Człowiek, który korzystał z mieszkania przy rue Berger, kimkolwiek nie był, zabił Gabby. Rękawiczki pasowały do siebie. Było wysoce prawdopodobne, że Tanguay nie jest tym człowiekiem. To nie jego zęby wgryzły się w ser. St. Jacques nie był Tanguayem.
– Kim ty do diabła jesteś? – Mój zachrypnięty głos mącił ciszę panującą w mieszkaniu. Niepokój o Katy wybuchnął we mnie z pełną siłą. Dlaczego się nie odezwała?
Zadzwoniłam do Ryana do domu. Nikt nie odbierał. Zadzwoniłam do Bertranda. Już wyszedł. Zadzwoniłam do sali brygady specjalnej. Nikogo.
Wyszłam przed dom i przez płot spojrzałam na pizzerię po drugiej stronie ulicy Uliczka była pusta. Obserwujących dom policjantów odwołano. Byłam zdana na siebie.
Przebiegłam w myślach różne możliwości. Co mogłam zrobić? Niewiele. Nie mogłam wyjść z domu. Musiałam być na miejscu, gdyby Katy wróciła. Gdy Katy wróci.
Spojrzałam na zegar – 7:10 wieczorem. Dokumenty. Zająć się dokumentami. Co jeszcze mogłam zrobić, będąc w mieszkaniu? Mój azyl stał się moim więzieniem.
Przebrałam się i poszłam do kuchni. Chociaż miałam zawroty głowy, nie wzięłam żadnego lekarstwa. I bez tego mój umysł był zamulony. Rozwalę zarazki witaminą C. Wyjęłam z lodówki dużą puszkę zimnego soku pomarańczowego i zaczęłam rozglądać się za otwieraczem. Niech to. Gdzie on jest? Nie miałam cierpliwości, żeby go szukać, więc chwyciłam nóż do mięsa i zrobiłam nim dziurę w puszce, żeby się dostać do soku. Potem dzbanek. Woda. Zamieszać. I do roboty. Posprzątasz później.
Chwilę później siedziałam już szczelnie owinięta kołdrą na kanapie, a chusteczki i sok miałam w zasięgu ręki. Bawiłam się swoimi brwiami, żeby trzymać nerwy na wodzy.
Damas. Zagłębiłam się w dokumentach, ponownie odwiedzając miejsca, nazwiska i daty, które już wcześniej znałam. Monastere St. Bernard. Nikos Damas. Ojciec Poirier.
Bertrand po raz drugi przesłuchiwał ojca Poirier. Czytałam ponownie jego zeznania, ale miałam poważne problemy z koncentracją. Ojczulek właściwie potwierdził swoje wcześniejsze zeznania. Przejrzałam zapis pierwszej z nim rozmowy, szukając jakichś nazwisk, którymi można by się zainteresować, jakichś poszlak, które mogłyby okazać się przydatne, i czułam się trochę tak, jakbym grała w podchody. Daty zostawiłam na później.
Kto był dozorcą? Roy. Emile Roy. Zaczęłam szukać jego zeznań.
Nie było ich tutaj. Przejrzałam wszystkie papiery w skoroszycie i nic. Na pewno ktoś z nim rozmawiał. Nie mogłam jednak sobie przypomnieć, żebym widziała raport. Dlaczego go tutaj nie ma?
Siedziałam przez chwilę, a mój zachrypnięty oddech był jedynym dźwiękiem we wszechświecie. Wróciło znajome już uczucie, że do świadomości chce się przebić jakaś nie w pełni uformowana myśl, jak mrowienie zwiastujące migrenę. Poczucie, że coś przegapiłam, było silniejsze niż kiedykolwiek, ale cały czas nie wiedziałam, o co chodzi.
Ponownie przejrzałam zeznanie Poiriera. Roy opiekuje się budynkiem i przyległym terenem. Pali w piecu. Odgarnia śnieg.
Odgarnia śnieg? W wieku osiemdziesięciu lat? Dlaczego nie? George Burns to robił. Pokazywali w telewizji. Obrazy z przeszłości przebiegały mi przez głowę. Widziałam siebie samotnie siedzącą w samochodzie w nocy, zobaczyłam kości Grace Damas leżące za mną w przesiąkniętym deszczem lasku.
Przypomniał mi się też sen, który miałam tamtej nocy. Szczury. Pete. Głowa Isabelle Gagnon. Jej grób. Ksiądz. Co on powiedział? Tylko ci, którzy pracowali dla kościoła, mogą wejść na jego teren.
Czy to mogło być to? Czy w ten sposób dostał się na teren klasztoru i La Grand Seminaire? Czy naszym mordercą jest ktoś, kto pracuje dla kościoła?
Roy!
Jasne, Brennan, osiemdziesięcioletni seryjny morderca!
Czy powinnam czekać, aż odezwie się Ryan? Gdzie on do diabła jest? Drżącymi rękoma wyciągnęłam książkę telefoniczną. Jeśli znajdę numer dozorcy, to zadzwonię.
W St. Lambert był wymieniony tylko jeden E. Roy.
– Oui . – Zachrypnięty glos.
Bądź ostrożna. Nie spiesz się.
– Monsieur Emile Roy?
– Oui.
Wytłumaczyłam, kim jestem i dlaczego dzwonię. Tak, dodzwoniłam się do właściwego Emile'a Roya. Spytałam o jego obowiązki w klasztorze. Przez dłuższy czas nic nie mówił. Słyszałam charczenie, wdychane i wydychane powietrze, jakby przez otwór u wieloryba. W końcu:
– Nie chcę stracić pracy. Dobrze się opiekuję tym miejscem.
– Wiem. Robi pan tam wszystko sam?
Usłyszałam, jak na chwilę przestał oddychać, jakby kamyk zablokował dopływ powietrza.
– Czasami potrzebuję, żeby mi ktoś troszkę pomógł. Ich to nic więcej nie kosztuje. Sam za to płacę, z mojej pensji. – Prawie skamlał.
– Kto panu pomaga, monsieur Roy?
– Mój bratanek. To dobry chłopak. Przeważnie on zajmuje się śniegiem. Miałem zamiar powiedzieć o tym Ojcu, ale…
– Jak się nazywa pański bratanek?
– Leo. Nie będzie miał z tego powodu żadnych kłopotów, prawda? To dobry chłopak.
Słuchawka zaczęła mi się ślizgać w ręku.
– Leo, a dalej?
– Fortier. Leo Fortier. To wnuk mojej siostry.
Zamilkł. Zaczęłam się mocno pocić. Powiedziałam, co trzeba i rozłączyłam się, mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce waliło mi jak młotem.
Uspokój się. To może być tylko zbieg okoliczności. Bycie dozorcą i pracownikiem na pół etatu u rzeźnika nie czyni mordercy. Pomyśl.
Spojrzałam na zegar i sięgnęłam po telefon.
No. Bądź tam.
Podniosła przy czwartym sygnale.
– Lucie Dumont. Tak!
– Lucie, trudno uwierzyć, że ciągle jeszcze tam jesteś.
– Miałam kłopoty z jakimś plikiem w programie instalacyjnym. Właśnie wychodziłam.
– Potrzebuję czegoś. Lucie. To strasznie ważne. Być może jesteś jedyną osobą, która może mi to załatwić.
– Tak?
– Chcę, żebyś sprawdziła kogoś. Zrób wszystko, co trzeba, żeby wyciągnąć jak najwięcej na temat tego faceta. Możesz to zrobić?
– Jest już późno i chcia…
– To jest strasznie ważne. Lucie. Być może moja córka jest w niebezpieczeństwie. Naprawdę muszę to mieć!
Nawet nie próbowałam ukryć desperacji.
– Mogę się połączyć z kartoteką SQ i zobaczyć, czy on tam figuruje. Jestem do tego uprawniona. Co chcesz wiedzieć?
– Wszystko.
– Co możesz mi o nim powiedzieć?
– Znam tylko nazwisko.
– Coś jeszcze?
– Nie.
– Kto to jest?
– Fortier. Leo Portier.
– Zadzwonię do ciebie. Gdzie jesteś?
Podałam jej numer i rozłączyłam się.
Krążyłam po mieszkaniu, odchodząc od zmysłów z niepokoju o Katy. Czy to Portier? Czy jego psychotyczna agresja zwróciła się na mnie, bo mu weszłam w drogę? Czy zabił moją przyjaciółkę, żeby dać ujście nagromadzonej w nim wściekłości? Czy wobec mnie miał takie same plany? Wobec mojej córki? Skąd wiedział o córce? Czy zdjęcie moje i Katy ukradł Gabby?
Zimny, paraliżujący strach zawładnął moją duszą. Miałam najczarniejsze myśli w życiu. Wyobraziłam sobie ostatnie chwile Gabby, wyobraziłam sobie, co musiała czuć. Telefon przerwał moje ponure myśli.
– Tak!
– Mówi Lucie Dumont.
– Tak. – Serce waliło mi tak mocno, że myślałam, że Lucie je słyszy.
– Wiesz, ile ma lat ten twój Leo Fortier?
– Hm… Trzydzieści, czterdzieści.
– Znalazłam dwóch, data urodzin jednego to 9 września 1962 roku, i więc liczy sobie trzydzieści dwa lata. Drugi urodził się 21 kwietnia 1916 roku, to teraz ma ile… siedemdziesiąt osiem lat.
– Interesuje mnie ten trzydziestodwuletni.
– Tak myślałam, więc go sprawdziłam. Ma grubą kartotekę. Zaczyna się od sądu dla nieletnich. Żadnych poważniejszych przestępstw, ale liczne wykroczenia i ciągłe konsultacje psychiatryczne.
– Jakie wykroczenia?
– Kiedy miał trzynaście lat, złapano go na podglądaniu. – Słyszałam jej palce uderzające w klawiaturę. – Wandalizm. Wagary. Kiedy miał piętnaście lat, porwał dziewczynę i przetrzymywał ją przez osiemnaście godzin. Nie wniesiono oskarżenia. Chcesz, żebym podała ci wszystko?
– A co miał ostatnio na sumieniu?
Klik. Klik. Klik. Oczyma wyobraźni widziałam, jak pochyla się w stronę monitora, a jej różowe szkła odbijają zieloną poświatę.
– Ostatnio notowany w 1988 roku. Aresztowany za napaść. Wygląda na to, że na jakiegoś krewnego, bo ofiara nosi to samo nazwisko. Nie był w więzieniu. Spędził sześć miesięcy w zakładzie Pinel.
– Kiedy wyszedł?
– Chcesz dokładną datę?
– A masz?
– Wygląda na to, że w listopadzie 1988 roku. Constance Pitre zginęła w grudniu 1988. W pokoju było gorąco. Całe moje ciało było wilgotne od potu.
– Czy w kartotece jest nazwisko psychiatry, który się nim zajmował w Pinel?
– Jest jakieś nazwisko. Doktor M. C. LaPerriere. Nie jest napisane, kto to jest.
– Jest tam numer telefonu? Podała mi go.
– Gdzie jest teraz Fortier?
– Kartoteka urywa się na 1988 roku. Chcesz ten adres?
– Tak.
Byłam na granicy płaczu, kiedy wystukiwałam numer i słuchałam sygnału telefonu dzwoniącego na północnym krańcu wyspy Montreal. Weź się w garść, Brennan. Zastanawiałam się, co powiedzieć.
– L’hópital Pinel. Puis-je vous aider ? – Kobiecy głos.
– Z doktor LaPerriere, s'il vous plait . – Żeby jeszcze tam pracowała, proszę.
– Un instant, s'il vous plait .
Tak! Ciągle tam pracuje. Kazano mi chwilę czekać, a potem powtórzyło się to samo z drugim kobiecym głosem.
– Qui est sur la ligne, s'il vous plait ?
– Doktor Brennan.
Znowu chwila ciszy, a potem:
– Doktor LaPerriere. – Kobiecy głos, zmęczony i niecierpliwy.
– Jestem doktor Temperance Brennan – zaczęłam, walcząc, żeby nie drżał mi głos. – Jestem antropologiem sądowym w Laboratoire de Medecine Legale i pracuję nad śledztwem w sprawie serii morderstw, które miały miejsce w ciągu kilku ostatnich lat w Montrealu. Mamy podstawy, aby podejrzewać, że jeden z waszych byłych pacjentów jest w to zamieszany.
– Tak. – Znużona.
Opowiedziałam jej o brygadzie specjalnej i spytałam, co może mi powiedzieć o Leo Portierze.