NICK, zapraszam cię na nasz ślub. Chciałabym, żebyś poznał ze szczegółami dzień, w którym twoi rodzice przysięgli sobie miłość.
Prószył śnieg. W czystym, rześkim grudniowym powietrzu dzwoniły dzwonki, kiedy dziesiątki oszronionych gości przekraczało próg kościoła Gay Head, który jest zarazem najstarszym indiańskim zborem baptystów w kraju. I jednym z najpiękniejszych.
Istnieje tylko jedno słowo na podsumowanie naszego ślubu – radość. Matt i ja przeżyliśmy zawrót głowy. Zupełnie jakbyśmy fruwali wśród aniołów wyrzeźbionych w czterech rogach sufitu kaplicy.
W białej sukni na wzór antycznej tuniki, naszywanej lśniącymi perłami, naprawdę czułam się jak anielica. Moja babcia przyjechała na Martha`s Vineyard po raz pierwszy od piętnastu lat tylko po to, żeby poprowadzić mnie główną nawą do ołtarza. Wszystkie moje koleżanki lekarki pofatygowały się w środku zimy z Bostonu. Przyjechali nawet niektórzy pacjenci. Kościół Gay Head udostępniał swoje progi obrządkom innych wyznań chrześcijańskich. Pewno domyślasz się, Nick, że prawie wszyscy mieszkańcy wyspy to przyjaciele Matta.
On sam prezentował się niezwykle atrakcyjnie w szykownym czarnym smokingu, włosy miał przystrzyżone, chociaż nie tak znowu krótko, oczy błyszczące, uśmiech bardziej promienny niż zwykle.
Wyobrażasz sobie, Nick, taki widok w śniegu prószącym lekko znad oceanu? Coś cudownego.
– Też jesteś taka szczęśliwa? – spytał mnie szeptem Matt przed ołtarzem. – Ślicznie wyglądasz.
Oblałam się rumieńcem. Spojrzałam Mattowi prosto w oczy i poczułam bezbrzeżnie oddanie. Wiedziałam, że to słuszny krok.
– Nigdy w życiu nie czułam się szczęśliwsza – powiedziałam.
Złożyliśmy przysięgę 31 grudnia, tuż przed nadejściem Nowego Roku. Było coś niemal magicznego w tych zaślubinach w sylwestra. Jak gdyby cały świat świętował razem z nami.
Matt i ja złożyliśmy sobie przysięgę, a wszyscy zebrani w kościele zawołali:
– Matt i Suzanne, szczęśliwego Nowego Roku!
Z dziesiątków atłasowych saszetek zawieszonych u sufitu sypnął srebrzystobiały puch. Wtem Matt i ja znaleźliśmy się w śnieżycy aniołów, obłoków i gołębi. Pocałowaliśmy się, mocno w siebie wtuleni i tacy szczęśliwi.
– Pani Harrison, jak się pani czuje chwilę po ślubie? – zapytał.
Spodobało mi się to „pani Harrison”, zwłaszcza że zwrócił się tak do mnie po raz pierwszy.
– Gdybym wiedziała, jakie to cudowne uczucie, już dwadzieścia lat temu nalegałabym na nasz ślub – szepnęłam.
Matt się uśmiechnął.
– Co ty wygadujesz? Przecież się nie znaliśmy.
– Och, Matt – sprzeciwiłam się. – Musieliśmy się znać przez całe życie.
Wciąż mi kołatały w głowie słowa wypowiedziane przez Matta owego wieczoru, kiedy mi się oświadczył na plaży przed moim domem. „Czy to nie szczęście, że Suzanne nie umarła w Bostonie i że możemy dzisiaj być razem”. Niewiarygodne szczęście! Aż mnie przeszedł dreszcz, kiedy stałam tam z Mattem w nasz ślubny wieczór.
Oto jak się czułam, Nick. A teraz nie posiadam się z radości, że mogłam ci choć w ten sposób tamtą chwilę przybliżyć.
Nickolasie, słuchaj dalej.
W Nowy Rok wyjechałam z Mattem w szaloną trzytygodniową podróż poślubną.
Pierwsze dwa tygodnie spędziliśmy na Lanai na Hawajach. To cudowne miejsce, tylko dwa hotele na całej wyspie. Wkrótce się przekonałam, że kocham Matta jeszcze bardziej niż przed oświadczynami. W ogóle nie chcieliśmy stamtąd wyjeżdżać. On mógłby tam malować domy i kończyć pierwszy tomik poezji. Ja podjęłabym pracę lekarza.
Trzeci tydzień spędziliśmy w domu na Vineyard, ale z nikim się nie widywaliśmy. Napawaliśmy się radością, że będziemy razem do końca życia.
Nick, posłuchaj, co zrobił twój tata, a czego nigdy nie zapomnę. Codziennie, przez calutki miesiąc miodowy, budził mnie prezentem. Czasem dostawałam coś malutkiego, jakiś drobiazg, czasem coś zabawnego, a czasem ekstrawagancki podarek, ale wszystkie pochodziły wprost z serca.
Prawda, że to szczęście?
NIGDY tej chwili nie zapomnę. Siódmego lutego zrobiło mi się niedobrze. Niestety, Matt wyjechał już do pracy i byłam w domu sama. Usiadłam na brzegu wanny. Czułam się, jakby uchodziło ze mnie życie.
Na karku wystąpiły mi krople potu. Po raz pierwszy od roku uznałam, że powinnam wezwać lekarza. Dziwne, ale zapragnęłam usłyszeć czyjeś zdanie. Zawsze stawiałam sobie diagnozy sama.
Czułam się tak fatalnie, że chciałam się kogoś poradzić. „Hej, i co o tym myślisz?”. Zamiast tego spryskałam sobie twarz zimną wodą i orzekłam, że pewnie przyplątała się grypa. Zażyłam coś na żołądek, ubrałam się, pojechałam do pracy. W południe czułam się znacznie lepiej, a przy kolacji w ogóle nie pamiętałam tego epizodu.
Dopiero nazajutrz rano znów siedziałam na brzegu wanny – oklapła, zmęczona, nękana mdłościami.
I wtedy zrozumiałam.
Zadzwoniłam do Matta na komórkę. Zdziwił się, że dzwonię, bo ledwo co wyjechał z domu.
– Nic ci nie jest, Suzanne? Wszystko w porządku?
– Tak… myślę, że jest wspaniale – uspokoiłam go. – Ale chciałabym, żebyś zaraz wrócił do domu. A po drodze wstąp do apteki po test ciążowy. Chcę się upewnić, Matt, bo chyba jesteśmy w ciąży.
Nickolasie.
Rosłeś we mnie jak ziarenko zboża. Radość przepełniła nasze serca.
Po ślubie Matt wprowadził się do mnie. To był jego pomysł. Powiedział, że najlepiej będzie wynająć jego dom, bo ja dorobiłam się stałych pacjentów i mieszkam w idealnej odległości od szpitala.
Uznaliśmy, że urządzimy ci gniazdko w słonecznym pokoju. Wydawało nam się, że polubisz poranne światło wlewające się przez okna. Tatuś i ja zaczęliśmy go przerabiać na pokoik dziecinny.
Na tapetach widniały ilustracje do opowieści Mamy Gąski, twoich pierwszych książeczek. Na ścianie kolorowe narzuty nad twoim łóżeczkiem, łóżeczkiem taty z dzieciństwa. Babcia Jean przechowała je przez tyle lat dla ciebie, serduszko.
Z regałów dosłownie wysypywały się kolorowe pluszaki i piłki do wszystkich możliwych dyscyplin sportowych.
Tatuś wystrugał dębowego konia na biegunach, pyszniącego się purpurowo-złotą grzywą. Zrobił ci też zabawkę nad łóżeczko w księżyce i gwiazdki. I pozytywkę nad głowę.
Za każdym pociągnięciem sznurka grała: „Zagwiżdż wesołą melodyjkę”. Zawsze kiedy ja słyszę, myślę o tobie.
Nie mogliśmy się ciebie doczekać.
Nick.
Matt znów oszalał. Kiedy wróciłam dziś z pracy, na stole kuchennym czekał na mnie prezent. Złoty papier w serduszka, obwiązany niebieską wstążką, ukrywał zawartość.
Potrząsnęłam, spod wstążki wypadł bilecik.
„Suze, pracuję dziś do późna, ale jak zawsze o Tobie myślę. Otwórz, kiedy wrócisz i odrobiną wypoczniesz. Będę o dziesiątej, Matt”.
Otworzyłam, uniosłam wieczko. W środku był medalion w kształcie serca z szafirem, na srebrnym łańcuszku. Nacisnęłam zameczek, serce otworzyło się, odsłaniając wygrawerowany napis: NICKOLAS, SUZANNE I MATT – NA ZAWSZE RAZEM.
Kochany Nicku.
Jakiś czas temu była modna powieść „Co się zdarzyło w Madison County”. Niosła przesłanie, że miłość może trwać tylko krótki czas. Szczęście bohaterów tej książki, Roberta i Franceski, trwało jedynie kilka dni. Nick, proszę cię, nie wierz w to. Miłość dwojga ludzi może trwać długo, jeżeli nie koncentrują się na sobie i każde jest gotowe dać drugiemu coś z siebie.
Ja byłam gotowa i Matt podobnie.
Twój ojciec mnie po prostu rozpieszcza. Choćby dzisiaj…
Kiedy zeszłam rano na dół w luźnej różowej piżamie, w domu zaroiło się od krewnych i przyjaciół.
Zupełnie zapomniałam, że mam urodziny. Trzydzieste szóste.
Ale Matt nie zapomniał. Zrobił mi niespodziankę, zapraszając gości na urodzinowe śniadanie. Naprawdę mnie zaskoczył.
– Och, Matt – zwróciłam się do niego ze śmiechem, zażenowana, kuląc się w wymiętej piżamie. – Chyba cię zamorduję.
Przebiliśmy się przez tłum gości tłoczących się w kuchni, uraczył mnie szklanką soku pomarańczowego i z głupia frant uśmiechem.
– Wszystkich biorę za świadków. Sami słyszeliście – obwieścił. – Niby wygląda niewinnie i uroczo, ale to urodzona morderczyni. Wszystkiego najlepszego, Suzanne.
Babcia Jean wręczyła mi prezent, domagając się, żebym natychmiast otworzyła. W środku był piękny niebieski jedwabny szlafrok, który zaraz narzuciłam, by schować zapyziałą flanelę. Uściskałam Jean za ten trafiony prezent.
– Jedzenie czeka na stole. Chyba niezłe, a co najważniejsze, gotowe! – zawołał Matt i wszyscy ruszyli do stołu kuszącego jajkami, wędlinami, słodkimi bułeczkami, babka domowej roboty Jean i gorącą kawą.
Po sutym śniadaniu, zakończonym oczywiście tortem, goście zostawili nas samych. Matt i ja padliśmy na wielką, wygodna kanapę w salonie.
– I jak, Suzie? Ot, kolejne urodziny?
Musiałam się uśmiechnąć.
– Wiesz, że większość ludzi boi się urodzin? Żeby nikt nie widział, jak się starzeją. Ja się czuje dokładnie odwrotnie. Każdy kolejny dzień przyjmuję jak niesamowity dar. Że mogę tu być, zwłaszcza z tobą. Dziękuję ci za przyjęcie. Kocham cię.
Matt zareagował prawidłowo. Nachylił się i pocałował mnie czule w usta. A następnie zaniósł na górę do sypialni, gdzie spędziliśmy resztę urodzinowego poranka i, przyznam od razu, większość popołudnia.
Kochany Nicku.
Wciąż jestem rozdygotana, gdy sobie przypomnę wydarzenie sprzed kilku tygodni.
O jedenastej rano przywieziono na ostry dyżur miejscowego robotnika. Spadł z drabiny z wysokości pięciu metrów i doznał urazu głowy.
Młody człowiek, trzydzieści lat, nazywa się John Macdowell, ma żonę i czworo dzieci. Tomografia komputerowa wykazała krwiak nadtwardówkowy. Natychmiast trzeba było usunąć ucisk na mózg.
Blisko trzy godziny walczyliśmy o zażegnanie kryzysu. Omal nie zszedł. Akcja serca się zatrzymała. Wreszcie udało się go uratować. Miałam chęć ucałować go za to, że przeżył.