* * *
Rozbiliśmy obóz o zmroku. Na niewielkiej, leśnej polance, tuż przy wątłym strumieniu, opływającym wielkie, wygładzone przez czas i wodę białe kamienie. Rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy właśnie cebulę z mięsem, kiedy Kostuch uniósł głowę.
– Ktoś jedzie – rzekł, nasłuchując.
– Wiem – odparłem i spojrzałem w mrok.
Zza zasłony drzew wyłonił się najpierw biały koń, a potem zobaczyliśmy kobietę, która go dosiadała.
– O! – powiedział Drugi. – To niby nasza czarownica.
– Ona nie jest czarownicą – wyjaśniłem łagodnie i wstałem.
Biała klacz, prowadzona wprawną ręką, pokłusowała w naszą stronę. Loretta zręcznie zeskoczyła z siodła. Była ubrana w ciemny płaszcz z kapturem i miała wysoko upięte włosy.
– Co za spotkanie, Mordimer – uśmiechnęła się. – Co za spotkanie…
– Dlaczego za nami jechałaś? – spytałem.
– Pomyślałam, że może nie będziesz chciał samotnie spędzać nocy w drodze do domu – odparła, śmiało patrząc mi w oczy.
Pierwszy zarżał chrypliwym śmiechem. Nawet Kostuch, jak widziałem, skrzywił usta w czymś, co miało imitować uśmiech.
– Jesteś głodna? Jeśli tak, zjedz z nami kolację – powiedziałem.
Zerknąłem na Gunda. Związany i zakneblowany leżał na wojłokowym worze. W końcu nie chciałem, żeby zachorował, przeziębił się od leżenia na ziemi i chłodnej rosy. Musiałem go dowieźć do Hezu w dobrym zdrowiu i zamierzałem dbać o to, by tak właśnie się stało.
Loretta rzuciła coś w moją stronę. Złapałem i zachlupotało.
– Wino – powiedziała, siadając na pieńku. – Może nie najsmaczniejsze, ale w taką noc lepsze to niż nic.
Podziękowałem jej skinieniem głowy i odszpuntowałem bukłak. Łyknąłem. Wierzcie lub nie, ale zastanawiałem się, czy nie poczuję przypadkiem smaku trucizny. Zresztą rozpoznawanie i neutralizowanie trucizn było elementem mojego szkolenia. Ale nie. Wino jak wino. Lekko kwaskowate i faktycznie nie najwyższej próby, lecz zwykłe wino. Bez zbędnych domieszek. Przypatrywała mi się z uśmiechem, jakby znała moje myśli.
Siedzieliśmy czas jakiś przy ognisku, jedząc, pijąc i milcząc. Kostuch grzebał w ogniu kijkiem o rozżarzonym czerwono końcu i widziałem, jak jego spojrzenie biegnie od czasu do czasu w stronę doktora Gunda. Doskonale wiedziałem, co chodzi mu po głowie, ale nie zamierzałem ani na to pozwolić, ani do tego dopuścić. Po pierwsze, doktor musiał zachować pełnię sił, a po drugie, zapewne mówiłem wam już, że zbędne przysparzanie cierpień nie jest w moim stylu. Męka musi mieć uzasadnienie, inaczej jej zadawanie jest tylko grzechem. I hołdowaniem własnym słabościom. A na słabości nie możemy sobie pozwalać.
– Przejdziemy się, Mordimer? – zapytała Loretta.
– Lepiej dla ciebie będzie, jeśli wrócisz do domu – powiedziałem.
– Nie chcę – rzekła po prostu.
– Skoro tak…
Wstałem i podszedłem do Kostucha. Nachyliłem się nad nim.
– Odpowiadasz za wszystko – powiedziałem cicho, a on uciekał ze wzrokiem. – Kostuch, popatrz na mnie!
Spojrzał i miał minę skrzywdzonego dziecka.
– Kostuch, przyjacielu. – Dotknąłem jego ramienia. – Jeśli doktorowi coś się stanie, własnoręcznie wypruję z ciebie flaki, rozumiesz? I rozwieszę je na okolicznych krzewach, a ty będziesz się przyglądał jak schną w porannym słońcu.
– A co ma się stać? – burknął niezadowolony.
Kostuch jest jak zły pies. Trochę niebezpieczny, trochę niesforny, ale do opanowania silną ręką. Może zresztą zły pies, to niedobre porównanie. Bo jednego mogłem być pewien: nie musiałem uważać na własne plecy, póki miałem za sobą Kostucha. No, przynajmniej dopóki jestem mu potrzebny. Zresztą, sądzę, że na swój sposób nawet mnie lubił, a sam z całą pewnością nie potrafiłby określić, ile w tym wszystkim było prawdziwego uczucia, a ile chłodnej kalkulacji i obawy.
– Ty wiesz i ja wiem – odparłem. – Pilnuj go jak własnego życia. No, to zresztą dobre porównanie. – Klepnąłem go i podniosłem się.
Objąłem Lorettę w pasie.
– Przespacerujmy się – powiedziałem.
* * *
Leżeliśmy na moim, a przykryci jej płaszczem. W zupełnej ciemności, bo księżyc i gwiazdy zniknęły za czarnymi chmurami.
– Dlaczego ty mnie nie chcesz, Mordimer? – spytała.
– Nie chcę? – zaśmiałem się. – Jeśli to, co robiliśmy trzy razy, ma być objawem braku chęci, to nie wiem, co nim jest…
– Nie o to mi chodzi. – Nie widziałem jej twarzy, ale po głosie poznałem, że się nachmurzyła. – Przecież wiesz… Dlaczego nie chcesz mnie zabrać?
Westchnąłem. Być może, by nie słyszeć podobnych pytań? Pretensji? Doniesień o codziennych kłopotach? Mordimer, czekałam cały wieczór, a ty się gdzieś bawiłeś?! Mordimer, znowu jesteś pijany! I śmierdzi od ciebie, jak z rynsztoka! Mordimer, spójrz, dobrze mi w tej sukni? Mordimer, dlaczego my nigdzie nie chodzimy? Nie mogę cały czas siedzieć i się nudzić. Mordimer, jak długo można mieszkać w gospodzie? Czy nie moglibyśmy mieć domu? Mordimer, wiesz, że będzie nas więcej? Tak, tak, połóż mi dłoń na brzuchu, czujesz? Mordimer, nie sądzisz, że powinieneś zająć się swoją kobietą, a nie ciągle gdzieś znikać? – i tak by właśnie było, mili moi. Komu to potrzebne?
– Nie pasujemy do siebie, Loretto – powiedziałem. – Uwierz mi na słowo, bo nie chciałbym ci tego udowadniać
– Nie wiesz, póki nie spróbujesz. – Poczułem, jak jej paznokcie wbijają się w moją pierś. Chyba bezwiednie chociaż czułem złość w jej głosie.
– Daj spokój – odparłem. – Cieszmy się tą nocą i tą chwilą, a jutro grzecznie pojedziesz do domu. I na pewno znajdziesz kogoś, kto zapewni ci lepsze życie niż ja.
Odwróciła się do mnie plecami.
– Nie pójdzie ci tak łatwo – powiedziała z jakąś zawziętością w głosie. – Chcę, żebyś chociaż spróbował! Żebyś przestał się bać!
– Bać? – roześmiałem się. – To niedobre określenie.
Ale kiedy myślałem o jej słowach, wpatrując się w ciemność, wiedziałem, że najprawdopodobniej ma rację. Tyle, że tak czy inaczej, nic z tego wyniknąć nie mogło.
* * *
Usłyszałem czyjeś ostrożne kroki w krzakach i momentalnie się obudziłem. Nie otwierałem jednak oczu. Wolniutko przesunąłem dłoń i zacisnąłem palce na rękojeści sztyletu. Ale potem powiew wiatru przyniósł w moją stronę charakterystyczny zapach, i wiedziałem już, że to zbliża się nie kto inny, lecz Kostuch. Otworzyłem oczy i ostrożnie wysunąłem się spod płaszcza, tak, aby nie obudzić Loretty. Słońce stało już wysoko, ale było chłodno, a trawa pokryła się rosą. Loretta jęknęła coś przez sen i przekręciła się na bok. Spod płaszcza wysunęła się jej noga. Zgrabne, kształtne udo i pięknie zarysowana pęcina.
– Czego budzisz ludzi, Kostuch? – spytałem cicho i podszedłem do niego. – Czego się skradasz?
– Tak tam cię szukałem – mruknął. – Czas już jechać, nie?
– Pewnie czas – odparłem i spojrzałem w stronę śpiącej kobiety.
– Zostawiasz ją tu? Zabierasz do Hezu?
Uśmiechnąłem się.
– Kostuch… do Hezu? Zwariowałeś, chłopie? Co ja tam z nią robił?
– Już ja wiem, co byś robił… – Widziałem, że nie może oderwać spojrzenia od jej nagiej nogi. Oblizał się bezwiednie.
– Może mógłbym, co, Mordimer? – wskazał Lorettę krótkim ruchem podbródka.
– Na miecz Pana! Zupełnie ci odbiło?
– Pilnowałem Gunda – mruknął naburmuszony. – Nakarmiłem go i odprowadziłem w krzaki, żeby się wysrał. Nawet palcem go nie tknąłem, Mordimer. Jest zdrowy, nażarty i wyspany.
– I co? W związku z tym uważasz, że ci się należy nagroda? – Rozbawiła mnie jego argumentacja, bo był jak dziecko.
Wzruszył tylko ramionami. Loretta znowu poruszyła nogą, gdyż jakaś mrówka spacerowała po jej łydce. Kostuch głośno przełknął ślinę.
– A w zasadzie, wiesz co – powiedziałem nagle. – Weź ją sobie, jak chcesz.