Fulmeny. Elementale błyskawicy.
Zygzakując, wrzeszczały i śmiały się, ich okrzyki były zlokalizowane gdzieś pomiędzy dźwiękiem a prądem. Fulmeny z niesamowitą prędkością mknęły po niebie, przeistaczając się w łuki prądu, brocząc upiornymi kształtami wyładowań, kształtami powielającymi zarysy budynków, ryb, ptaków i twarzy.
Stadko fulmenów zładowało na pokładzie „Chromolitu”, przeleciawszy obok Bellis, której serce stanęło w piersiach. Krążyły wokół wylotu komina.
Gdzieś z wnętrza „Wielkiego Wschodniego” wyszedł impuls mocy. Nad całym miastem elementale oderwały się od swoich zabaw i myszkowały podniecone. Ukryte maszyny znowu wysłały potężną porcję energii, która powędrowała drutami na szczyt masztu. Fulmeny skowyczały i tańczyły na łańcuchach i metalowych poręczach. Potem padł sygnał do zbiórki. Bellis przekręciła głowę i patrzyła, jak odlatują z „Chromolitu” i nad kanałami wody między statkami zmierzają ku głównemu masztowi ogromnego parowca.
Bellis przestała zauważać, że pada i grzmi. Widziała tylko żywe błyskawice, które obrysowały Armadę swoim rozjarzonym chłodem, drażniąc się same ze sobą, spazmatycznie oscylowały między istnieniem i nieistnieniem koło najwyższych dachów miasta. Bellis oglądała ten wystawiany w burzowej scenografii spektakl nad statkami, które oddzielały ją od sceny. Strumień energii wisiał jak przynęta na szczycie górującego nad Armadą masztu „Wielkiego Wschodniego”.
„Łowimy burzę, żeby złowić elementale, żeby złowić awanka”. Czuła się jak pijana.
Fulmeny okrążały maszt, otulały go wirującym stożkiem najeżonych istot. Spluwały w ciemności burzy, oświetlając miasto negatywowo, czymś jakby czarnym światłem słonecznym, aż do chwili, gdy z drutów buchnął ostatni wielki bryzg spajającej energii.
Fulmeny wrzeszczały, gadały od rzeczy i zaczęły wlewać się w metal.
Za pomocą zaklęć i maszyn elementaliści wciągali je w drut.
Elementale z krzykiem mknęły grubymi kablami, światełka szybko gasły jedno po drugim. Po pół sekundzie niebo znowu zaciągnęły ciemności.
Elyktryczne elementale krążyły jako supernaładowane cząstki po miedzianej sieci, zlewając się ze sobą i tworząc strumień żywej mocy, wchodziły w trzewia „Wielkiego Wschodniego”, do maszyny napędzanej skalnym mlekiem, w bolce łańcucha, który ciągnął się aż po rozpadlinę w dnie morza.
Pod milionami ton morskiej wody ta skondensowana substancja plemienia elementali błyskawicy zbiegła po ogniwach łańcucha długości masztu i wtargnęła do wody erupcją potężnej energii, która rozbłysła białym światłem i natychmiast zniknęła w głębinach hydrosztolni, spalając i niszcząc wszelkie życie, jakie się tam zapuszczało, aby w końcu przebić membranę między wymiarami, wiele kilometrów poniżej łoża oceanu.
Koło stępki „Wielkiego Wschodniego” maszyna napędzana skalnym mlekiem buczała i wysyłała po łańcuchu potężne impulsy.
W morzu powstało rozdarcie i dopiero teraz emitowane przez ma szynę sygnały, nieodbieralne dla żadnych istot urodzonych w morzach Bas-Lag, mogły być słyszane.
Tanner Sack płynie na dół w szarą wodę. Burza rozproszyła się niemal w jednej chwili i morze nad jego głową jest jasne. Tanner sprawdza swoje możliwości, pcha się coraz głębiej i głębiej w strefę dysfotyczną.
Nie jest sam: otaczają go ludzie-raki i ludzie-ryby, jest też chyba Bastard John, wszyscy nurkują jak najgłębiej, chcąc zaspokoić ciekawość, ale on ich nie widzi. Woda jest zimna, niema i gęsta.
Tanner czuje, że z ogromnych ogniw łańcucha przeskakują na niego wyładowania energii. Wie, że na dole rozgrywają się niezwykłe wydarzenia i jak dziecko folguje swojej ciekawości, opadając ku ciemnościom. Jeszcze nigdy nie nurkował tak głęboko. Płynie wzdłuż łańcuchów, przystosowując się do ciśnienia, które ciasno go otula. Rozpościera macki, jakby próbował chwycić substancję wody i pociągnąć się w dół.
Boli go głowa. Krążenie krwi jest utrudnione. Nie mogąc już zejść niżej, nieruchomieje. Nie wie, jak głęboko znurkował. Nie widzi koło siebie wielkiego łańcucha. Nie widzi nic. Jest zawieszony w zimnie i szarości, zupełnie sam.
Czas mija, sygnały maszyny napędzanej skalnym mlekiem wciąż drgają kusząco w głębokiej wodzie. Dokoła nic się nie porusza.
Aż do momentu, gdy oczy Tannera otwierają się. Nie wiedział, że były zamknięte.
Ocucił go jakiś dźwięk, coś jakby śliski zgrzyt, trzask bolców, odgłos wskakiwania zapadek w otwory. Przeciągłe, dudniące echo wędruje przez wodę niby śpiew wielorybów. Bardziej czuje to w żołądku, niż słyszy uszami.
Nie rusza się. Słucha.
Wie, co usłyszał.
Zabezpieczenia na półkilometrowym wędzidle – zapadki, kołki, nity, śruby długości statków – wskoczyły na swoje miejsce.
Coś przedarło się do góry przez warstwy wody i rzeczywistości, żeby zbadać te rozkoszne impulsy skalnego mleka, i wsunęło szyję albo inną część ciała w obrożę, teraz ze wszystkich stron ma uprząż, kolce i ćwieki wielkie jak pnie drzew wbiły się w ciało, pasy zacisnęły się i stworzenie zostało schwytane.
Znowu cisza i bezruch. Tanner wie, że w górze taumaturgowie i naukowcy wysyłają dokładnie odmierzone sygnały do kory mózgowej tej istoty, kojące, sugestywne, pochlebne.
Tanner czuje maleńkie ruchy wody i zmiany temperatury – prądy taumaturgiczne.
Czuje wibracje na skórze, a potem mocniejsze wewnątrz.
Schwytane stworzenie porusza się, zdecydowanie poniżej dogorywających krawędzi światła słonecznego, w śródnocnej wodzie wiele kilometrów w dół, obok świetlików i krabów długonogich, przyćmiewając ich nikłą fosforescencję. Czuje, że istota podpełza bliżej niego, przemieszczając wielkie wały zimnej wody, wtaczając je i wytaczając z otchłani.
Jest zafascynowany.
Rozlega się ociężały huk, od którego drży woda. Tanner wyobraża sobie jakąś monstrualnej wielkości kończynę od niechcenia trzepiącą o kontynentalny szelf – bezrefleksyjna apokalipsa unicestwia setki prymitywnych, przydennych stworzeń.
Woda wokół niego wiruje. Z dziury dobywają się dysonansowe prądy taumaturgiczne. Ciśnienie wody nagle zaczyna gwałtownie oscylować, po czym uszu Tannera dobiega cichuteńki odgłos dudnienia. Wytęża słuch.
To nikły, regularny rytm, który Tanner czuje w trzewiach. Dudniące, miażdżące bicie. Skręca go w żołądku.
Słyszy ten dźwięk tylko przez chwilę, dzięki taumaturgicznemu zakrzywieniu czasoprzestrzeni, ale wie, co to jest i wpada w osłupienie.
Serce wielkości katedry, bijące o wiele niżej w ciemnościach.
***
Na mokrych od deszczu stopniach, pod prażącym słońcem i bezchmurnym niebem, Bellis czekała.
Armada wyglądała jak wymarłe miasto. Wszyscy oprócz najbardziej zafascynowanych mieszkańców schowali się wciąż przerażeni.
Coś się wydarzyło. Bellis poczuła dygot „Chromolitu” i stukanie łańcuchów. Od wielu minut jest cicho.
Nagle znowu usłyszała dźwięk metalu uderzającego wolna, groźna perkusja, łańcuchy pod miastem napięły się i wynurzyły z hydrosztolni pod światem, powróciły do swojego macierzystego wymiaru i znowu opływały je wyłącznie wody Wezbranego Oceanu.
Powoli odchyliły się od pionu i biegły ukośnie od miasta do wędzidła tuż nad dnem oceanu, wiele kilometrów poniżej.
Wtedy rozległ się wibrujący dźwięk, Armadą szarpnęło gwałtownie, ciągnięte od dołu w nowych kierunkach statki zręcznie się przestawiały, przez co miasto zmieniło swój kontur.
Armada zaczęła płynąć.
Spazm ten o mało nie przewrócił Bellis.
Zbaraniała.
Miasto poruszało się.
Płynęło na południe ze spacerową prędkością, która biła jednak na głowę wyniki osiągane przez eskadry holowników.
Bellis widziała fale na burtach zewnętrznych statków. Widziała kipiel za rufą miasta. Podróżowali dostatecznie szybko, aby zostawiać za sobą kilwater.
Między Armadą a horyzontem krzątała się teraz gorączkowo flota nietrzymanych na uwięzi statków: kupiecko-pirackich, fabrycznych, kurierskich, wojennych i holowniczych. Odwracały się włączały silniki i rozwijały żagle, aby dogonić macierzysty port.
„Bogowie kochani” – pomyślała Bellis z osłupieniem-. „Pewnie nie wierzą własnym oczom”. Z najbliższej jednostki do ją chóralny okrzyk zachwytu. Marynarze stali na pokładzie i wiwatowali.
Wołanie to stopniowo podejmowali inni, w miarę jak na terenie całej Armady zaczęli pojawiać się ludzie: otwierali okna i drzwi, wychodzili z bunkrów, stawali przy relingach, choć wcześniej chowali się za nadburciami. Gdzie tylko skierowała spojrzenie, obywatele wznosili okrzyki. Wiwatowali Kochankom. Wrzeszczeli z zachwytu.
Bellis spojrzała na morze, obserwowała fale uciekające do tyłu za miastem, które się poruszało. Ciągnięte na łańcuchach.
Na końcu sześciokilometrowych wodzy, dopieszczany przez maszynę napędzaną skalnym mlekiem, mocno trzymany przez haki podobne do zakrzywionych iglic, awank miarowo i z ciekawością przemierzał obce dla siebie morze.