Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobra.

Wsiedli na motor i przejechali. To, co stało się później, było dla nich całkowitym zaskoczeniem. Gdy wyjechali z mgły okazało się, że jadą nie po asfaltowej, ale po zwykłej polnej drodze, w dodatku na dwóch koniach. Otaczały ich chylące się ku ziemi chałupinki.

– A niech mnie! – krzyknął Jakub. Zeskoczyli z koni, które zaraz zniknęły.

– Gdzie my jesteśmy? – zdziwił się Herberto.

– Poznaję ten dom – Jakub wskazał na niewielką chałupę lśniącą nowością. Gdy byłem mały, był to jeden z najstarszych domów w okolicy. Cofnęliśmy się w czasie.

– Poczekaj. To niemożliwe.

– To się rozejrzyj.

– To tylko złudzenie. Nie zapominaj, z kim mamy do czynienia.

– Hmm…

Jakub zamknął oczy i nachyliwszy się, dotknął powierzchni drogi.

– I co?

– Przez chwilę czułem asfalt, a potem zamienił się w to, co widać.

– Co robimy?

– Myślę, że powinniśmy jednak pójść do oranżerii. Trafię, ostatecznie układ ulic nie mógł się bardzo zmienić.

– Ciekawe, skąd bierze te obrazy.

– Zapewne z umysłu Semena Korczaszki. To najstarszy człowiek w tej okolicy.

W ułamku sekundy wszystko wróciło do normy. Stali pośrodku szosy i pędził na nich pekaes. Herberto wykazał się niesamowitym refleksem. Złapał Jakuba i jakimś chwytem ze szkoły judo wyrzucił jego i siebie na bok. Pekaes przemknął tuż koło nich i zniknął. Razem z dwudziestym wiekiem. Znowu byli w przeszłości.

– Wesoło się zaczyna – powiedział Jakub.

– Wesoło. To była tylko próbka.

– Słuchaj, jeśli ten pekaes stanął, to zaraz kierowca przyleci obić nam gęby.

– Możliwe. Zaczekamy na niewidzialne ciosy?

– Ojciec, jako chrześcijanin, chyba powinien. Ja mam raczej ochotę kogoś zabić.

– Do usług – powiedział Iwanów, pojawiając się po drugiej stronie drogi. Jakub wyciągnął rewolwer. Rewolwer był drewniany. Choć Jakub nigdy nie bawił się drewnianymi zabawkami o takim kształcie. Wycelował w kamień obok drogi i wystrzelił. Drewniana broń szarpnęła mu się w ręce i kamień wyszczerbił się uderzony pociskiem.

– No cóż, Iwanów. Myślę, że broń nie musi być metalowa, aby była skuteczna – wziął go na muszkę.

– Nie wygłupiaj się – powiedział czarownik. Nie wystrzelisz do mnie.

– Zakład? – złożył się do strzału.

– Pomyśl o tym, że między nami może być na przykład małe dziecko albo niewinna szkapa, bo konie lubisz chyba bardziej od ludzi. To, co widzisz, ja tworzę. Strzelaj, jeśli masz odwagę.

Egzorcysta opuścił broń.

– Będę czekał w oranżerii – powiedział Iwanów. Jeśli dotrzecie tam żywi, to możemy pogadać.

Zniknął.

– I, co ty na to? – zagadnął egzorcysta egzorcystę.

– Hmm – zastanowił się Herberto. Mam chyba pewien pomysł. Jeśli to tylko obraz, a nie rzeczywistość, to przy odpowiednio silnej koncentracji mogę chyba kontrolować, co się wokół nas w rzeczywistości dzieje. Nie wiem tylko, czy jesteśmy widzialni dla reszty mieszkańców. Jeśli nas widzą, to będą hamowali. Jeśli nie, to może być niewesoło.

Usiadł na ziemi i zaczął się koncentrować. Trwało to kilka minut. Wreszcie zniechęcony wstał.

– Nic z tego.

– Dlaczego?

– Kapłan mi przeszkadza. Jest w stanie częściowo kontrolować moje myśli.

– U, to już zupełnie źle. Masz jakiś pomysł?

– Nie mam żadnego. Może będziemy mieli szczęście. Chyba nie ma w Wojsławicach zbyt wielu samochodów.

– Trochę jest, ale jeśli nie ma innego wyjścia, to chyba trzeba ruszać w drogę.

– Tak. Trzeba ruszać w drogę. Czy wiesz, na ile różni się obecna zabudowa od tej poprzedniej?

– Nie bardzo. Te chałupy, to gdzieś pierwsza połowa ubiegłego wieku. Wszystko się pozmieniało. Ale główne budynki jak: cerkiew, synagoga czy ratusz powinny stać.

– No to do dzieła. I trzymajmy się chyba bliżej ścian. Większe szansę, że tam nie będzie szosy.

Ruszyli. Jakub patrzył na rodzinną wieś rozszerzonymi oczyma. To było niesamowite. Drewniane chałupy budowane na zrąb i kryte po części słomą, a po części drewnianym gontem. W miejscu domu Paczenków królowało spore bagienko. Dotarli do rzeczki. Przerzucony był przez nią paskudnie przekrzywiony drewniany most. Herberto chciał na niego wejść, ale Jakub powstrzymał go za ramię.

– Zaczekaj.

– Coś nie tak?

– Nie podoba mi się ten mostek.’

– Wygląda paskudnie, ale myślę, że utrzyma jeszcze nasz ciężar.

– Nie o to chodzi. On jest w innym miejscu. Niech no pomyślę. Jeśli na niego wejdziemy, to zwalimy się do wody.

– Słusznie. Iwanów jest mistrzem iluzji, ale jego iluzje, choć niektóre wydają się być twarde, to jednak nas nie utrzymają.

– Ale z kolei, jak przejdziemy po moście, którego nie widać. I co będzie, jeśli tam zapoluje na nas jakiś traktor?

– Myślę, że to nasze ryzyko.

– Tylko czy warto? Czy nie możemy przejść normalnie w bród? Ta rzeczka wygląda na raczej płytką.

– Tak wygląda. Ale ma paskudnie grząskie dno. Odnaleźli most kilkanaście metrów w górę rzeki. Nie było go widać, za to był wyczuwalny. Ruszyli po nim ostrożnie. Wszystko było w porządku. Właśnie mieli odetchnąć z ulgą, gdy w jednym ułamku sekundy wszystko wróciło do normy. Znowu byli w dwudziestym wieku i to, co gorsza na widelcu, znowu tuż przed maską rozpędzonego pekaesu. Tym razem to Jakub zareagował pierwszy. Złapał Herberto za klapy i wyskoczyli z mostu przez barierkę. Zanim dolecieli do wody, byli znowu w przeszłości. – Grząskie dno – zauważył zakonnik, gramoląc się z cudownie mięsistego czarnego błocka.

– Aha – zgodził się Jakub.

– Dziękuję. Zostałaby z nas miazga. Dlaczego na tym moście nie ma chodników dla pieszych?

– Za wąski. Gdyby jeszcze dodać chodnik, byłyby kłopoty z mijaniem się.

Czarna kurtka Jakuba stała się jeszcze bardziej czarna. Zresztą, jego buty, spodnie i twarz też były czarne. Starał się zebrać ręką cześć błocka, ale tylko pogorszył efekt. Zakonnik usiłował się domyć wodą. Na jego twarzy pozostały paskudne smugi.

– To co, wracamy na drogę? – zapytał.

– Nie. Sądzę, że możemy pójść korytem rzeczki. Albo brzegiem. Dojdziemy trochę naokoło, a za to nic złego nas nie spotka.

– Dobra myśl.

Więc poszli. Błoto miesiło się pod ich nogami. Chwilami wpadali po kolana. Wreszcie wyszli na łąki u stóp Zamczyska. Łąki wyglądały na totalnie zabagnione, ale jak się okazało, można było po nich przejść. Niebawem stanęli przed oranżerią. Wyglądała wręcz futurystycznie. Śliczna i nowiutka.

– Sądzisz, że on tam na nas czeka?

– Tak myślę.

– Jak wejdziemy?

– Znam tu każdą dziurę w murze – wiejski egzorcysta odzyskał nieco pewności siebie.

– Ale tu nie ma dziur.

– Zakład?

Ruszyli naprzód. Zaraz jednak zatrzymała ich niewidzialna kolczasta przeszkoda.

– Drut kolczasty – wyjaśnił Jakub. Skoro kłuje, to znaczy, że można by wymacać furtkę.

Udało im się. Po chwili stali pod murem oranżerii.

– Tędy – wniknął w litą, wydawałoby się, ścianę. Wysłannik Watykanu bez namysłu wszedł za nim.

Wszystko wróciło do normy. Iwanów stał po drugiej stronie dziury w podłodze.

– Coś podobnego – zdziwił się. Jakim cudem tu dotarliście?

– Powiedzmy, że poznaliśmy tajemnice lewitacji – wycedził Herberto.

– Coś podobnego – powtórzył. A dlaczego jesteście cali usmarowani błotem?

– Kawałek przepełzaliśmy pod ziemią – wycedził Jakub. Dziwnie szybko wyleczyłeś się z LSD.

– Wydaliłem przez skórę. Swoją drogą to nie sądziłem, że możecie otruć gościa.

– Gościa nie. Ale w czasie wojny wolno stosować fortele.

– Ty to nazywasz fortelem? Mało ducha nie wyzionąłem.

– Niewielka strata dla ludzkości. Żądam po raz ostatni. Odczaruj dziewczyny.

– Nie.

Jakub wyciągnął rewolwer.

– Więc zginiesz.

– Nie wiesz, czy ktoś nie stoi między nami.

– Na dziurze idioto?

Strzelił. Czarownik złapał się za przestrzelone ramię. Jedna z jego rąk rozwiała się w powietrzu. Upadł na kolana, ale zaraz poderwał się. Zmodyfikował swój wygląd. Znowu miał obie ręce. Brudny sweter zamienił w garnitur z krawatem.

35
{"b":"100371","o":1}