Powietrze miało konsystencję rosy. Znad rzeki podnosiła się mgła i w świetle latarń małe kropelki migotały jak klejnoty. Rozkoszowałam się chłodem i wilgocią powietrza. Kłujący ból między szyją a łopatkami uświadomił mi, że przez kilka ostatnich godzin byłam spięta, struta i gotowa do ucieczki. Może i byłam. Jeśli tak, to napięcie tylko częściowo wywołane było moimi poszukiwaniami Gabby. Podchodzenie do prostytutek bardzo szybko stało się rutyną. Ich odmowy też. Opędzanie się od kręcących się wokół i dotykających mnie mężczyzn bardzo szybko stało się odruchowe.
To walka z samą sobą mnie tak wyczerpywała. Spędziłam cztery godziny walcząc ze starym kochankiem, od którego nigdy nie będę wolna. Przez całą noc musiałam opierać się pokusie – brązowawemu blaskowi whisky z lodem, bursztynowemu piwu wlewanemu z butelek w gardła. Czułam zapach mojego oblubieńca i widziałam jego blask w oczach wokół siebie. Kiedyś go kochałam. Do diabła, ciągle go kocham. Ale jego czar przerodziłby się w destrukcję. W moim przypadku każdy przelotny flirt przerodziłby się w niszczący związek o sile, której nie mogłabym się oprzeć. Więc porzuciłam go, przechodząc powoli przez dwanaście różnych stadiów. I trzymałam się z dala. Byliśmy już kochankami, więc nigdy nie będzie mogło być między nami przyjaźni. Dzisiejszej nocy prawie wpadliśmy w swoje objęcia.
Oddychałam głęboko. Unoszący się w powietrzu zapach był mieszaniną oleju silnikowego, mokrego cementu i fermentujących drożdży z browaru Molson. Ste. Catherine była prawie pusta. Staruszek w kanadyjce i flanelowej koszuli z kapturem spał przed sklepem, a obok niego leżał brudny kundel. Inny człowiek grzebał w śmieciach po drugiej stronie ulicy. Być może w Main jest nawet trzecia zmiana.
Zniechęcona i wyczerpana, szłam w stronę St. Laurent. Próbowałam. Jeśli Gabby jest w tarapatach, te kobiety nie pomogą mi się z nią skontaktować. Ten klub jest tak samo zamknięty jak liga baseballowa.
Minęłam My Kinh. Tablica nad oknem reklamowała KUCHNIA WIETNAMSKA i obiecywała, że lokal jest czynny całą dobę. Bez specjalnego zainteresowania zajrzałam do środka przez brudną szybę, po czym się zatrzymałam. W boksie w głębi siedziała towarzyszka Poirette, jej włosy ciągle ułożone sztywno tworzyły źółto-różowawą pagodę. Przyglądałam jej się przez chwilę.
Zanurzyła pierożek w czerwono-wiśniowym sosie, po czym podniosła go do ust i polizała koniuszek. Po chwili zaczęła przyglądać się pierożkowi, żeby potem przednimi zębami obgryźć kawałek ciasta. Ponownie go zanurzyła i nie spiesząc się powtórzyła manewr. Zastanawiałam się, jak długo już się zajmuje tym pierożkiem.
Nie. Tak. Jest zbyt późno. Cholera. Ostatnia próba.
Pchnęłam drzwi i weszłam do środka.
– Cześć.
Słysząc mój głos, jej głowa podskoczyła. Najpierw wyglądała na zakłopotaną, ale już po chwili na jej twarzy zagościł wyraz ulgi, kiedy w końcu mnie rozpoznała.
– Cześć, skarbie. Ciągle nie w domu? – Wróciła do swojego pierożka.
– Mogę się dosiąść?
– Nie krępuj się. Nie zabierasz mi klientów, słonko, nie mam nic do ciebie.
Wśliznęłam się do boksu. Była starsza, niż myślałam, miała pod czterdziestkę, a może właśnie ją przekroczyła. Chociaż skóra na szyi i czole była jędrna i nie miała worków pod oczyma, w ostrym, jarzeniowym świetle widziałam delikatne zmarszczki rozchodzące się promieniście od kącików ust i jej podbródek też już zaczynał tracić kształt.
Kelner przyniósł menu i zamówiłam Soupe Tonqinoise. Nie byłam głodna, ale chciałam mieć pretekst, żeby zostać.
– Znalazłaś swoją przyjaciółkę, skarbie? – Sięgnęła po kawę i zaklekotały plastikowe bransoletki na jej ręku. Zauważyłam szare linie blizn po wewnętrznej stronie łokcia.
– Nie.
Milczałyśmy przez chwilę, kiedy Azjata, mniej więcej piętnastoletni chłopiec przyniósł wodę i plastikową podstawkę.
– Jestem Tempe Brennan.
– Pamiętam. Jewel Tambeaux może i dużo się pieprzy, kochana, ale głupia nie jest. – Polizała pierożek.
– Pani Tambeaux…
– Mów mi Jewel, skarbie.
– Jewel, przez ostatnie cztery godziny usiłowałam się dowiedzieć, czy moja przyjaciółka jest cała i zdrowa, a nikt nie chce nawet przyznać, że w ogóle o niej słyszał. Gabby przychodziła tutaj od lat, więc jestem pewna, że wiedzą, o kogo mi chodzi.
– Może i wiedzą, skarbie. Ale nie mają zielonego pojęcia, dlaczego się o nią pytasz. – Odłożyła pierożek i popiła kawę, cicho siorbiąc.
– Dałam wam swoją wizytówkę. Nie ukrywam, kim jestem. Zmierzyła mnie stanowczym wzrokiem. Dobiegający od niej zapach taniej wody kolońskiej, dymu i niemytych włosów wypełniał mały boks. Na kołnierzyku jej bluzki widać było ślady makijażu.
– No to kim ty jesteś, “Kobieto z Wizytówką, na której wydrukowali Tempe Brennan"? Jesteś gliną? Zbierasz jakieś informacje? Ktoś ma z tobą na pieńku? – Kiedy mówiła, puściła filiżankę i wyciągnęła jeden ze swoich długich, czerwonych szponów w moją stronę, podkreślając, że każdą możliwość bierze pod uwagę.
– Czy wyglądam na taką, która mogłaby stanowić zagrożenie dla Gabby?
– Wszystko, co miejscowe wiedzą, skarbie, to to, że przychodzisz tu w koszuli od Charlotte Hornets, sandałach yuppie i zadajesz mnóstwo pytań, starając się z kogoś coś wyciągnąć. Nie jesteś cizią na sprzedaż i nie szukasz kraku. Nikt nie wie, jak cię zaklasyfikować.
Kelner przyniósł mi zupę. Siedziałyśmy w milczeniu, kiedy wyciskałam sok z cytryny i małą, chińską łyżeczką dodawałam ostrej papryki. Jedząc, patrzyłam, jak Jewel podgryza swój pierożek. Postanowiłam zagrać skruszoną.
– Chyba zupełnie źle się do tego zabrałam.
Spojrzała na mnie swoimi orzechowymi oczyma. Zaczęła jej się odklejać jedna sztuczna rzęsa, zawinęła się do góry i wyglądała jak stonoga podnosząca się, żeby sprawdzić temperaturę powietrza. Spuściła wzrok, odłożyła resztkę pierożka i przysunęła kawę bliżej siebie.
– Masz rację – dodałam. – Nie powinnam tak po prostu podchodzić do ludzi i zadawać im pytań. Chodzi o to, że po prostu martwię się o Gabby. Dzwoniłam do niej. Potem pojechałam. Dzwoniłam też na jej uniwersytet. Wygląda na to, że nikt nie wie, gdzie ona jest. To do niej niepodobne.
Wypiłam łyżkę zupy. Była smaczniejsza, niż się spodziewałam.
– A co ta twoja przyjaciółka Gabby robi?
– Jest antropologiem. Bada ludzi. Interesuje ją życie tutaj.
– Przechodzi inicjację w Main.
Zaśmiała się do siebie, uważnie obserwując moją reakcję na aluzję do dokonań pani socjolog Margaret Mead. Nie zareagowałam, ale zaczęłam się zgadzać, że Jewel Tambeaux ma łeb na karku. Wyczułam, że mnie sprawdza i czułam się jak na egzaminie.
– Może nie chce, żeby ją teraz znaleziono.
Możecie sięgnąć po testy przed wami.
– Może.
– To w czym problem?
Możecie wziąć do ręki długopis.
– Kiedy ostatni raz ją spotkałam, wydawała się być bardzo zmartwiona. Prawie przestraszona.
– Zmartwiona czym, słonko?
Jesteście gotowi?
– Myślała, że śledzi ją jakiś facet. Mówiła, że jakiś dziwny.
– Tutaj aż się roi od takich, skarbie.
No dobrze, zaczynajcie…
Opowiedziałam jej całą historię. Kiedy słuchała, mieszała fusy w filiżance, intensywnie wpatrując się w brązowo-czarną ciecz. Kiedy skończyłam, ona nie przerwała zabawy z fusami, jakby oceniając moją odpowiedź. Potem gestem poprosiła kelnera, żeby ponownie napełnił jej filiżankę. Czekałam, żeby dowiedzieć się, jaką dostanę ocenę.
– Nie wiem, jak on się nazywa, ale prawie na pewno wiem, o kim mówisz. Chudy koleś, ma mentalność bakterii. Jest dziwny, jak najbardziej, i to, co mu doskwiera, to musi być coś poważnego. Ale nie sądzę, żeby był niebezpieczny. Wątpię, czy potrafi przeczytać napis na keczupie.
Zdałam.
– Większość z nas go unika.
– Dlaczego?
– Mówię ci tylko to, co powtarzają na ulicy, bo ja sama z nim nie chodzę. Jak widzę tego faceta, to przechodzą mnie ciarki, jakbym widziała tarzającego się w błocie aligatora. – Zrobiła grymas i lekko wzruszyła ramionami. – Plotka niesie, że ma specyficzne potrzeby.
– Specyficzne?
Postawiła filiżankę na stole i spojrzała na mnie, oceniając.
– Płaci, ale nie chce się pieprzyć.
Odcedziłam trochę makaronu z zupy i czekałam.
– Dziewczyna o imieniu Julie chodzi z nim. Żadna inna nie. Ona jest mniej więcej tak inteligentna, jak fasola, ale to już inna sprawa. Powiedziała mi, że za każdym razem jest tak samo. Wchodzą do pokoju, nasz bohater wyciąga papierową torebkę, w której jest koszula nocna. Nic specjalnie wymyślnego, koronkowa. Patrzy jak ona ją wkłada, a potem mówi, żeby się położyła na łóżku. Niby nic wielkiego. Potem jedną ręką gładzi koszulę nocną, a drugą bawi się swoją pałką. Całkiem szybko robi się sztywny, jak szyb naftowy, i wytryska, sapiąc i jęcząc, jakby się wcielił w jakieś inne stworzenie. Potem każe jej zdjąć koszulę, dziękuje jej, płaci i wychodzi. Julie uważa, że to łatwy zarobek.
– Dlaczego myślisz, że to właśnie ten facet nie daje spokoju mojej przyjaciółce?
– Pewnego razu, kiedy wpychał koszulę babci z powrotem do torby, Julie zauważyła rękojeść dużego, starego noża. Mówi mu, jeśli chcesz więcej i cipek, kowboju, musisz pozbyć się noża. A on jej, że to jego miecz prawości czy coś takiego. Potem nadaje o nożu i swojej duszy, i o równowadze ekologicznej, i temu podobne bzdury. Cholernie ją wystraszył.
– I?
Znowu wzruszyła ramionami.
– Ciągle się tu kręci?
– Nie widziałam go od jakiegoś czasu, ale to nic nie znaczy. Nigdy nie widywałam go regularnie. Pojawia się i znika.
– Rozmawiałaś z nim kiedyś?
– Wszystkie z nim rozmawiałyśmy, ślicznotko. Kiedy się zjawia, jest jak syfilis, upierdliwy, i nie można się go łatwo pozbyć. To właśnie stąd wiem, źu ma mentalność karalucha.
– Widziałaś go kiedyś z Gabby? – Wysiorbałam jeszcze trochę zupy.
Odchyliła się i roześmiała.
– Sprytne podejście, słonko.
– Gdzie mogę go znaleźć?