– Wiem, że to ma coś wspólnego z tymi nieszczęsnymi badaniami, prowadzonymi przez ONZ i NUMA. Ale Bordeaux sugerował, że lecę tu głównie po to, żeby zaprzyjaźnić się z generałem Kazimem i zapobiec jego dalszemu wtrącaniu się w operacje pana Massarde'a.
– Zgadza się. Ten dureń paskudnie spartolił sprawę ekipy badającej skażenia. To prawdziwy cud, że nie zainteresowała się tym światowa prasa.
– Czy Hopper i jego ludzie już nie żyją?
– Bardzo możliwe. Skierowano ich do katorżniczej pracy w tajnej kopalni złota na Saharze.
– A ci intruzi z NUMA?
– Złapaliśmy ich – i wylądowali w tym samym miejscu.
– A więc pan Massarde przejął kontrolę nad sytuacją?
– Tak, ale właśnie dlatego pana wezwał. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze idiotyzmy Kazima.
– Gdzie teraz pojadę? – spytał Yerli.
– Na razie do Fort Foureau. Pan Massarde osobiście przekaże panu instrukcje. Potem zaaranżuje spotkanie towarzyskie z Kazimem, gdzie będzie opowiadał cuda o pańskich wyczynach wywiadowczych.
– Kazim przepada za powieściami szpiegowskimi. Na pewno skorzysta z okazji i spróbuje zatrudnić pana u siebie, a pan o każdym jego kroku będzie informował Massarde'a.
– Daleko do tego Fort Foureau?
– Dwie godziny lotu śmigłowcem. Chodźmy. Weźmiemy pański bagaż i ruszamy w drogę.
Massarde przy wszytkich łajdackich cechach był jednak swego rodzaju patriotą. We własnych przedsiębiorstwach zatrudniał wyłącznie francuskich inżynierów i robotników budowlanych, używał też wyłącznie francuskich maszyn i środków transportu. Śmigłowiec, do którego Verenne poprowadził Yerli'ego, był tego samego typu jak ten, który Pitt utopił w Nigrze. Bagaże Yerli'ego przeniósł na pokład jeden z pilotów. Zaledwie Verenne i nieprzenikniony Turek zajęli miejsca w wygodnych skórzanych fotelach, pojawił się steward z drogimi przekąskami i szampanem.
– Czy to nie przesada? – spytał Yerli. – A może macie zwyczaj rozwijania czerwonych dywanów przed każdym, nawet zwykłym gościem?
– Zgadł pan – przyznał Verenne chełpliwie. – Pan Massarde nie lubi amerykańskiej tandety: tych soft-drinków, piwa, chipsów i orzeszków. Mówi, że my, Francuzi, powinniśmy okazywać lepszy gust i prezentować wzory prawdziwej kultury, bez względu na status naszego gościa.
Yerli uniósł w górę kieliszek z szampanem.
– No to zdrowie Yves'a Massarde'a! Oby zawsze był równie hojny!
– Zdrowie naszego szefa! – przyłączył się Verenne. – Oby zawsze był równie hojny dla ludzi lojalnych! – skorygował.
Yerli puścił to mimo uszu. Wypił szampana i podstawił kielich stewardowi, by napełnił go ponownie.
– Jakie są reakcje organizacji ekologicznych na wasze przedsięwzięcie w Fort Foureau? – spytał.
– Niewyraźne. Nie bardzo wiedzą, co o tym myśleć. Z jednej strony podoba im się całkowicie czyste wytwarzanie energii, z drugiej – są poważnie zaniepokojeni szkodami, jakie spalanie odpadów może wyrządzić w atmosferze Sahary.
Yerli przyglądał się bąbelkom, wędrującym ku górze w kieliszku szampana. Czekał na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekał się. Spytał więc wprost:
– Myśli pan, że da się utrzymać tajemnicę Fort Foureau? Co będzie, jeśli europejskie i amerykańskie rządy wpadną na trop tego, co tam się naprawdę robi?
Verenne parsknął śmiechem.
– Chyba pan żartuje. Większość tych rządów jest szczęśliwa, że może z naszą pomocą pozbyć się szkodliwych odpadów poza kontrolą opinii publicznej. Wiele osobistości oficjalnych, a zwłaszcza ludzie z wielkiego biznesu nuklearnego i chemicznego, udzielają nam pełnego błogosławieństwa. Prywatnie, rzecz jasna.
– A więc oni wiedzą? – spytał zdumiony Yerli.
– Verenne przyglądał mu się z coraz większym rozbawieniem.
– Czy pan naprawdę myśli, że klienci Massarde'a to idioci?
Pitt i Giordino szli na wschód, najpierw w popołudniowym skwarze, potem w lodowatym chłodzie nocy. Chcieli do końca wykorzystać spore zapasy sił, z jakimi wystartowali. Zatrzymali się dopiero o świcie następnego dnia. Zagrzebali się w piasku i tak spędzili cały upalny dzień, chroniąc ciała przed promieniami słońca i zapobiegając poważniejszej utracie wody z organizmu. Ciepły kompres z piasku działał też kojąco na spracowane mięśnie.
W ciągu tego pierwszego wieczora i nocy pokonali czterdzieści osiem kilometrów dystansu, dzielącego ich od transsaharyjskiego szlaku samochodowego. W rzeczywistości lawirując między piaszczystymi diunami przeszli znacznie więcej. Do drugiego etapu wystartowali jeszcze przed zachodem słońca. Wcześniej Pitt ustalił kierunek marszu, by nie zbaczać z kursu o szarej godzinie, poprzedzającej pojawienie się gwiazd. O świcie następnego dnia byli o następne czterdzieści dwa kilometry bliżej celu wędrówki. Zanim ponownie zagrzebali się w piasku na zasłużony wypoczynek, wysączyli ostatnie krople wody z manierki. Wiedzieli, że od tej chwili – jeśli nie natrafią przypadkowo na jakąś oazę – ich ciała będą systematycznie wysychać i obumierać.
W ciągu trzeciej nocy musieli pokonać pasmo wysokich diun; nie ryzykowali ich obejścia, bo ciągnęły się w lewo i w prawo aż po horyzont. Diuny, choć śmiertelnie groźne, były też doskonale piękne. Wiatr nieustannie zmieniał delikatną, koronkową rzeźbę miękkich, jedwabistych powierzchni. Początkowo, pomni ostrzeżeń Fairweathera, szli wąskimi dolinami u podnóża wydm. Kiedy jednak musieli w końcu wspiąć się na jedną z nich, gdyż skutecznie zamykała im drogę na wschód, Pitt dokonał cennego odkrycia. Granie wydm były niemal równie twarde jak ich podnóża, a w dodatku często przechodziły płynnie jedna w drugą. Można więc było, jeśli tylko kierunek grani na to pozwalał, iść po nich niemal poziomo, bez straty sił na ciągłe wspinanie się i schodzenie.
Nad ranem minęli pasmo diun i znaleźli się na wielkiej piaszczystej równinie. Choć podłoże było tu twardsze niż na wydmach, pojawiło się nowe utrudnienie. Piasek był pofałdowany: kolejne garby wypadały w odstępach odpowiadających długości ludzkiego kroku. Wędrówka po tym terenie przypominała marsz po torowisku kolejowym, z przekraczaniem kolejnych podkładów. Szli tak parę kilometrów, niemal padając ze zmęczenia, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak konie w kieracie.Może dlatego bardzo późno zauważyli wyłaniającą się przed nimi stromą skarpę wielkiego płaskowyżu. Mimo że do wschodu słońca brakowało już tylko paru minut, postanowili wspiąć się jeszcze na płaskowyż i dopiero tam poszukać miejsca na dzienny wypoczynek. Cztery godziny później, gdy wreszcie dotarli do górnej krawędzi skarpy, słońce stało już wysoko na niebie. Wspinaczka pochłonęła ostatki ich sił. Serca waliły w szalonym rytmie, żebra unosiły się konwulsyjnie, by wciągnąć w spragnione płuca więcej powietrza, mięśnie nóg były obolałe jak po torturach. Pitt bał się jednak położyć czy usiąść. Był prawie pewien, że potem już się nie podniesie. Stał więc niepewnie na skraju płaskowyżu. Przez chwilę poczuł się jak kapitan na mostku okrętu i, stosownie do tej roli, rozejrzał się wokoło.
Jeśli równina, przez którą przeszli, była martwym, monotonnym pustkowiem, to teraz otwierał się przed nimi krajobraz z koszmaru sennego. Morze bezładnych usypisk skalnych, upstrzone rdzawymi obeliskami hematytowych sterczyn, ciągnące się na wschód aż po horyzont, wyglądało jak wielkie miasto, zniszczone przed wiekami wybuchem nuklearnym.
– Jak się nazywa ta część Hadesu? – spytał Giordino, osuwając się ciężko na ziemię.
Pitt wyciągnął z kieszeni mapę Fairweathera, bardzo już pomiętą i poprzecieraną.
Rozprasował ją ostrożnie na udzie.
– Fairweather zaznaczył ten płaskowyż – powiedział – ale nie podał nazwy.
– A więc od tej chwili będzie się nazywać "Garb Giordina".
Wyschnięte, obolałe wargi Pitta z trudem ułożyły się w grymas uśmiechu.
– Jeśli chcesz zarejestrować tę nazwę, wystarczy zgłosić ją do Międzynarodowego Instytutu Geograficznego.
– Jak myślisz, ile już przeszliśmy? – głos Giordina spoważniał.
– Jakieś sto dwadzieścia kilometrów.
– Czyli do szlaku transsaharyjskiego zostało sześćdziesiąt?
– Tak, chociaż trzeba jeszcze uwzględnić prawo Pitta.
– A co to za prawo?
– Kto liczy według cudzej mapy, liczy o dwadzieścia kilometrów za mało.
– A więc ile mamy naprawdę?
– Myślę, że osiemdziesiąt.
Giordino popatrzył na niego oczyma nieprzytomnymi ze zmęczenia. Słowa z trudem wydobywały się z jego wyschniętego gardła.
– Jeszcze pięćdziesiąt mil… A mamy za sobą już siedemdziesiąt bez kropli wody.
– Siedemdziesiąt? Chyba tysiąc – zadrwił gorzko Pitt.
Ale Giordino nie miał już ochoty na żarty,
– Nieważne – powiedział. – Tak czy inaczej, myślę, że dalej już nie pójdę.
Pitt oderwał wzrok od mapy.
– Nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego od ciebie usłyszę.
– A ja nigdy jeszcze nie miałem takiego straszliwego pragnienia.
– To zawsze było dla mnie tylko chwilowe, przemijające uczucie. Teraz to już prawdziwa obsesja.
– Człowieku, jeszcze tylko dwie noce marszu i zatańczymy na szlaku transsaharyjskim.
Giordino wolno opuścił głowę ku ziemi.
– Pobożne życzenia – mruknął. – Nie starczy nam sił, żeby przejść jeszcze pięćdziesiąt mil. Jesteśmy niemal kompletnie odwodnieni.
Ale Pitt miał wciąż przed oczami widok Evy: udręczonej niewolniczą pracą, katowanej przez Melikę.
– Przypomnij sobie, Al – powiedział. – Jeśli nie dojdziemy, oni wszyscy też umrą.
– Wiem – rzekł Giordino. – Ale nie wyciśniesz krwi z rzepy, bo jej tam nie ma.
Podniósł jednak głowę i osłaniając oczy od słońca jeszcze raz spojrzał na wschód. Nagle oderwał dłoń od czoła i, najwyraźniej podekscytowany, wskazał odległe rumowisko skalne.
– Spójrz tam! Czy to nie jest wejście do groty?
Wzrok Pitta pobiegł za wyciągniętą ręką. Rzeczywiście: w skałach czernił się duży otwór. Pitt chwycił dłoń Giordina i jednym mocnym szarpnięciem poderwał go na nogi.
– No widzisz! Nasza zła karta zaczyna się odwracać. Nic tak dobrze nie robi na upał, jak ciemna, chłodna jaskinia.
Mimo wczesnej pory, pośród rozgrzanych słońcem żelazistych skał powietrze było nieznośnie ciężkie. Mieli wrażenie, jakby szli przez palenisko pełne rozżarzonych węgli. Nie mieli ciemnych okularów, owinęli więc głowy ręcznikami, pozostawiając przed oczami jedynie wąskie szczeliny. Dawało to pewną ulgę zmęczonym oczom, ograniczało jednak widoczność. Ryzykowali potknięcie, upadek i nieuniknione oparzenia rąk o rozpalone kamienie.