Литмир - Электронная Библиотека

Po jakimś czasie odezwała się.

Przyznała w duchu, że tak się łatwiej podróżuje. Johannes Tearfly był uroczym człowiekiem. Bellis podejrzewała, że równie przyjaźnie odnosiłby się do każdej innej osoby na pokładzie.

Zjedli razem lunch i bez większych problemów odciągnęła go od innych pasażerów, którzy bacznie im się przyglądali. Tearfly był człowiekiem, który nie miał w sobie ani śladu intryganctwa. Nawet jeśli przyszło mu do głowy, że dotrzymywanie towarzystwa nieuprzejmej i zdystansowanej Bellis Coldwine może być powodem plotek, zupełnie się tym nie przejmował.

Tearfly chętnie mówił o swojej pracy. Z entuzjazmem wyrażał się o niezbadanej faunie Nova Esperium. Powiedział Bellis, że po powrocie do Nowego Crobuzon planuje napisać monografię. Gromadził rysunki, heliotypy i obserwacje.

Bellis opisała mu ciemną, górzystą wyspę, którą widziała na północy w późnych godzinach wieczornych poprzedniego dnia.

– To była Morin Północna – powiedział. – Na północny zachód od nas przypuszczalnie mamy w tej chwili Cancir, a po zmroku przybijemy do brzegu Wyspy Tańczącego Ptaka.

Pasażerowie bez przerwy rozmawiali o położeniu statku i jego zmianach, toteż Tearfly patrzył na Bellis z zainteresowaniem, zaskoczony jej ignorancją. Nie przejęła się tym. Ważne było dla niej to, przed czym ucieka, nie zaś gdzie jest i dokąd zmierza.

Wyspa Tańczącego Ptaka pojawiła się na horyzoncie tuż po zachodzie słońca. Wulkaniczna skała była ceglastoczerwona i wypiętrzała się w małe wierzchołki podobne do kości ramion. Na nadmorskim zboczu usadowił się Qe Banssa, ubogi, brzydki, mały port rybacki. Myśl, że przyjdzie jej postawić stopę w kolejnym rozżalonym mieście, tkwiącym w pułapce ekonomiki morza, przygnębiła Bellis.

Marynarze, którzy nie dostali przepustki, patrzyli naburmuszeni, jak ich koledzy i pasażerowie schodzą po trapie. W porcie nie było innych statków z Nowego Crobuzon: Bellis nie miała komu zostawić listu. Zadała sobie pytanie, po co zawinęli do takiej dziury.

Poza męczącą wyprawą badawczą do sawann Wormseye przez kilku laty, Bellis nigdy tak bardzo nie oddaliła się od Nowego Crobuzon. Obserwowała ludzi w porcie, starych, ale o żywych spojrzeniach. Wiatr niósł ze sobą garstkę dialektów. Większość okrzyków należała do dialektu salt, szwargotu marynarzy, skleconego z tysiąca języków używanych nad Kanałem Bazyliszka, w Ragamoll, Perrickish, na Wyspach Pirackich i Jheshull.

Bellis patrzyła, jak kapitan Myzovic idzie po stromych schodach do blankowanej ambasady Nowego Crobuzon.

– Czemu zostaje pani na pokładzie? – spytał Johannes.

– Nie ciągnie mnie ani do tłustego jedzenia, ani do świecidełek. Te wyspy mnie przygnębiają.

Johannes uśmiechnął się powoli, jakby jej postawa wzbudziła w nim zachwyt. Wzruszył ramionami i spojrzał na niebo.

– Będzie padać, a ja mam pracę do wykonania na statku – oznajmił, jakby ona odpowiedziała mu tym samym pytaniem.

– Dlaczego w ogóle się tutaj zatrzymujemy?

– Podejrzewam, że w jakichś sprawach urzędowych – odparł ostrożnie Johannes. – To ostatnia większa placówka. Dalej wpływy Nowego Crobuzon są znacznie bardziej… ograniczone. Przypuszczam, że kapitan ma tutaj najprzeróżniejsze sprawy do załatwienia. Na szczęście to nie nasz interes – dodał po chwili przerwy. Spojrzeli na wciąż ciemniejący ocean. – Widziała pani jakichś skazańców? – spytał znienacka.

Bellis popatrzyła na niego zaskoczona.

– Nie, a pan?

Poczuła się przyciśnięta do muru. Fakt, że statek wiezie czujący ładunek, deprymował ją.

Uświadomienie sobie, że musi opuścić Nowe Crobuzon, było nagłe i przerażające. Planowała wyjazd w stanie lekkiej paniki. Musiała uciec jak najdalej i jak najszybciej. Cobsea i Myrshock leżały zbyt blisko. Gorączkowo zastanawiała się nad Shankell, Yoraketche, Neovaa n i Tesh. Były to jednak kraje zbyt odległe, zbyt niebezpieczne, zbyt obce, zbyt trudno dostępne albo zbyt przerażające. Nie oferowały niczego, w czym mogłaby się zadomowić. Bellis uświadomiła sobie ze zgrozą, że rozstanie jest dla niej niezmiernie trudne, że kurczowo trzyma się Nowego Crobuzon, tego, co ją określa.

Wtedy pomyślała o Nova Esperium. Z otwartymi ramionami wita nowych obywateli. Nie zadaje pytań. Pół świata od Nowego Crobuzon, małe otarcie cywilizacji na skórze nieznanych lądów. Swoista filia ojczystego kraju, kolonia Nowego Crobuzon. Bardzo szorstka, arogancka i twarda, mniej rozpieszczona – Nova Esperium była zbyt młoda, aby mogła sobie pobłażać – ale kultura wzorowana na kulturze jej miasta.

Uzmysłowiła sobie, że jeśli obierze ten cel podróży, Nowe Crobuzon opłaci jej przejazd, mimo że będzie stąd umykała. I zostanie jej nić komunikacyjna: rzadko, lecz regularnie kursujące statki. Kiedy dojdzie do wniosku, że może bezpiecznie wrócić, po prostu wsiądzie na jeden z nich.

Ale jednostki, które podejmowały długą, niebezpieczną podróż z Zatoki Żelaznej przez Wezbrany Ocean, woziły do Nova Esperium siłę roboczą. To oznaczało ładownię pełną więźniów: peonów, parobków i prze-tworzonych.

Jedzenie kwasiło się jej w żołądku na myśl o mężczyznach i kobietach zamkniętych na dole, bez światła, dlatego starała się o nich nie myśleć. Gdyby wybór należał do niej, trzymałaby się jak najdalej od takich podróży i takiego brutalnego handlu.

Bellis spojrzała na Johannesa, usiłując odgadnąć jego myśli.

– Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać. Sądziłem, że będą częściej wypuszczani.

Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem.

Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały ponaglająco.

Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami, przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień i wszędobylskie szepty.

– Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki się jej nie upuści.

Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów, mężczyzna był prze-tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach kary za jakąś zbrodnię.

– Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna. – Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra. Zerknął na mężczyznę.

Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę.

– To było tak. Pewnego dnia na początku świata Darioch wygląda ze swojego domku na drzewie i widzi, że do lasu zbliża się wojsko. I niech mnie cholera, jeśli to nie Nietoperzoskórcy, którzy wrócili po swoje miotły. Wiesz, w jaki sposób Crawfoot zabrał im miotły, prawda? – Boy okrętowy miał około piętnastu lat, dużo, jak na pełnioną funkcję. Spojrzał mężczyźnie w oczy i uśmiechnął się, że tak, zna tę historię. Nagła zmiana, która w nim nastąpiła, była tak wyraźna i niezwykła, jakby na chwilę otrzymał nowe ciało. Przez chwilę wyglądał krzepko i butnie, a po zniknięciu uśmiechu, kiedy wrócił do gara zjedzeniem i misek, odrobina tej nagłej zuchwałości w nim pozostała.

Dobra – podjął więzień – czyli Darioch wzywa do siebie Crawfoota, pokazuje mu nietoperzoskórców i mówi: „Ty nawarzyłeś tego piwa, Crawfoocie. Zabrałeś im ich rzeczy. Tak się składa, że Solniak jest na skraju świata, dlatego ty będziesz musiał wziąć na siebie ciężar walki”. Crawfoot pomstuje, biadoli, kłapie gębą…

Mężczyzna palcami dłoni naśladował ruch gadatliwych ust. Zamierzał podjąć swoją opowieść, ale chłopiec mu przerwał:

Znam to – powiedział, doznawszy nagłego olśnienia. – Już to kiedyś słyszałem.

Szkoda – odparł mężczyzna po chwili milczenia, zaskoczony swoim rozczarowaniem. – Ale wiesz co, synu, ja już dawno tego nie słyszałem, to może opowiem do końca.

Chłopiec spojrzał na niego badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy więzień nie kpi z niego.

– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział. – Może pan robić, co pan chce. Mnie wszystko jedno. – Więzień opowiedział tę historię, cicho, z przerwami na kaszel i westchnienia. Boy pojawiał się i znikał za kratami, sprzątał mesę, wydawał dokładki. Był na miejscu, kiedy opowieść dobiegła końca, kiedy pancerz z gliny i porcelany roztrzaskał się, toteż Crawfoot był gorzej poraniony, niż gdyby nie włożył żadnej zbroi. Chłopiec spojrzał na zmęczonego opowiadaniem mężczyznę i znowu uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pan powie, jaki z tego płynie morał?

– Se myślę, że już wiesz – odparł z nikłym uśmiechem. Chłopiec skinął głową i skupiony skierował wzrok na sufit.

– „Nie lepszy rydz niż nic: szukaj, aż znajdziesz prawdziwka” – wyrecytował. – Zawsze wolałem historie bez morałów – dodał.

Kucnął przy kratach.

– Kurwa, popieram, chłopie – powiedział mężczyzna. Podał mu rękę przez kraty. – Jestem Tanner Sack.

Boy okrętowy zawahał się: nie nerwowo, tylko ważąc za i przeciw. Uścisnął podaną rękę.

– Dzięki za opowieść. Jestem Szekel.

Rozmawiali dalej.

Rozdział trzeci

Bellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności. „Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny.

– Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej pasażerom nie wolno wejść na ten pokład.

8
{"b":"94843","o":1}