– Z domu w St-Jovite dzwoniono pod ten numer – wyjaśnił Ryan. – To jest mała miejscowość w górach na północ od Montrealu. Dom słuchał z zagadkowym wyrazem twarzy.
– Czy mówi panu coś nazwisko Patrice Simmonet?
Potrząsnął głową.
– Heidi Schneider?
Znowu zaprzeczył.
– Przykro mi. – Uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami. – Mówiłem wam. My nie używamy nazwisk. A członkowie często zmieniają swoje imiona. W naszej grupie każdy może sobie wybrać imię, jakie mu się podoba.
– Jak się wasza grupa nazywa?
– Nazwy. Etykietki. Tytuły. Kościół Chrystusa. Świątynia Ludu. Słuszna Droga. Zwykły egotyzm. My postanowiliśmy nie nadawać sobie nazwy.
– Jak długo grupa tu mieszka, panie Owens? – zapytał Ryan.
– Proszę mówić do mnie Dom.
Ryan nadal czekał.
– Prawie osiem lat.
– Był pan tutaj zeszłego lata i jesieni?
– Tu i tam. Trochę podróżowałem.
Ryan wyjął z kieszeni zdjęcie i położył je na stole.
– Staramy się ustalić miejsce pobytu tej młodej kobiety.
Dom się pochylił i z bliska przyjrzał się zdjęciu. Jego długie, szczupłe palce z kępkami złocistych włosków między kostkami wodziły wzdłuż brzegów fotografii.
– To ją zamordowano?
– Tak.
– Kim jest ten chłopak?
– Nazywa się Brian Gilbert.
Dom przez dłuższą chwilę przyglądał się twarzom. Kiedy podniósł wzrok, nie potrafiłam zrozumieć wyrazu jego oczu.
– Nie umiem wam pomóc. Naprawdę. Może mógłbym popytać na sesji doświadczalnej dziś wieczorem. Wtedy zachęcamy do zgłębiania siebie i rozwijania wewnętrznej świadomości. To właściwy moment
Ryan miał nadal surowy wyraz twarzy i nie pozwalał, by Dom odwróci wzrok.
– Nie jestem w tak duchowym nastroju, panie Owens, i nie bardzo oh chodzi mnie, co uważa pan za właściwy moment. Fakty są takie, że dzwonie no tutaj z domu, gdzie zamordowano Heidi Schneider. Wiem, że ofiara była latem zeszłego roku w Beaufort. Zamierzam znaleźć związek.
– Tak, oczywiście. Jakie to okropne. To właśnie taka przemoc sprawia że nasze życie wygląda tak, jak wygląda.
Zamknął oczy, jakby szukał świętego przewodnictwa, potem je otworzy i popatrzył uważnie na każde z nas.
– Pozwólcie mi wyjaśnić. Hodujemy nasze własne warzywa, trzymamy kury dla jajek, łowimy ryby i zbieramy mięczaki. Niektórzy z nas pracują w mieście i oddają swoje pensje. Mamy swój zbiór przekonań, które zmusza ją nas do odrzucenia społeczeństwa, ale nie robimy innym krzywdy. Żyjemy prosto i spokojnie.
Wziął głęboki oddech.
– Jest wśród nas kilku członków, którzy są z nami od lat, ale wielu przy chodzi i odchodzi. Nasz sposób na życie nie każdemu odpowiada. Możliwe, że ta młoda kobieta była u nas, może podczas mojej nieobecności. Macie moje słowo. Porozmawiam z innymi.
– Tak – odparł Ryan. – Ja też.
– Oczywiście. I proszę dać mi znać, jeżeli będę mógł jeszcze coś dla was zrobić.
W tym momencie przez drzwi z siatki wpadła młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Śmiała się i łaskotała dziecko, które chichotało i biło ją swoimi pulchnymi rączkami.
Przed oczami stanął mi obraz bladych rączek Malachy’ego.
Kiedy nas zobaczyła, kobieta stanęła mocno zdziwiona.
– Och. – Zaśmiała się. – Nie wiedziałam, że ktoś tu jest.
Maluch klepnął ją w głowę, a ona podrapała go palcem po brzuszku. Mały pisnął i kopnął nóżkami.
– Wejdź, Kathryn – powiedział Dom. – My już skończyliśmy.
Spojrzał pytająco na Bakera i Ryana. Szeryf wziął do ręki kapelusa i wszyscy wstaliśmy.
Na dźwięk głosu Doma dziecko spojrzało w jego stronę i zaczęło się wiercić. Kiedy Kathryn je postawiła, na chwiejących się nóżkach i z wycia gniętymi rączkami ruszyło do przodu, a Dom pochylił się, by chwycić malca. Małe rączki odznaczały się biało na ciemnej szyi mężczyzny.
Kathryn podeszła do nas.
– Ile ma pani dziecko? – zapytałam.
– Czternaście miesięcy. Prawda, Carlie? – Wyciągnęła palec i Carlie go złapał i wyciągnął ku niej ręce. Dom oddał dziecko matce. – Przepraszamy – dodała kobieta. – Musimy zmienić pieluszkę.
– Zanim pani pójdzie, czy mogę zadać jedno pytanie? – Ryan pokazał jej zdjęcie. – Czy zna pani któreś z nich?
Kathryn przyjrzała się zdjęciu, trzymając je poza zasięgiem małego. Patrzyłam na twarz Doma. Ani na chwilę nie zmienił jej wyrazu.
Kathryn potrząsnęła głową i oddała zdjęcie.
– Nie. Przykro mi. – Pomachała dłonią jak wachlarzem i zmarszczyła nos. – Muszę iść.
– Ta kobieta była w ciąży – Ryan nie dawał za wygraną.
– Niestety.
– Śliczne to pani dziecko – powiedziałam.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się i zniknęła w głębi domu.
Dom spojrzał na zegarek.
– Będziemy w kontakcie – powiedział Baker.
– Tak. Dobrze. I powodzenia.
Siedząc z powrotem w samochodzie patrzyliśmy na posiadłość. Uchyliłam okno po stronie pasażera i mgła usiadła mi na twarzy. Wspomnienie Malachy'ego przygnębiło mnie, a wilgotna i szara aura idealnie odzwierciedlała mój nastrój.
Popatrzyłam na drogę po obu stronach, potem znowu na budynki. W ogrodzie za bungalowem pracowali ludzie. Paczuszki po nasionach zatknięte na kijach informowały o tym, co rośnie na każdej grządce. Poza tym, miejsce wydawało się wymarłe.
– I co o tym można sądzić? – zapytałam, nie kierując pytania do żadnego z nich konkretnie.
– Jeżeli są tutaj od ośmiu lat, to musieli siedzieć cicho – odparł Baker. – Nigdy o nich nie słyszałem.
Zobaczyliśmy wychodzącą z domu Helen, która poszła prosto do jednej z przyczep.
– Ale świat się o nich jeszcze dowie – dodał sięgając do stacyjki.
Przez całą niemal drogę nie odzywaliśmy się do siebie. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most do Beaufort, Ryan przerwał ciszę.
– Musi być jakiś związek. To nie może być przypadek.
– Przypadki się zdarzają – zauważył Baker.
– Niby tak.
– Jedna rzecz mnie zastanawia – powiedziałam.
– A mianowicie?
– Heidi przestała chodzić do kliniki w szóstym miesiącu. Jej rodzice twierdzą, że pojawiła się w Teksasie pod koniec sierpnia. Zgadza się?
– Tak.
– Ale ktoś dzwonił tutaj aż do grudnia.
– Tak – rzekł Ryan. – To jest ciekawe.