Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Słuchajcie, idioci – osadziłem ich. – Płowy też tędy przeszedł, a więc prawdziwe kłopoty są dopiero przed nami.

– Dlaczego niby przeszedł?

Mój, Boże. Z kim ja pracuję? – pomyślałem.

– Bo nie było trupów. Ani nawet kości, gamoniu! – odparłem.

Faktem jest, że dobra passa Płowego zaskoczyła mnie. Przeszedł tunelem i odpowiedział na zagadki. Wierzyć mi się nie chciało, że jego wymacerowany gorzałą móżdżek mógł wznieść się na tak wysokie szczyty abstrakcji.

I kiedy tak sobie rozmyślałem nad losem Płowego, zobaczyliśmy na schodach cień. Odskoczyliśmy do tyłu, wszyscy przygotowani do walki, ale cień chwiał się spokojnie, jakby w rytm jakiejś tylko przez niego słyszanej muzyki.

– Po co wchodzicie w Mrok? – zaśpiewał. – Idźcie do światła, o dzieci Dnia. Zostawcie Noc tym, co umarli.

W śpiewie było coś tak przejmującego i żałosnego, że chciało mi się wyć. Pomyślałem o łące nad brzegiem rzeki i dziewczynie zbierającej niezapominajki, o soczystym smaku źdźbeł trawy rozgniatanych w zębach. O słońcu i szumie wody, i o błękitnym niebie. I o domku z czerwonymi dachówkami, stojącym w ogrodzie pełnym upojnie pachnących, obsypanych białym kwieciem lip. I wtedy jedna ze ścian otworzyła się. A tam, za nią, była i rzeka, i niezapominajki, i dziewczyna, i niebo, i słońce. Tam było miejsce, o którym marzyłem przez całe życie, więc bez wahania ruszyłem w jego stronę.

Drugi zbił mnie z nóg i strzelił kułakiem w żołądek. Upadłem i obrzygałem sobie kaftan. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że moim stopom zabrakło może jednego kroku do wyrwy w ziemi. A na dole tkwiły solidne, zaostrzone pale. Na palach dostrzegliśmy ciało mężczyzny w kolczudze. Hełm spadł mu z głowy i odsłonił burzę szarożółtych włosów.

– Oto i Płowy – powiedział Pierwszy.

– Co tam zobaczyłeś, Mordimer? – zapytał Drugi, bardzo zadowolony z siebie, bo nieczęsto zdarzało mu się wyciągać mnie z opresji.

– Posikałbyś się ze śmiechu – mruknąłem. – Bardziej jestem ciekaw, co zobaczył nasz przyjaciel Płowy.

Cień chwiał się jeszcze przez chwilę, jakby w oczekiwaniu na to, że ktoś jednak skusi się tworzonymi przez niego zwidami, ale potem zniknął ze schodów.

– Do cholery, w co myśmy wdepnęli? – szepnął Drugi.

Starannie ścierałem z kaftana wymiociny. Trzeba przyznać, że cholerny bliźniak przygrzał mi bez pardonu.

– W gówno – odparłem i po raz kolejny w tych lochach poczułem strach. – W nieliche gówno, mały.

– Wyprowadzisz nas stąd Mordimer, prawda? – Pierwszy miał oczy jak spodki. – Ja jeszcze nie chcę umierać! Proszę cię, Mordimer!

Kostuch chwycił go za ramiona i stuknął jego łbem o ścianę. Nie za mocno, ale na tyle, żeby bliźniak oprzytomniał. Coś tu musiało być, coś, co wzbudziło w Pierwszym tak paniczny strach. To samo, co pokazało mi łąkę i dziewczynę. Bo Pierwszy nie jest strachliwy. Zawsze był ostrożny, ale nie panikował. A tu zachowywał się jak dziewica przed pierwszym rżniątkiem.

– A co, chciałbyś żyć wiecznie? – zaśmiałem się, patrząc mu w oczy. – Nie w naszym zawodzie, bliźniak! Idziemy – rozkazałem i wszedłem na schody.

Stopnie były lepkie, tak lepkie, że idąc, z trudem odklejałem podeszwy. Obrzydlistwo.

– No co je, no? – usłyszałem z tyłu głos Drugiego.

– Spokojnie, chłopcy – powiedziałem, stając na szczycie schodów i spojrzałem wokół. – Do wyboru, do koloru – dodałem, gdyż dalej prowadziły cztery korytarze.

Usiadłem na kamieniach.

– Chwila odpoczynku – zarządziłem i łyknąłem z bukłaka, a potem podałem go chłopakom.

Kostuch zaklął, bo pił ostatni i nie za wiele dla niego zostało. Rzucił pusty bukłak za siebie, a naczynie odbiło się z hukiem od schodów. Ależ echo niosło w tych ścianach! Wyobraziłem sobie teraz, że Elia Karrane i jej towarzysze obserwują nas z zainteresowaniem i obstawiają zakłady, jak daleko dojdziemy. Czy to możliwe, że byliśmy tylko pionkami poruszającymi się po pełnej pułapek szachownicy? Raczej nie, po prostu mam zbyt wybujałą wyobraźnię. Ale może to i dobrze, bo ludzie pozbawieni wyobraźni bawią teraz w tym samym miejscu, co Wyrwald Płowy i jego druhowie.

– Pójdziemy na północ – stwierdził Kostuch, a ja nie zamierzałem się z nim sprzeczać.

Kostuch wie, co mówi, ale jak dla mnie, północny korytarz wyglądał paskudnie. Ściany miał wyłożone krwistoczerwoną cegłą. A w dodatku coś się w nim ruszało. Tak drgało, jak rozgrzane powietrze nad ogniskiem. Ale poszliśmy. Mur zdawał się falować, ściskać i rozszerzać, jakby leniwie się zastanawiał, czy nas zgnieść, czy też jeszcze poczekać. Korytarz wił się to tu, to tam, zakręcał pod jakimiś niespodziewanymi kątami, oplatał sam siebie.

– Na pewno myślałeś o tej drodze? – spytałem Kostucha, ale on nie raczył nawet odpowiedzieć.

A zaraz potem poczułem umarłych. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, myślałem, że każdy człowiek ich czuje, bo ten zapach jest tak przenikliwy, tak ostry, aż do bólu. Ale potem się okazało, iż większość ludzi nie ma pojęcia, o czym mówię. Umarli tu byli, wiedziałem o tym, że czają się dosłownie krok od nas. Zacząłem więc modlić się do mojego Anioła Stróża i miałem nadzieję, że raczy słuchać tej modlitwy. Rzecz jasna, mogło się zdarzyć, iż Anioł Stróż wysłucha modlitwy, ale okaże się gorszy niż niebezpieczeństwo przed nami. Mógł uznać, że lekceważę go, wzywając w tak błahej sprawie, a Anioły nade wszystko nie znosiły lekceważenia. Wierzcie mi, że zagniewany Anioł jest gorszy niż wasze najstraszniejsze koszmary. A niezbadane są ścieżki, którymi podążają umysły Aniołów.

Zobaczyłem białą jak płótno twarz Pierwszego. On wiedział, kiedy zaczynam się modlić do Anioła i wiedział, jakie mogą być konsekwencje tej modlitwy. Ale z umarłymi nie mogliśmy się mierzyć sami. Nie tutaj i nie teraz. Nie bez świętych relikwii, błogosławieństw i czystości serca. A widzicie, o czystość serca u niektórych z nas było dość trudno… Jednak zapach jakby zelżał. Umarli wahali się. Modlitwa nie odstraszała ich, ale wiedzieli, że mogą mieć do czynienia z moim Aniołem. A to byłoby dla nich najstraszniejsze ze wszystkiego. Posłałby ich na samo dno piekielnych czeluści, gdzie smętne półbytowanie na ziemi wydawałoby się istnym rajem. Skąd umarli mogli wiedzieć, że mój Anioł nie jest zbyt chętny do pomocy? Przypuszczałem po cichu, że mógł być z Niego taki sam sukinsyn, jak i ze mnie, i starałem się nie nadużywać Jego cierpliwości.

Zagłębiłem się w modlitwie. Słowa płynęły ze mnie jak jasna, przejrzysta struga. Wyobrażałem sobie, że tak musiał się modlić nasz Pan, zanim nie zszedł z Krzyża i nie pokarał grzeszników mieczem i cierpieniem. W końcu poczułem, że umarli odchodzą. Zrezygnowali z polowania i tylko jeszcze przez chwilę wirowały mi w mózgu ich ból i tęsknota za utraconym życiem.

Nigdy nie miałem pojęcia, kim mogą być umarli i dlaczego nie zaznali szczęścia niebios lub ogni piekielnych czeluści, tylko włóczą się po ziemi. Nie raz i nie dwa czytałem spory teologów na ten temat, ale żadne wyjaśnienie nie przemawiało mi do wyobraźni. Zresztą my – inkwizytorzy – nie byliśmy od myślenia. W końcu jesteśmy ludźmi czynu i innym pozostawiamy szansę, aby w teorii udowadniali zasadność tych właśnie czynów. W każdym razie przeciwko umarłym nie było skutecznej obrony. Chyba, że szło się przeciw nim z orężem relikwii i błogosławieństw, ale i to nie zawsze skutkowało. Całe szczęście, że umarli trzymali się tylko miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi, takich jak Sarevaald. Nigdy nie widywano ich tam, gdzie mogli być łatwo dostrzeżeni. Może ta samotność właśnie dawała im siłę? Któż może wiedzieć?

Kiedy poczułem umarłych, zrozumiałem już właściwie wszystko. Domyśliłem się, czemu piękna Elia i jej towarzysze schodzą do lochów Sarevaald, wiedziałem z prawie stuprocentową pewnością co nieśli w ciężkim tobole. I przyznam wam, że wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mógł mieć wasz uniżony sługa, wyparowały w okamgnieniu. Teraz już wiedziałem, że połączę przyjemność zarobienia pieniędzy Rakshilela z obowiązkiem inkwizytora. To była pocieszająca myśl, bo odczuwałem jednak niesmak, służąc tępemu rzeźnikowi o napchanej złotem kabzie. Taki już jest nasz świat, w którym ludzie szlachetni, uczciwi i kierujący się porywami serca (że przez skromność zamilczę, o kim myślę) cierpią biedę, a różni obwiesie, oszuści i obłudnicy opływają we wszelkie dostatki. Ale mogły mnie jedynie pocieszać słowa Pisma, które mówią, że „łatwiej wielbłądowi jest przejść przez ucho igielne, niźli bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego”

6
{"b":"100397","o":1}