Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

37

Przyjechałam do domu koło wpół do szóstej i siedziałam w ciszy mieszkania, zastanawiając się, co jeszcze mogę zrobić. Nic.

Ryan miał rację. Tanguay może gdzieś tu być, czekać na sprzyjające okoliczności, żeby się do mnie dobrać. Nie będę mu tego ułatwiać.

Ale musiałam jeść. I czymś się zajmować.

Kiedy wyszłam, rozejrzałam się po ulicy. Byli tam. W uliczce, po lewej stronie od pizzerii. Skinęłam dwóm umundurowanym funkcjonariuszom i wskazałam w kierunku Ste. Catherine. Widziałam, że naradzają się, po czym jeden wysiadł.

Ulica, na której mieszkam, przecina Ste. Catherine niedaleko od Le Faubourg. Kiedy szłam w stronę rynku, czułam narastające zniecierpliwienie idącego za mną gliny. Trudno. Dzień był przepiękny. Nie zauważyłam tego siedząc w laboratorium. Upał zelżał, a ogromne, białe chmury płynęły po oślepiająco niebieskim niebie, rzucając plamy cienia na dzień i przechodniów. Przyjemnie było przebywać na świeżym powietrzu.

Zaczęłam od warzyw. W La Plantation ściskałam owoce awokado, oceniałam kolor bananów i wybierałam brokuły, brukselki i ziemniaki z koncentracją dorównującą neurochirurgowi w czasie operacji. Potem bagietka w piekarni. I mus czekoladowy w ciastkarni. U rzeźnika kupiłam trochę wieprzowiny, zmieloną wołowinę i tourtiere.

– C'est tout?

– Nie, co mi tam. Niech pan da jeszcze befsztyk. Taki grubszy. – Rozstawiłam kciuk i palec wskazujący na jakieś trzy centymetry.

Kiedy patrzyłam, jak zdejmuje piłę z haka, znowu coś zaczęło kiełkować w mojej głowie. Starałam się wyłuskać z tego mrowienia w pełni uformowaną myśl, ale z takim samym rezultatem, jak poprzednio. Piła? Zbyt oczywiste. Każdy może kupić piłę do mięsa. SQ sprawdziło wszystkie sklepy w całej prowincji i nic z tego nie wynikło. Sprzedano tysiące takich pił.

W takim razie co? Nauczyłam się, że usilne próby wydobycia jakiejś myśli z podświadomości pogrążają ją tylko głębiej. Jeśli pozwolę jej swobodnie dryfować, to w końcu wypłynie na powierzchnię. Zapłaciłam za mięso i poszłam do domu, wstępując tylko na chwilę do Burger Kinga przy Ste. Catherine.

W domu spotkała mnie naprawdę przykra niespodzianka. Ktoś dzwonił. Przez kilka minut siedziałam na brzegu kanapy, trzymając kurczowo moje zakupy i gapiąc się na mrugające światełko. Jedna wiadomość. Czy to Tanguay? Czy coś by do mnie mówił, czy usłyszałabym tylko ciszę, a po chwili ciągły sygnał?

– Histeryzujesz, Brennan. To pewnie Ryan. Wytarłam dłoń, sięgnęłam do telefonu i wcisnęłam przycisk. To nie był Tanguay. Gorzej.

– Cześć, mamo. Wyszłaś gdzieś się zabawić? Halo? Jesteś tam? Odbierz. – Słyszałam coś, co brzmiało jak jadące samochody, jakby dzwoniła z telefonu gdzieś na ulicy. – Chyba ciebie nie ma. Właściwie to i tak nie mogę rozmawiać. Jestem w drodze. Znowu w drodze… – Zanuciła modny akurat kawałek country. – Nieźle, co? Nieważne, jadę cię odwiedzić, mamo. Masz rację. Max jest przygłupem. Nie potrzeba mi tego. – Usłyszałam głos w tle. – Okej, już się zbieram – powiedziała komuś, kto tam był. – Słuchaj, miałam okazję pojechać do Nowego Jorku. Załapałam się na darmowy przejazd, więc jadę. Mogę dojechać za friko aż do Montrealu, więc przyjeżdżam. Do zobaczenia wkrótce.

Klik.

– Nie! Nie przyjeżdżaj tutaj, Katy. Nie! – krzyknęłam w pustkę.

Słuchałam, jak przewija się taśma. Jezu, co za koszmar! Gabby nie żyje. Psychopata umieścił w jej grobie moje i Katy zdjęcie. A teraz Katy jest w drodze tutaj. Krew pulsowała mi w skroniach. W mojej głowie aż zakipiało. Muszę ją powstrzymać. Jak? Nie wiem, gdzie ona jest.

Pete.

Kiedy dzwonił jego telefon, przypomniała mi się pewna sytuacja. Katy w wieku trzech lat. W parku. Rozmawiałam z inną matką, patrząc na Katy, która wsypywała piasek do plastikowych foremek. Nagle upuściła łopatkę i podbiegła do huśtawki. Wahała się przez chwilę, popatrzyła, jak żelazny konik unosi się do góry, po czym pobiegła do niego z twarzą rozpromienioną z powodu wiosennej aury i widoku kolorowej grzywy i uzdy, unoszących się w powietrzu. Wiedziałam, że ją uderzy i nic nie mogłam na to poradzić. Teraz jest tak samo.

Nikt nie odbierał telefonu.

Zadzwoniłam do biura i sekretarka powiedziała mi, że wyjechał w interesach. Normalne. Zostawiłam wiadomość.

Wpatrywałam się w automatyczną sekretarkę. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka długich, głębokich oddechów, zmuszając serce do zwolnienia tempa uderzeń. Miałam wrażenie, jakby tył mojej głowy znalazł się w imadle i było mi gorąco na całym ciele.

– To się nie stanie.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Birdie przygląda mi się z drugiego końca pokoju.

– To się nie stanie – powtórzyłam do niego.

Cały czas się we mnie wpatrywał swoimi nieruchomymi żółtymi oczyma.

– Mogę jeszcze coś zrobić.

Wyprężył grzbiet, ustawił cztery łapy blisko siebie, podwinął ogon i usiadł, ani na chwilę nie odrywając ode mnie oczu.

– Zrobię coś. Nie będę po prostu siedzieć i czekać, aż ta bestia zaatakuje. Nie moją córkę.

Zaniosłam zakupy do kuchni i włożyłam je do lodówki. Potem wyciągnęłam laptopa, włączyłam go i weszłam do pliku z tabelą. Ile to czasu już minęło, od kiedy zaczęłam ją wypełniać? Sprawdziłam daty, kiedy nad nią pracowałam. Ciało Isabelle Gagnon znaleziono 2 czerwca. Siedem tygodni. Wydawało się, jakby to było siedem lat.

Poszłam do gabinetu i wyjęłam skoroszyty z dokumentami. Może trud, który sobie zadałam robiąc odbitki, nie pójdzie jednak na darmo.

Przez następne dwie godziny poddawałam drobiazgowej analizie każde zdjęcie, każde nazwisko, każdą datę, dosłownie każde słowo z każdego przesłuchania odnotowanego w raportach policyjnych, którymi dysponowałam. Potem zrobiłam jeszcze raz to samo. Prześledziłam słowo po słowie, mając nadzieję, że znajdę jakiś drobiazg, który wcześniej przeoczyłam.

I za trzecim podejściem znalazłam.

Czytałam zapis przesłuchania, które przeprowadził Ryan z ojcem Grace Damas, kiedy to zauważyłam. Tak, jak przed kichnięciem, kiedy człowiek czuje, że się zbliża, narasta, irytuje, ale nie znajduje ujścia, tak teraz w końcu myśl przebiła się do mojej świadomości.

Rzeźnik. Grace Damas pracowała u rzeźnika. Zabójca używał piły do mięsa i wiedział co nieco o anatomii. Tanguay kroił zwierzęta. Może tu jest jakiś związek. Zaczęłam przeglądać raport, żeby znaleźć nazwę tego sklepu mięsnego, ale nie było.

Wystukałam numer, który znalazłam w dokumentach. Odebrał jakiś mężczyzna.

– Pan Damas?

– Tak. – Mówił z akcentem.

– Jestem doktor Brennan. Pracuję nad śledztwem w sprawie śmierci pańskiej żony. Mogłabym panu zadać kilka pytań?

– Tak.

– Czy kiedy pańska żona zniknęła, pracowała gdzieś poza domem?

Chwila ciszy.

Potem:

– Tak.

W tle słyszałam włączony telewizor.

– Czy mogę zapytać, gdzie?

– W piekarni na Fairmont. Le Bon Croissant. Pracowała tam tylko na pół etatu. Nigdy nie miała całego, bo przecież dzieci i w ogóle.

Przetrawiłam to. Nici z mojego związku.

– Jak długo tam pracowała, panie Damas? – Nie dałam po sobie poznać rozczarowania.

– Wydaje mi się, że tylko przez kilka miesięcy. Grace nigdzie nie pracowała zbyt długo.

– A gdzie pracowała przedtem? – Nie dawałam za wygraną.

– U rzeźnika.

– Jak się nazywał sklep? – Wstrzymałam oddech.

– La Boucherie St. Dominique. Jest własnością człowieka z naszej parafii. Sklep mieści się na St. Dominique, blisko St. Laurent, wie pani, gdzie to jest?

Tak. Wyobraziłam sobie deszcz bijący w szyby sklepu.

– Kiedy tam pracowała? – Mówiłam naprawdę spokojnym głosem.

– Wydaje mi się, że pracowała tam prawie rok. Przez większość dziewięćdziesiątego pierwszego, chyba. Mogę to sprawdzić. Myśli pani, że to ważne? Przedtem nie pytali mnie o daty.

– Nie jestem pewna. Panie Damas, czy pańska żona kiedykolwiek wspominała o kimś o nazwisku Tanguay?

– O kim? – Szorstko.

– O niejakim Tanguayu.

Głos spikera obiecał, że zaraz będzie ciąg dalszy, po przerwie na reklamy. Bolała mnie głowa, a w gardle zaczynałam czuć suche drapanie.

– Nie.

Zaskoczyła mnie porywczość, z jaką to powiedział.

– Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. Dam panu znać, jak będziemy mieli coś nowego.

Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Ryana. Już wyszedł. Sprawdziłam jeszcze w domu. Nikt nie odbierał. Wiedziałam, co muszę zrobić. Wykonałam jeden krótki telefon, wzięłam klucz i wyszłam.

W La Boucherie St. Dominique panował większy ruch, niż kiedy go pierwszy raz widziałam. W oknach wisiały te same napisy, ale dzisiaj sklep był oświetlony i otwarty. Ludzi było niewielu. Jakaś staruszka przesuwała się powoli wzdłuż przeszklonych lad. W świetle jarzeniówki jej twarz robiła wrażenie sflaczałej. Patrzyłam, jak zawraca i wskazuje na królika. Sztywne, małe ciało przypomniało mi smutną kolekcję Tanguaya. I Alsę.

Poczekałam, aż wyjdzie, po czym podeszłam do mężczyzny stojącego za ladą. Miał prostokątną twarz, wydatne kości policzkowe i grube rysy Kontrastowały z nią zadziwiająco chude i żylaste ramiona. Ciemne plamy znaczyły biel jego fartucha – wyglądały jak wysuszone płatki na obrusie.

– Bonjour .

– Bonjour.

– Mały ruch dzisiaj wieczorem?

– Wieczorami zawsze jest mały ruch. – Mówił z takim samym akcentem jak Damas.

Słyszałam, jak z zaplecza dobiega brzęk narzędzi.

– Zajmuję się śledztwem w sprawie śmierci Grace Damas. – Wyciągnęłam legitymację i podstawiłam mu ją na chwilkę przed oczy. – Chciałabym zadać panu kilka pytań.

Mężczyzna przyglądał mi się. Na zapleczu ktoś co chwilę puszczał wodę i ją zakręcał.

– Pan jest właścicielem?

Skinienie.

– I nazywa się…?

– Plevritis.

– Panie Plevritis, Grace Damas pracowała tu przez jakiś czas prawda

– Kto?

– Grace Damas. Parafianka z St. Demetrius.

Splótł chude ręce na piersiach. Skinął.

– Kiedy to było?

– Jakieś trzy, cztery lata temu. Nie wiem dokładnie. Przychodzą i odchodzą.

94
{"b":"96642","o":1}