Cicho skrzypiąc kołami mijaliśmy domy na kółkach i bez kółek, niektóre z plastikowymi albo drewnianymi karuzelami dla dzieci, inne z kurami na podwórku. Gdyby nie poobijane samochody i małe ciężarówki, pomyślałabym, że cofnęliśmy się w czasie do lat trzydziestych. I czterdziestych. I pięćdziesiątych.
Pól kilometra dalej jedną z poprzecznych dróg okazała się Adier Lyons. Baker skręcił, dojechał prawie do końca ulicy i zatrzymał samochód. Po drugiej stronie widać było pokryte mchem kamienie ocienione dębami i magnoliami. Tu i tam w mrocznych cieniach bielały drewniane krzyże.
Po naszej prawej stronie stały dwa budynki; większy, dwupiętrowy dom gospodarski z ciemnozieloną elewacją i mniejszy bungalow, kiedyś biały, teraz szary, z odłażącym tynkiem. Za nimi stała przyczepa i mały plac zabaw.
Posiadłość od ulicy oddzielał niski murek. Zbudowano go z pustaków ułożonych w taki sposób, że ich środki tworzyły rzędy i warstwy małych tuneli. Przez każdy z nich przechodziły pędy winorośli, pnączy i fioletowej wisterii. Na początku podjazdu pomarańczowe litery na zardzewiałym znaku głosiły: WŁASNOŚĆ PRYWATNA.
Droga biegła jeszcze ze trzydzieści metrów obok murka, potem kończyła się w gęstwinie bagiennej trawy. Za nią rozciągała się tafla wody o kolorze stopu cyny z ołowiem.
– To będzie numer czterysta trzydzieści pięć – stwierdził szeryf Baker, parkując samochód i wskazując większy z domów. – Tu kiedyś był obóz rybacki. – Kiwnął głową w kierunku wody. – Tam to jest Eddings Point Creek. Łączy się z pobliską cieśniną. Zupełnie zapomniałem o tej posiadłości. Od lat stoi pusta.
Na pewno było tu kiedyś ładniej. Tynk z budynku gospodarskiego schodził płatami i pokryty był pleśnią. Górna listwa, z łuszczącą się farbą, miejscami ukazywała bladoniebieską warstwę izolacyjną. Wzdłuż całej długości parteru była weranda, a górne krawędzie mansardowych okien na drugim piętrze biegły na ukos, równolegle do kąta nachylenia dachu.
Wyszliśmy z samochodu, minęliśmy murek i wkroczyliśmy na podjazd. Mgła wisiała w powietrzu jak dym. Czułam woń błota i rozkładających się liści, a gdzieś z oddali dochodził też słabo wyczuwalny zapach ogniska.
Szeryf wszedł na werandę, a Ryan i ja zaczekaliśmy na trawniku. Wewnętrzne drzwi były otwarte, ale było zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek przez siatkową osłonę. Baker stanął nieco z boku drzwi i zapukał we framugę. Gdzieś nad głowami śpiew ptaka zmieszał się z szumem liści palm. Wydawało mi się, że z domu dobiegł płacz dziecka.
Baker znowu zapukał.
Chwilę później usłyszeliśmy kroki i w drzwiach ukazał się młody mężczyzna. Miał piegi i kręcone, rude włosy, a na sobie drelichowy kombinezon założony na koszulę w kratę. Wyglądał jak postać z filmu familijnego.
– Tak? – Stał za siatkową osłoną, nie patrzył na żadne z nas.
– Jak się pan miewa? – zapytał Baker, pozdrawiając go typowym dla Południa substytutem zwykłego “dzień dobry”.
– Dobrze.
– Świetnie. Jestem Harley Baker. – Po jego mundurze od razu można było się zorientować, że nie przyszedł z wizytą towarzyską. – Możemy wejść?
– Dlaczego?
– Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
– Pytań?
– Mieszka pan tutaj?
Przytaknął.
– Możemy wejść? – powtórzył szeryf.
– Nie powinniście mieć nakazu czy czegoś takiego?
– Nie.
Usłyszałam drugi głos ze środka, mężczyzna odwrócił się i mówił coś przez ramię. Za chwilę pokazała się kobieta w średnim wieku o szerokiej twarzy i włosach z trwałą ondulacją. Na ręku trzymała niemowlę, które na przemian klepała i głaskała po plecach.
– To gliniarz – wyjaśnił jej mężczyzna, odsuwając się od siatki.
– Tak?
Znowu wysłuchaliśmy z Ryanem dialogu jak z filmu klasy B. A potem kobieta rzekła:
– Nie ma tu teraz nikogo. Przyjdźcie kiedy indziej,
– Pani jest tutaj – odparł Baker.
– Jesteśmy zajęci dziećmi.
– My nie odjedziemy, proszę pani – powiedział szeryf hrabstwa Beaufort.
Kobieta zrobiła minę, poprawiła sobie dziecko na ramieniu i otworzyła siatkę. Jej sandały na plastikowej podeszwie pukały o podłogę, kiedy weszliśmy za nią przez werandę do małego foyer.
W domu było ciemno i czuć było kwaśnym mlekiem. Na wprost były schody prowadzące na pierwsze piętro, na lewo i prawo wykończone łukami drzwi wiodły do ogromnych pokoi pełnych krzeseł i sof.
Kobieta zaprowadziła nas do pokoju po lewej stronie i wskazała ratanowe kanapy. Usiedliśmy, a ona szepnęła coś do mężczyzny, który zniknął zaraz na schodach. Wtedy do nas przyszła.
– O co chodzi? – spytała cicho, patrząc to na Bakera, to na Ryana.
– Nazywam się Harley Baker. – Szeryf odłożył kapelusz na mały stolik i pochylił się w jej kierunku. – A wy kim jesteście?
Kobieta położyła rękę na plecach dziecka, a dłonią podtrzymała jego główkę.
– Nie chcę być niegrzeczna, szeryfie, ale muszę wiedzieć, czego chcecie.
– Czy pani tu mieszka?
Zawahała się i przytaknęła.
Zasłona na oknie tuż za mną zakołysała się i na karku poczułam lekki, wilgotny wiatr.
– Interesują nas telefony wykonywane pod ten adres – kontynuował Baker.
– Telefony?
– Tak, proszę pani. Zeszłej jesieni. Czy była tu pani wtedy?
– Tutaj nie ma telefonu.
– Nie ma telefonu?
– No, tylko telefon biurowy. Nie do użytku prywatnego.
– Rozumiem.
Szeryf zamilkł. Jakby czekał.
– Nikt do nas nie dzwoni,
– Do nas?
– W tym domu jest nas dziewięć osób, w domu obok cztery. No i w przyczepach. Ale nie rozmawiamy przez telefon. Nie wolno nam.
Jeszcze jedno dziecko zapłakało na górze.
– Nie wolno?
– Jesteśmy społecznością. Żyjemy tu sobie i nie sprawiamy nikomu problemów. Żadnych narkotyków ani nic z tych rzeczy. Trzymamy się razem swoich zasad. To nie jest wbrew prawu, prawda?
– Nie, proszę pani, nie jest. Jak duża jest wasza grupa?
Myślała przez chwilę.
– Jest nas tutaj dwadzieścia sześć osób.
– Gdzie są inni?
– Kilka osób w pracy. Ci, którzy dopiero dołączyli do nas. Pozostali są na porannym spotkaniu w sąsiednim domu. Jerry i ja pilnujemy dzieci.
– Jesteście grupą religijną? – wtrącił się Ryan.
Kobieta spojrzała na niego, potem z powrotem na Bakera.
– Kim oni są? – Brodą wskazała Ryana i mnie.
– Detektywami z wydziału zabójstw. – Szeryf wpatrywał się w nią z twarzą surową, bez uśmiechu. – Co to za grupa, proszę pani?
Palcami wygładziła dziecięcy kocyk. Gdzieś daleko zaszczekał pies.
– Nie chcemy żadnych zatargów z prawem – powiedziała. – Ma pan co do tego moje słowo.
– Spodziewacie się jakichś problemów? – zapytał znowu Ryan.
Spojrzała na niego dziwnie, a potem popatrzyła na zegarek.
– My chcemy pokoju i zdrowia. Mamy już dosyć narkotyków i przestępstw, więc żyjemy sobie tutaj. Nikomu nie robimy krzywdy. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Porozmawiajcie z Domem. Zaraz tu przyjdzie.
– Z Domem?
– Będzie wiedział, co wam powiedzieć.
– Byłoby dobrze. – Ciemne oczy szeryfa znowu utkwione były w kobietę. – Nie chciałbym zmuszać wszystkich do odbywania długiej podróży do miasta…
Właśnie wtedy usłyszałam głosy i zobaczyłam, jak kobieta przenosi wzrok z twarzy Bakera na widok za oknem. Wszyscy się obejrzeliśmy.
Przez siatkę dostrzegłam ruch przy sąsiednim domu. Na werandzie stało pięć kobiet, dwie trzymały dzieci, trzecia, schylona stawiała dziecko na ziemi. Mały zrobił kilka niepewnych kroków, a kobieta podążyła za nim przez podwórko. Jedna po drugiej dwanaście osób wyszło z domu i zniknęło za węgłem. Chwilę potem wyszedł mężczyzna i skierował się ku nam.
Nasza gospodyni przeprosiła i poszła do foyer. Następnie usłyszeliśmy otwieranie drzwi siatkowych i stłumione głosy.
Potem kobieta weszła po schodach, a mężczyzna z sąsiedniego domu pojawił się w drzwiach pokoju. Mógł mieć czterdzieści kilka lat. Blond włosy siwiały, a twarz i ręce były mocno opalone. Miał na sobie spodnie koloru khaki, bladożółtą koszulę i buty z gumowymi podeszwami, bez skarpetek. Wyglądał jak starzejący się wilk morski.
– Bardzo przepraszam – powiedział. – Nie wiedziałem, że mamy gości.
Ryan i Baker zaczęli się podnosić.
– Proszę nie wstawać. – Podszedł do nas i wyciągnął rękę.- Jestem Dom.
Wszyscy podaliśmy mu ręce i Dom usiadł na jednej z kanap.
– Może napiją się państwo soku albo lemoniady?
Wszyscy odmówiliśmy.
– A więc rozmawiali państwo z Heleną. Podobno macie państwo pytania na temat naszej grupy?
Baker kiwnął głową.
– Nazwalibyście nas komuną. – Zaśmiał się. – Ale nie jesteśmy nią w pełnym tego słowa znaczeniu. Mało mamy wspólnego z kontrkulturą hipisów z lat sześćdziesiątych. Jesteśmy przeciwni narkotykom i zanieczyszczeniom chemicznym, poświęcamy się czystości, twórczości i świadomości własnego charakteru, uczuć, motywów i pragnień. Żyjemy i pracujemy w harmonii ze sobą. Na przykład skończyliśmy właśnie nasze poranne spotkanie. Omawiamy plan zajęć na każdy dzień i razem decydujemy, co ma być zrobione i kto to zrobi. Przygotowywanie posiłków, sprzątanie, w większości zajmowanie się domem. – Uśmiechnął się. – W poniedziałki trwa to dłużej, ponieważ dzisiaj jest dzień wylewania żali. – Znowu się uśmiechnął. – Chociaż rzadko się żalimy.
Oparł się i położył ręce na kolanach. Wtedy dodał:
– Helen mówiła mi, że pytaliście o telefony.
Szeryf się przedstawił.
– A pan nazywa się Dom…?
– Po prostu Dom. Nie używamy nazwisk.
– My owszem – w głosie Bakera nie było cienia humoru.
Po długiej przerwie Dom odpowiedział:
– Owens. Ale on już nie żyje. Od lat nie jestem już Dominickiem Owensem.
– Dziękujemy, panie Owens – Baker zapisał coś w maleńkim kołonotatniku. – Detektyw Ryan bada sprawę morderstwa w Quebecu i ma podstawy uważać, że ofiara znała kogoś, kto tu mieszka.
– W Quebecu? – Oczy Doma zrobiły się okrągłe, a na opalonej twarzy pojawiły się jasne zmarszczki. – W Kanadzie?