Литмир - Электронная Библиотека
A
A

11

Dwie godziny później obudziła mnie Harry. Skończyła się kąpać, suszyć włosy, cokolwiek robiła. Przyszykowałyśmy się i wyszłyśmy, zmierzając w kierunku rue Ste-Catherine. Śnieg już nie padał, ale wszędzie leżała jego gruba warstwa, tłumiąc nieco zgiełk miasta. Znaki, drzewa, skrzynki na listy i zaparkowane samochody przykryte były czapami bieli.

W restauracji nie było tłumu i od razu dostałyśmy stolik. Złożyłyśmy zamówienie i zapytałam o jej warsztaty.

– To niesamowite. Nauczyłam się myśleć i być inaczej. To nie jest żaden gówniany wschodni mistycyzm. I nie mówimy tu o eliksirach czy kryształach, albo astralnym przewidywaniu przyszłości. Ja się uczę kontrolować swoje życie.

– Jak?

– Jak?

– No jak.

– Uczę się własnej tożsamości, staję się lepsza przez spirytystyczne przebudzenie. Zyskuję wewnętrzny spokój przez holistyczne zdrowie i uzdrawianie.

– Spirytystyczne przebudzenie?

– Nie zrozum mnie źle, Tempe. To nie jest jakieś tam odrodzenie, jakie głoszą ewangeliści. Nie ma w tym skruchy, tych wesołych okrzyków dla Boga i przechodzenia przez ogień.

– To czym to się różni?

– Chodzi mi o potępienie, winę i zaakceptowanie siebie jako grzesznika, zwrócenie się do Boga, aby się tobą zajął. Nie kupiłam tego od sióstr, a trzydzieści osiem lat życia nie zmieniło mojego zdania.

Obie w dzieciństwie chodziłyśmy do katolickiej szkoły.

– To ja mam się sama sobą zaopiekować. – Dźgnęła się wymanicurowanym palcem w pierś.

– W jaki sposób?

– Tempe, czy ty chcesz mnie ośmieszyć?

– Nie. Chciałabym wiedzieć, jak to się robi.

– To jest sprawa najpierw interpretacji swojego własnego umysłu i ciała, a potem samooczyszczenia.

– Harry, nie używaj żargonu. Jak to się robi?

– Jesz odpowiednie rzeczy, oddychasz prawidłowo i… zauważyłaś, że przestałam pić piwo? To część mojego oczyszczania.

– Dużo zapłaciłaś za to seminarium?

– Już ci mówiłam. Nie muszę płacić i jeszcze dali mi bilet na samolot.

– A w Houston?

– Tak, jasne, że płaciłam. Muszą brać kasę. To wybitni ludzie.

Nadjechało nasze jedzenie. Zamówiłam baranią khormę. Harry zdecydowała się na wegetariańskie curry z ryżem.

– Widzisz? – Wskazała na swój talerz. – Żadnej padliny nie ruszam. Robię się czysta.

– Gdzie ty znalazłaś ten kurs?

– W North Harris County Community College,

Brzmiało przekonująco,

– Kiedy tu zaczynasz?

– Jutro. Seminarium trwa pięć dni. Opowiem ci o wszystkim, naprawdę. Co wieczór będę przychodzić do domu i opowiadać ci, co robiliśmy; Mogę zatrzymać się u ciebie, prawda?

– Jasne. Naprawdę się cieszę, że tu jesteś. I naprawdę interesuje mnie to, co robisz. Ale w poniedziałek wyjeżdżam do Charlotte. – Z portmonetki wyjęłam zapasowe klucze i jej wręczyłam. – Możesz zostać tak długo, jak tylko chcesz.

– I żadnych dzikich przyjęć – powiedziała, pochylając się ku mnie i surowo grożąc mi palcem. – Kazałam jednej pani pilnować domu.

– Dobrze, mamo – odpowiedziałam. Fikcyjna pani pilnująca domu to był nasz najstarszy rodzinny żart.

Obdarzyła mnie najlepszym ze swoich uśmiechów i wsunęła klucze do kieszeni dżinsów. – Dzięki. A teraz wystarczy o mnie, lepiej ci opowiem, co zamierza Kit…

Przez następne pół godziny rozmawiałyśmy o najnowszym planie mojego siostrzeńca. Christopher “Kit” Howard był owocem jej drugiego małżeństwa. Właśnie skończył osiemnaście lat i dostał od swojego ojca sporą sumę pieniędzy. Kupił i remontował czternastometrowy jacht. Harry nie wiedziała dlaczego.

– Powiedz mi jeszcze raz, skąd Howie wziął swoje imię? – Znałam tę historię, ale uwielbiałam, kiedy ona ją opowiadała.

– Mama Howiego zniknęła zaraz po jego urodzeniu, a jego tata duże wcześniej. Ona zostawiła dziecko na schodach sierocińca w Basie, w Teksasie, z przypiętą do kocyka karteczką, na której napisała, że wróci i że dziecko nazywa się Howard. Ludzie w sierocińcu nie bardzo wiedzieli, czy to jest jego imię, czy nazwisko, i nie chcieli ryzykować. Ochrzcili go więc Howard Howard.

– Co on teraz porabia?

– Nadal zajmuje się wydobyciem ropy naftowej i lataniem za dziewczynami. Ale nie skąpi grosza ani mnie, ani Kitowi.

Kiedy skończyłyśmy, ja zamówiłam kawę. Harry nie chciała, bo środki pobudzające przeszkodziłyby jej w oczyszczaniu.

Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, a potem zapytała:

– To gdzie ten kowboj chciał się z tobą spotkać?

Przerwałam mieszanie kawy i przez chwilę nie wiedziałam, o kim mówi. Kowboj?

– Ten gliniarz ze zgrabnym tyłkiem.

– Ryan. Idzie do knajpy, która nazywa się Hurley. Dziś jest dzień świętego Pat…

– No jasne! – Spoważniała. – Nasze pochodzenie wymaga, byśmy uczciły wielkiego świętego patrona, chociaż symbolicznie.

– Harry, to był długi…

– Tempe, gdyby nie święty Patryk, węże pozjadałyby naszych przodków i nie byłoby nas.

– Ja nie twierdzę…

– A teraz, kiedy Irlandczycy mają takie kłopoty…

– Nie o to chodzi i bardzo dobrze o tym wiesz.

– Jak daleko stąd do tego Hurleya?

– Kilka przecznic.

– Żaden problem. – Rozłożyła ręce, zwracając dłonie ku górze. – Idziemy, słuchamy kilku piosenek i wychodzimy. To nie ma być noc w operze.

– Już to kiedyś słyszałam.

– Nie, obiecuję. Jak tylko będziemy chciały, wychodzimy. Hej, ja też muszę wcześnie wstać.

Ten argument mnie nie przekonał. Harry należy do tych osób, które mogą nie spać kilka dni.

– Tempe. Musisz się poświęcić i zorganizować sobie jakieś życie towarzyskie.

To mnie przekonało.

– Dobrze. Ale…

– Ju-hu. Niech cię święci mają w swojej opiece, ty łobuzie.

Gdy przywoływała kelnera, już czułam coś w piersiach. Kiedyś uwielbiałam irlandzkie puby. Wszystkie puby. Nie chciałam przywoływać wspomnień ani dopisywać nic do przeszłości.

Rozchmurz się, Brennan. Czego ty się boisz? Byłaś już u Hurleya i nie upiłaś się piwem. Skąd ta obawa?

Harry trajkotała wesoło, kiedy wracałyśmy do Crescent wzdłuż Ste-Catherine. O dziewiątej trzydzieści na ulicy było już dużo ludzi, pary i spacerowicze mieszający się z ostatnimi kupującymi i turystami. Każdy miał na sobie płaszcz, czapkę i szalik. Ludzie byli opatuleni jak krzewy poowijane słomianymi matami na zimę.

Część Crescentu za Ste-Catherine to angielska “Ulica marzeń”, z barami dla samotnych i modnymi restauracjami po obu stronach. Hard Rock Cafe. Thursdays. SirWinston Churchil. Latem balkony pełne są gości popijających drinki i oglądających romantyczny taniec pod nimi. Zimą ruch przenosi się do środka.

Zwykle można tu spotkać jedynie stałych bywalców Hurleya. W dzień świętego Patryka jest inaczej. Kiedy doszłyśmy, kolejka do drzwi rozciągała się na schody i kończyła gdzieś w połowie drogi do rogu ulicy.

– Cholera, Harry. Nie mam ochoty tu stać i odmrażać sobie tyłka. – Nie chciałam jej wspominać o propozycji Ryana.

– Nie znasz nikogo z pracowników?

– Nie należę do stałych gości.

Stanęłyśmy na końcu kolejki i stałyśmy tak w milczeniu, co chwilę unosząc to jedną, to drugą nogę. Przypomniało mi to zakonnice w Lac Memphremagog i mój nie dokończony raport. I pamiętniki na nocnej szafce. I raport w sprawie dzieci. I zajęcia na uniwersytecie w Charlotte w przyszłym tygodniu. I pracę, którą chciałam zaprezentować na spotkaniu Antropologu Naukowej. Poczułam, że za chwilę nie będę czuła, że mam twarz. Jak ja mogłam pozwolić Harry namówić mnie na coś takiego?

O dwudziestej drugiej ludzie raczej nie wychodzą z pubów. Po kwadransie posunęłyśmy się o pół metra.

– Czuję się jak mrożony deser – powiedziała Harry. – Na pewno nie znasz tam nikogo?

– Ryan mówił, że mogę się na niego powołać, gdyby była kolejka. – Moje egalitarne zasady przegrywały z grożącą nam hipotermią.

– Starsza siostro, co ty sobie myślisz? – Harry nie miała żadnych skrupułów, gdy chodziło o wykorzystanie jakiejkolwiek sposobności.

Ruszyła wzdłuż kolejki i zniknęła gdzieś z przodu. Chwilę później dojrzałam ją w drzwiach bocznych, z wyjątkowo okazałym reprezentantem Narodowej Reprezentacji Piłki Nożnej Irlandii u boku. Oboje machali w moim kierunku. Starając się uniknąć wzroku tych, których zostawiałam w kolejce, zbiegłam ze schodów i wśliznęłam się do środka.

Przeszłam za Harry i jej opiekunem przez labirynt pomieszczeń, które składały się na Irlandzki Pub Hurieya. Każde krzesło, kawałek parapetu, stół, stołek barowy i centymetr kwadratowy zajęte były przez odzianych na zielono stałych gości. Napisy i lustra reklamowały piwa marki Bass, Guinness i Kilkenny Cream Ale. Miejsce przesiąknięte było zapachem piwa i dymem papierosów.

Przeciskaliśmy się wzdłuż kamiennych ścian, między stolikami, skórzanymi fotelami i beczułkami, by dotrzeć do baru z dębu i mosiądzu. Hałas przewyższał ten, który panuje na pasach startowych lotniska.

Kiedy okrążaliśmy główny bar, dostrzegłam siedzącego na wysokim stołku przy bocznej salce Ryana. Plecami oparty był o ścianę z cegieł, z jedną piętą na dolnym szczebelku. Drugą nogę położył na siedzeniach dwóch wolnych stołków po swojej prawej stronie. Na wysokości jego głowy widniał otwór w ścianie, obramowany pomalowanym na zielono drewnem.

Przez ten otwór widziałam trio grające na skrzypcach, flecie i mandolinie. Na obwodzie pomieszczenia stały stoliki, a w środku pięciu tańczących próbowało zmieścić się na niezwykle małej powierzchni. Trzy kobiety tańczyły dość skocznie, ale partnerujący im młodzi mężczyźni tylko przeskakiwali z nogi na nogę, chlapiąc piwem na wszystko w promieniu półtora metra. Nikomu to nie przeszkadzało.

Harry uściskała futbolistę i on zniknął w tłumie. Zastanawiałam się, jak Ryanowi udało się zająć dodatkowe dwa stołki. I dlaczego. Nie mogłam się zdecydować, czy jego pewność siebie mnie denerwowała, czy sprawiała mi przyjemność.

– Kogóż ja widzę – zawołał, kiedy nas dostrzegł. – Cieszę się, że dotarły panie. Siadajcie i odsapnijcie. – Musiał do nas krzyczeć, by być słyszalnym.

27
{"b":"96629","o":1}