Mój Nickolasku.
Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Matt i ja jechaliśmy drogą do Edgartown do Vineyard Haven moim starym niebieskim dżipem. Zabraliśmy Gusa.
– Nie możesz jechać szybciej? – spytał Matt, bębniąc palcami w deskę rozdzielczą. – To ja już szybciej chodzę.
Przyznaję, że jeżdżę dość wolno i ostrożnie. Matt trafił na moją pierwszą słabość.
– Dostałam nagrodę za ostrożne prowadzenie na kursie prawa jazdy. Powiesiłam ten dyplom pod dyplomem z medycyny.
Matt roześmiał się i wzniósł oczy do nieba.
Jechaliśmy do domu jego matki. Uznał, że warto, bym ją wreszcie poznała.
Ciekawe dlaczego?
– Ooo, jest mama!
Kiedy podjechaliśmy, siedziała na dachu i naprawiała starą antenę telewizyjną. Wysiedliśmy, Matt zawołał do niej z dołu.
– Mamo, to jest Suzanne, a to Gus. Suzanne, to moja mama, Jean. Nauczyła mnie majsterkowania.
Jego mama była wysoka, szczupła, siwowłosa.
– Bardzo miło cię poznać, Suzanne! – zawołała z góry. – Rozgośćcie się na werandzie, zaraz schodzę.
Matt i ja zajęliśmy miejsca przy drewnianym stole. Gus wolał ogród przed domem. Dom przypominał starą kanciastą puszkę na sól z widokiem od północy na port. Po stronie południowej ciągnęły się łany kukurydzy i gęste lasy.
– Piękna okolica. Tu się wychowałeś? – spytałam.
– Nie. Urodziłem się w Edgartown. Ten dom mama kupiła kilka lat po śmierci taty.
– Och, tak mi przykro, Matt.
Wzruszył ramionami.
– Chyba i to nas jeszcze łączy.
– To dlaczego mi nie powiedziałeś?
Uśmiechnął się.
– Chyba nie lubię mówić o smutnych rzeczach. Teraz ty poznałaś moją słabość. Po co roztrząsać dawne smutki?
Jean wyrosła jak spod ziemi z mrożoną herbatą i tacą pełną ciasteczek z czekoladą.
– Suzanne, obiecuję, że nie będę ci robiła żadnego przesłuchania. Obie jesteśmy na to za dorosłe – rzekła, puszczając do mnie oko. – Ale Matt powiedział mi, że jesteś lekarką. Ciekawi mnie twoja praca. Bo przecież ojciec Matta też był lekarzem.
Spojrzałam na niego. Także o tym mi nie napomknął.
– Niewiele przecież pamiętam. Umarł, kiedy miałem osiem lat – usprawiedliwił się.
– Matthew jest już taki skryty. Bardzo przeżył śmierć ojca. Chyba nie chce wprawiać innych w zakłopotanie swoimi przeżyciami.
I mrugnęła do Matta, a on do niej. Bardzo mnie ujęła łącząca ich bliskość.
– Wobec tego opowiedz mi coś o sobie, Jean.
– A co chciałabyś wiedzieć?
Okazało się, że Jean jest miejscową artystką, malarką. Oprowadziła mnie po domu, pokazała prace. Naprawdę miała talent. Mogłaby sprzedawać swoje płótna w nowojorskich galeriach.
Roześmiała się na moje komplementy i powiedziała:
– Kiedyś widziałam taki rysunek. Para stoi przed obrazem Jacksona Pollocka. Pod spodem tabliczka z ceną milion dolarów. Mężczyzna zwraca się do kobiety: „Przynajmniej cena jest zrozumiała”.
Umiała podejść z poczuciem humoru do własnej pracy, zresztą do wszystkiego. Matt sporo po niej odziedziczył.
Zapadł wieczór, zostaliśmy na kolacji. Znalazł się nawet czas na obejrzenie bezcennego starego albumu z fotografiami Matta z wczesnego dzieciństwa.
Był uroczym bobasem. Miał takie same jaśniutkie włosy jak ty, Nick, i podobnie czupurną minę.
– Nie ma tu nagiej pupy na niedźwiedziej skórze? – spytałam przekornie Jean, przeglądając zdjęcia.
Roześmiała się.
– Z pewnością się znajdzie. Matt ma zgrabny tyłek. Jeżeli jeszcze nie widziałaś, to się upomnij.
Parsknęłam śmiechem. Niezła z niej była numerantka.
Około jedenastej zebraliśmy się do odjazdu. Jean uściskała mnie. I szepnęła na ucho:
– Matt nigdy mi tu nikogo nie przywiózł. Nie wiem, co o nim myślisz, ale ty musiałaś mu się bardzo spodobać. Nie skrzywdź go, proszę, Suzanne. To wrażliwy chłopak, a przy tym złote serce.
– Ej! – zawołał Matt od samochodu. – Wy dwie tam! Przestańcie!
– Za późno – odparła jego matka. – Co się stało, to się nie odstanie. Musiałam wywlec całą prawdę. Teraz Suzanne wie wystarczająco dużo, żeby porzucić cię jak kiepski nałóg.
I W ISTOCIE, co się miało stać, to się chyba stało – przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zakochiwałam się w Matthew Harrisonie. Nie mogłam uwierzyć, ale może już się zakochałam.
„Gorący Blaszany Dach” to zwariowany klub nocny w Edgartown. W piątek wieczorem wybrałam się tam z Mattem, żeby pojeść ostryg i posłuchać bluesa. Wtedy zresztą wszędzie bym z nim poszła.
– Zatańczysz coś wolnego? – spytał Matt, kiedy już najedliśmy się ostryg i popiliśmy zimnym piwem.
– Coś ty! Żartujesz chyba. Nikt nie tańczy. To w ogóle chyba nie jest taneczny lokal.
– Suzanne, to mój ulubiony kawałek. Mogę cię prosić do tańca?
Zareagowałam tak, jak rzadko reaguję. Zarumieniłam się.
– Proszę cię – szepnął mi Matt do ucha. – Nikt nie powie innym lekarzom w szpitalu.
– No dobrze. Ale tylko jeden taniec.
Zaczęliśmy dreptać w kółko w naszym kąciku. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę.
– Nie przeszkadza ci to? – upewnił się Matt.
– Wiesz, że nie? Wręcz rozpiera mnie radość. A co to za kawałek? Podobno twój ulubiony.
– Nie mam pojęcia. Szukałem pretekstu, żeby potrzymać cię w objęciach.
I z tymi słowy Matt przyciągnął mnie do siebie. Cóż to było za uczucie! Może zabrzmi to staromodnie, ale nie skłamię, gdy powiem, że czułam się szczęśliwa.
– Chciałbym cię o coś spytać – szepnął. – Co na razie myślisz o nas?
Pocałowałam go.
– Wszystko mi się podoba.
Uśmiechnął się.
– Mnie też.
– To dobrze.
– Mieszkałem kiedyś z dziewczyną przez trzy lata – powiedział. – Poznaliśmy się na studiach, w Brown. Ale Vineyard jej nie odpowiadało, a mnie tak.
– Ja też. Cztery lata. Z lekarzem – wyznałam.
Matt przytulił mnie i znów lekko pocałował w usta.
– Suzanne, wrócisz dziś ze mną do domu? – spytał. Chciałbym jeszcze z tobą potańczyć.
Zgodziłam się.
Puściłam oko. Matt twierdzi, że to słynne mrugnięcie Suzanne. Ha, ha. Wtedy po raz pierwszy tak mrugnęłam. Od razu mu się to spodobało.
DOM Matta był w stylu wiktoriańskim, pokryty piernikową dachówką tworzącą zarazem okap. Kratki i rośliny wiszące wyglądały jak świeżo zdjęte z wyrafinowanego tortu weselnego.
Zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Raptem ogarnęła mnie trema. Zaschło mi w ustach. Nigdy nie zbliżyłam się di nikogo po odejściu Michaela, a jego akurat nie wspominałam najlepiej. Po wejściu natychmiast zauważyłam bibliotekę liczącą tysiące książek. Wodziłam oczami po półkach: Scott Fitzgerald, John Cheever, Virginia Woolf. Cała ściana wyłącznie z tomami poezji: W.H. Auden, Wallace Stevens, Sylvia Plath. Stał tam antyczny globus, stara angielska łódź płaskodenna, wielki sosnowy stół zasłany gazetami i stosami zapisanych papierów.
– Cudowny ten pokój. Mogę się rozejrzeć? – spytałam.
– Ja też go lubię. Jasne, że możesz.
Zainteresowała mnie też pierwsza strona na jednym z licznych stosów. Widniał na niej napis: „Pieśni malarza pokojowego. Wiersze – Matthew Harrison”.
Czyżby Matt był poetą? Słowem się nie zająknął. Chyba nie lubi zbytnio mówić o sobie? Jakie jeszcze tajemnice trzyma w zanadrzu?
– No dobrze, przyznam się – powiedział cicho. – Gryzmolę od czasu do czasu. Połknąłem bakcyla w wieku szesnastu lat. A od ukończenia studiów w Brown usiłuję coś z tym zrobić. Mam dyplom magistra filologii angielskiej i malarza pokojowego. Oj, wygłupiam się. Suzanne, pisałaś kiedyś?
– Nie – odparłam. – Ale zawsze chciałam prowadzić pamiętnik.
NA POŁUDNIU Francji podobno któraś noc nosi miano nocy spadających gwiazd. W tę jedną noc gwiazdy leją się dosłownie jak śmietana z dzbanka. Z nami też było podobnie. Zobaczyłam tyle gwiazd, że poczułam się jak w niebie.
– Mam pomysł – zaproponował Matt. – Przejdźmy się nad morze.
– Zauważyłam, że miewasz sporo pomysłów.
– Może odzywa się ten poeta we mnie.
Wziął stary koc, odtwarzacz CD i butelkę szampana. Ruszyliśmy krętą ścieżką przez wysokie trawy, aż znalazł spłachetek piasku, na którym dało się rozłożyć koc.
Otworzył szampana, który iskrzył się i migotał na tle atramentowej nocy. Nacisnął guzik odtwarzacza i w rozgwieżdżone niebo popłynęły dźwięki muzyki Debussy`ego.
Zatańczyliśmy znowu. Wirowaliśmy w kółko zgodnie z rytmem oceanu, wzbijając tumany piasku, zostawiając szalone ślady. Bębniłam mu palcami po plecach, po szyi. Przeczesywałam włosy.
– Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć walca – dziwiłam się.
– Sam nie wiedziałem – odpowiadał ze śmiechem.
Wróciliśmy z plaży późno, ale nigdy nie byłam bardziej rozbudzona. Wszystko zdarzyło się tak nieoczekiwanie. Ale jeśli nie teraz, to nigdy. Jakby tysiąc lat upłynęło od mojego zawału serca na bostońskich błoniach.
Matt wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Miałam ochotę, a jednocześnie się bałam. Nie robiłam tego od dawna.
Milczeliśmy oboje. Wtem aż rozwarłam usta ze zdumienia. Przerobił całe poddasze na olbrzymią sypialnię ze świetlikami, które jakby wsysały do środka nocne niebo. Powiedział, że może z łóżka liczyć spadające gwiazdy.
– Pewnej nocy doliczyłem się szesnastu. To mój rekord.
Podszedł do mnie wolno, lecz zdecydowanie. Przyciągnął do siebie jak magnes. Czułam, jak rozpina mi guziki bluzki na plecach. Przejechał mi palcami po krzyżu, bardzo delikatnie. Zsunął bluzkę. Sfrunęła na podłogę niczym puch dmuchawca na wietrze.
Stałam tak blisko Matta i czułam się tak blisko, że ledwie oddychałam. Ogarnęła mnie jakaś lekkość, oszołomienie, magia.
Zsunął mi ręce na biodra. Następnie położył mnie na łóżku. Wpatrywałam się w niego w cieniu księżyca. Był piękny. Nie mogłam się nadziwić swojemu szczęściu.
Otulił mnie swoim ciałem jak kołdrą w chłodną noc. Nic więcej nie powiem, nic więcej nie napiszę.