Zniknęli? Jak to, zniknęli?
Spałam niespokojnie i kiedy Ryan obudził mnie o świcie, już czułam nadchodzący ból głowy.
– Kiedy przyjechaliśmy z nakazem, zastaliśmy pusty dom.
– Dwadzieścia sześć osób tak po prostu zniknęło?
– Owens z jakąś kobietą zatankował obie furgonetki koło siódmej wczoraj rano. Facet ze stacji ich zapamiętał, bo zwykle tak nie robili. Dotarliśmy z Bakerem do komuny gdzieś koło piątej po południu. Gdzieś między siódmą rano a piątą po południu padre i jego stadko wzięli nogi za pas.
– Po prostu odjechali?
– Baker przez radio powiadomił wszystkich oficerów, ale do tej pory nie znaleziono żadnej z furgonetek.
– Na litość boską. – Nie mogłam w to uwierzyć.
– Ale to nie wszystko.
Czekałam.
– W Teksasie zniknęło osiemnaście osób.
Zrobiło mi się zimno.
– Wygląda na to, że w posiadłości Guilliona była druga grupa. Departament szeryfa w hrabstwie Fort Bend obserwował ich przez kilka lat i wreszcie stwierdzili, że trzeba im się bliżej przyjrzeć. Niestety, kiedy przyjechali na miejsce, braci nie było. Znaleźli starego mężczyznę chowającego się pod werandą z cocker spanielem.
– I co im powiedział?
– Aresztowali go, ale jest albo zniedołężniały, albo słaby na umyśle, bo prawie nic nie powiedział.
– Może udaje.
Niebo za oknem jaśniało.
– I co teraz?
– Teraz zostawiamy posiadłość na Świętej Helenie i mamy nadzieję, że chłopcy ze stanowej ustalą, dokąd Owens zaprowadził swoich wiernych.
Rzut oka na zegarek. Dziesięć po siódmej, a ja już gryzę paznokieć kciuka.
– A co tam u ciebie?
Opowiedziałam mu o śladach zębów na kościach i o moich podejrzeniach co do Carole Comptois.
– To nie ten sposób działania.
– Jaki sposób działania? Simmonet została zastrzelona, Heidi i jej rodzina pocięci i pchnięci nożem, a co do tych dwóch osób na górze to nie wiemy, jak zginęły. I Cannon, i Comptois atakowały psy i raniono je nożem. To nie zdarza się często.
– Comptois zamordowano w Montrealu. Cannon z przyjaciółką znaleziono tysiąc dziewięćset kilometrów na południe. Myślisz, że ten pies złapał szybki pociąg?
– Nie twierdzę, że to ten sam pies. Ten sam wzór zachowania.
– Z jakiego powodu?
Całą noc zadawałam sobie to pytanie. I kto?
– Jennifer Cannon studiowała na McGill. Anna Goyette również. Heidi i Brian też byli w szkole, kiedy przyłączyli się do grupy Owensa. Mógłbyś sprawdzić, czy Carole Comptois miała coś wspólnego z uniwersytetem? Uczyła się, może pracowała w kolegium?
– To była prostytutka.
– Może wygrała stypendium? – warknęłam. Jego negatywne nastawienie irytowało mnie.
– Dobrze, dobrze. Nie denerwuj się.
– Ryan… – Zawahałam się, bo wydawało mi się, że jeżeli powiem to głośno, to coś strasznego stanie się prawdą. Nie popędzał mnie.
– Moja siostra zapisała się na seminarium w kolegium w Teksasie.
Na linii nadal panowała cisza.
– Jej syn dzwonił do mnie wczoraj, bo nie może się z nią skontaktować. Ja też nie.
– To może być część treningu. No wiesz, takie wycofanie się. A może zastanawia się w samotności nad swoim życiem. Ale jeżeli naprawdę się martwisz, to zadzwoń do tej uczelni.
– Chyba tak.
– Przecież to, że zapisała się w Teksasie, nie znaczy…
– Zdaję sobie sprawę z tego, że przesadzam, ale przestraszyły mnie słowa Kathryn, a teraz Dom Owens gdzieś planuje nie wiadomo co.
– Dorwiemy go.
– Wiem.
– Brennan, jak mam ci to powiedzieć? – Głęboko wciągnął powietrze i wypuścił je z płuc. – Twoja siostra lubi zmiany i jest otwarta na nowe znajomości. Mogła kogoś poznać i wyjechać z nim na kilka dni.
Bez swojej lokówki? Niepokój wypełniał mnie całą jak zimna, gęsta masa.
* * *
Po rozmowie z Ryanem znowu zadzwoniłam do Harry. Wyobraziłam sobie telefon dzwoniący w moim pustym mieszkaniu. Gdzie ona mogła być o siódmej rano w niedzielę?
Niedziela. Cholera! Na uczelnię mogę zadzwonić dopiero jutro rano.
Zrobiłam kawę i chociaż w Teksasie było prawie godzinę wcześniej, zadzwoniłam do Kita.
Był miły, ale nieco oszołomiony, i nie był w stanie podążać za moim tokiem pytań. Kiedy w końcu zaczął rozumieć, okazało się, że nie wie, czy kurs Harry należał do stałych ofert uniwersytetu. Pamiętał zajęcia z literatury i obiecał, że wstąpi do jej domu i sprawdzi. Nie mogłam usiedzieć na miejscu.
Otworzyłam najpierw Observera, a potem dzienniki Belangera. Próbowałam nawet oglądać niedzielną mszę u ewangelistów. Ani przestępstwa, ani Louis-Philippe, ani wzywanie Jezusa nie przyciągnęły mojej uwagi. Psychicznie czułam się, jakbym podążała drogą donikąd.
Nie miałam na to zbyt wielkiej ochoty, ale przebrałam się w strój do biegania i wyszłam. Niebo było czyste, powietrze klarowne i balsamiczne, kiedy tak jechałam Queens West, a potem drogą na Princeton dotarłam do Freedom Park. Krople potu zmieniły się w strużki, gdy biegłam wzdłuż laguny. Małe kaczuszki sunęły po wodzie za swoją mamą, a ich kwakanie rozchodziło się w powietrzu niedzielnego poranka.
Nadal miałam mętlik w głowie, uczestnicy wydarzeń i same wydarzenia wirowały mi w umyśle. Spróbowałam skupić się na uderzeniach moich Nike'ów, na rytmie mojego oddechu, ale cały czas słyszałam zdanie, które powiedział Ryan na końcu naszej rozmowy. Nowe znajomości. Czy miał na myśli ich noc u Hurleya? Czy tym właśnie była nasza przygoda na pokładzie Melanie Tess?
Przemierzyłam park, minęłam klinikę medyczną, potem wbiegłam w wąskie uliczki Myers Park. Biegłam wśród nieskazitelnie utrzymanych ogródków i parkowych trawników, tu i tam dopieszczanych przez równie idealnych właścicieli.
Właśnie minęłam Providence Road, kiedy o mało co nie wpadłam na faceta w jasnobrązowych spodniach, różowej koszuli i wymiętej sportowej kurtce. Niósł podniszczoną teczkę i płócienny worek wypchany slajdami. To był Red Skyler.
– Odwiedzasz ubogich na południowym wschodzie? – zapytałam, próbując złapać oddech. Red mieszkał po drugiej stronie Charlotte, w pobliżu uniwersytetu.
– Dzisiaj mam wykład u metodystów w Myers Park. – Wskazał kompleks z szarego kamienia po drugiej stronie ulicy. – Przyszedłem wcześniej, żeby ustawić slajdy.
– Rozumiem. – Byłam mokra od potu, mokre włosy wisiały mi po obu stronach twarzy. Odkleiłam sobie koszulkę od ciała i poruszałam nią, by się ochłodzić.
– Jak tam twoja sprawa?
– Nie za dobrze. Owens i jego grupa zapadli się pod ziemię.
– Ukrywają się?
– Najwyraźniej. Red, mogę cię zapytać o coś, o czym już trochę mówiliśmy?
– Oczywiście.
– Kiedy dyskutowaliśmy o sektach, wspomniałeś o dwóch ich rodzajach. Tyle mówiliśmy o jednym, że zapomniałam spytać o ten drugi.
Obok nas przeszedł facet z pudlem. Obu przydałoby się strzyżenie.
– Mówiłeś, że należą do nich szeroko reklamowane programy rozwijania świadomości.
– Tak. Jeżeli te zmiany myślenia prowadzą do zamykania się w swoich kręgach członków takich kursów. – Postawił torbę na chodniku i podrapał się po nosie.
– I te grupy zapełniają swoje szeregi przekonując jedni drugich, by chodzili na różne kursy?
– Zgadza się. W przeciwieństwie do sekt, te programy nie mają na celu pozyskiwania ludzi na zawsze. Oni ich wykorzystują tak długo, jak tylko ci chodzą na takie kursy. I wciągają innych.
– To dlaczego zaliczasz je do sekt?
– Nie uwierzyłabyś, jaki wpływ mogą mieć te tak zwane programy s-mokreacji. W sumie to jest to samo, behawioralna kontrola przez zmianę myślenia.
– I co się dzieje w czasie tych treningów świadomości?
Red spojrzał na zegarek.
– Kończę za kwadrans jedenasta. Spotkajmy się na śniadaniu i opowiem ci, co wiem.
To się zwykle określa grupowym treningiem świadomości.
Mówiąc to Red polewał swoją kaszę sosem z gotowanej szynki. Siedzieliśmy u Andersena i przez okno widziałam żywopłot i ceglany mur Presbyterian Hospital.
– One mają brzmieć jak seminaria albo kursy na uczelni, ale te sesje mają na celu emocjonalne i psychologiczne pobudzenie uczestników. O tym się nie wspomina w broszurach reklamowych. Ani o tym, że uczestnicy przejdą pranie mózgu i zmuszeni zostaną do przyjęcia zupełnie nowego sposobu postrzegania świata. – Nadział na widelec kawałek wiejskiej szynki.
– Jak to działa?
– Większość programów trwa cztery albo pięć dni. Pierwszego dnia wyrabia się autorytet lidera. Mnóstwo poniżania i obelg. Następnego dnia czas na nową filozofię. Prowadzący przekonuje uczestników, że ich dotychczasowe życie było gówno warte i że jedynym wyjściem jest przyjęcie nowego sposobu myślenia.
Teraz kasza.
– Trzeciego dnia zwykle mają miejsce ćwiczenia. Wprowadzanie w trans. Regresja pamięci. Sterowana symbolika. Prowadzący każe wszystkim odgrzebywać rozczarowania, odrzucenia, złe wspomnienia. To ludzi naprawdę rozkłada emocjonalnie. Wtedy następnego dnia wszyscy otwierają się przed grupą, a lider zmienia się z surowego przywódcy w mamę albo tatę. Tak zaczyna się zachęcanie do podjęcia nowej serii kursów. Ostatniego dnia jest wesoło, mnóstwo obejmowania się, tańczenia, muzyki i gier. I nachalna reklama.
Para w spodniach khaki i identycznych koszulach do gry w golfa usiadła we wnęce na prawo od nas.
– Niebezpieczeństwo kryje się w fakcie, że takie kursy mogą być wyjątkowo stresujące, i psychicznie i psychologicznie. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak intensywne będą. Gdyby wiedzieli, nie zapisywaliby się.
– To ci uczestnicy nie opowiadają później nikomu o programie?
– Każe im się nie rozmawiać o szczegółach, mówi im się, że ich doświadczenie może zniechęcić innych. Mają zachwycać się swoim nowym życiem, ale ukrywać fakt, że musieli stawić czoła wielu trudnościom i że proces czasami wytrącał ich z równowagi.
– Gdzie przeprowadza się rekrutację? – Bałam się, że i tak już znam odpowiedź.
– Wszędzie. Na ulicy. Chodzą od drzwi do drzwi. W szkołach, firmach, klinikach zdrowia. Ogłaszają się w gazetach alternatywnych, magazynach New Age…