Литмир - Электронная Библиотека

Nie było dnia, żeby Tanner nie myślał o tym, co zrobił na wyspie anopheliusów.

Sprawa ta uwierała go. Nie był pewien swoich odczuć w tej kwestii. Obmacywał to wspomnienie jak ranę i dotarł do pokładów dumy. „Uratowałem Nowe Crobuzon” – myślał, chociaż nie do końca w wierzył.

Rozmyślał o garstce ludzi, których tam zostawił. Koledzy od kieliszka, znajomi i przyjaciółki: „Zara, Pietr, Fezhenechowie i Ann.” Myślał o nich z rodzajem abstrakcyjnej czułości, jakby byli postaciami z książki, do których się przywiązał. Czy oni o mnie myślą? Tęsknią za mną?”

Relegował ich do przeszłości. Miesiącami tkwił w tym cuchnącym wiezieniu na wodach Zatoki Żelaznej i w obskurnych ładowniach „Terpsychorii”, a potem w jego życiu nastąpiła tak niespodziewana i niezwykła odnowa, że Nowe Crobuzon przygasło w nim jako wspomnienie.

Mimo to nadal biło w nim źródełko uczucia do tego miasta. Miał świadomość, że Nowe Crobuzon ukształtowało go. Nie chciał, żeby uległo zniszczeniu. Nie mógł znieść myśli o tym, że jego crobuzońscy znajomi mogliby zostać wymordowani. Ofiarował im zatem pożegnalny prezent, o którym nie mieli się nigdy dowiedzieć. Myśl ta przyprawiała go o zawrót głowy. Nowe Crobuzon zostało uratowane. On je uratował.

Świadomość ta nie dawała mu spokoju. Martwiła go, a zarazem budziła w nim radość i dumę. Dokonał rzeczy wiekopomnej, jego czyn zmienił bieg historii. Tanner wyobrażał sobie, że miasto przygotowuje się do wojny, nie wiedząc, kto je ocalił. Wydarzenie rangi dziejowej, a tymczasem on wspominał o tym ze zmarszczeniem brwi, nie mając pewności, czy należy do tego przywiązywać większą wagę. Tak jakby to był błahy szczegół.

Nie było mowy o zdradzeniu Armady. Nikomu nie stała się krzywda. Cóż to znaczyło dla Armady, że jeden z jej obywateli potajemnie spędził noc poza swoją kwaterą? Uratowanie Nowego Crobuzon zajęło mu kilka godzin. I cieszył się z tego. Z radością myślał o tym, co zrobił. Mimo że nie zapomniał o sędziach i fabrykach karnych.

Uratował miasto. Teraz należało powiedzieć mu „żegnaj”.

Awank był rzadkim gościem na morzach Bas-Lag. Wiedza na temat zawiłości życia międzypłaszczyznowego była chaotyczna i szczątkowa.

Ani Tanner Sack, ani żaden z jego kolegów nie wiedział, czy stworzenie, które przebiło się do rzeczywistości Bas-Lag, jest manifestacją częściową czy całościową, efektem zawirowań skali – jakimś stworzeniem pierwotnym, planktonem z jakiegoś nautycznego nadwymiaru czy pseudoorganizmem powstającym samoistnie w kanałach między światami, czy jeszcze czymś innym. Nikt tego nie wiedział.

Wiedzieli tylko to, co przekazała im Bellis Coldwine, odczytują zawiłe rozprawy Krüacha Auma.

Anophelius czuł się wyraźnie oszołomiony w nowym środowisk ale nie ucierpiała na tym jego koncentracja i zdolność do odpowiadania na pytania. Każdego dnia Aum udzielał swoim nowym współpracownikom potrzebnych im informacji.

Rysował schematy uprzęży – większej od okrętu wojennego – wędzidła i wodze. Chociaż inżynierowie nie do końca rozumieli, jakie części awanka mają być przez tę uprząż ujęte, uwierzyli Aumowi na słowo, że zaprojektowane przez niego mechanizmy spełnią swoje zadanie.

Prace teoretyczne i projektowe posuwały się do przodu w oszałamiającym tempie. Inżynierowie i naukowcy musieli sobie przypominać, jak ogromne postępy poczynili. Kiedyś sądzili inaczej, ale teraz nie ulegało dla nich wątpliwości, że bez Auma by sobie nie poradzili. Dopiero teraz przekonali się, jak bardzo go potrzebują.

Zastosowali zamknięte w szczelnych pojemnikach silniki w miejscach łączeń jarzma, trójobiegowe kotły i skomplikowany system przekładni do regulacji ruchu, wszystko to zawieszone w lodowatych ciemnościach morskiej głębiny, na końcu wielokilometrowych łańcuchów ciągnących się pod miastem.

A gdyby coś poszło nie tak? Trzeba byłoby wyremontować antyczne statki głębinowe Niszczukowód.

Czekało ich gigantyczne zadanie.

Tanner zacierał ręce ze szczęścia.

Doprowadzenie miasta do porządku po burzy zajęło zaledwie jedno przedpołudnie. Uprzątnięto z pokładów połamane dachówki i elementy omasztowania; na powrót przymocowano pomosty; policzono garstkę zaginionych i topielców, których burza zastała poza miastem.

Mając to już za sobą, Niszczukowody w niewiarygodnym tempie zabrały się do produkcji wszystkiego, co było potrzebne do tego historycznego projektu.

Pod Armadą ciągnęło się pięć ukrytych przedpotopowych łańcuchów. Tanner Sack i jego koledzy prześledzili ich przebieg i pozaznaczali ich punkty końcowe. Wszystkie moce produkcyjne przemysłu w Niszczukowodach, jak również nielicznych zakładów w Książkowicach i Alozowicach i okręgu Tobietwój, przeszły pod bezpośredni nadzór Tintinnabuluma i komitetu nadzorującego projekt. Przystąpiono do budowy.

Kilka niedawno uprowadzonych, metalowych statków przeznaczono złomowania. Rozbierano je na kawałki. Krzątały się przy tym tysiące mężczyzn i kobiet. Rutynowe prace portowe wykonywały załogi kadłubowe, a tymczasowo zatrudnionym robotnikom płacono astronomiczne dniówki. Okręty wojenne odarto z żelaznych szkieletów zewnętrznych, z parowców wypruto wnętrzności, powyrywano dźwigary i ogromne maszty z hartowanej stali. Statki obdarto ze skóry i wypatroszono, konwoje sterowców i flotylle barek woziły do fabryk tony metalu.

Uprząż awanka miała być zrobiona z dźwigarów i śrub wciąż poznaczonych bliznami po poprzedniej służbie. Żelazo za bardzo zniszczone, aby nadać mu nowy kształt, przetapiano w odlewniach.

Armada nie była miastem o wielkich tradycjach taumaturgicznych, ale miała wielu fachowych metalotaumaturgów, którzy całymi ekipami pomaszerowali do fabryk. W ścisłej współpracy z inżynierami mieszali w wielkich kadziach tajemne składniki, aby wzmocnić metal, uczynić go lżejszym i połączyć poszczególne elementy. Nareszcie wykorzystano część magazynowanego przez Niszczukowody skalnego mleka. Płyn ten przywożono w diabelnie ciężkich ampułach. Po odkorkowaniu wydzielał dezorientujące zapachy, na przykład przypraw korzennych i nafty. Burzył się za szkłem – zimna macica perłowa.

Metalotaumaturgowie odmierzali mleko kroplami, mrucząc zaklęcia i przeciągając dłonie nad metalem, co wzbudzało w nim silne prądy, ładowało go energią i uszczelniało.

Elementy uprzęży awanka, walcowane, kute bądź uzyskane bardziej skomplikowanymi metodami, holowano na wyznaczone miejsce pod miastem przy użyciu batyskafów. Armia nurków pracowała przy nim z chymicznymi spawaczami, tryskając kolorowymi podwodnymi erupcjami, wywijając młotkami i kluczami w spowolnionym przez wodę tempie.

Była to niesamowita, zbudowana w ekspresowym czasie podwodna fabryka.

***

Łańcuchy zamocowano od spodu do pięciu statków: „Psire” z Książkowic, „Saskital” z Czasów, wielkiego parowca „Lament Krawca” stołecznego okrętu Cieplarni, do „Zapasu Słów” z nawiedzanego okręgu i „Wielkiego Wschodniego” z Niszczukowód. Z kilów i podwodnych części burt każdego z tych starych, gigantycznych statków sterczał żelazny łuk rozmiarów portalu dużego kościoła, taumaturgicznie przyśrubowany i zamaskowany. Od każdego łuku ciągnęły się ogniwa wielkości sporych łodzi.

Strażnicze rekiny zwolniono ze służby. Wydawało się niemożliwe, że łańcuchy kiedykolwiek były ukryte. Huczało od pogłosek: o tym, co zrobiono do tej pory, i o tym, co może stać się teraz. Mówiono, że okręg Cieplarnia próbował odciąć łańcuch pod swoim statkiem, chcąc pokrzyżować plany Niszczukowód, ale żelazny łuk okazał się zbyt mocny, zbyt duży, zbyt dobrze chroniony zaklęciami.

W dużej, pozbawionej okien hali na dnie „Wielkiego Wschodniego” budowano nowy silnik. Niepotrzebne kotły i sięgające na wysokość dorosłego człowieka rury usuwano, co przypominało wyrąb zardzewiałego lasu. Kiedy upiory maszyn zniknęły, na podłodze można było zobaczyć dwie wielkie, grube tarcze metalu. Sięgały do pasa, a ich obwód wynosił wiele metrów. Były obrośnięte skorupą starości i smaru. Powstały przed wieloma stuleciami w ten sposób, że końcowe ogniwo łańcucha przepchnięto przez podłużny otwór w kadłubie statku, a następnie rozkuto na płask, żeby się mocno trzymały.

„Ktoś to wcześniej zaplanował” – stwierdził Tanner Sack. Nie mógł wyjść z osłupienia, kiedy pomyślał, że wiele pokoleń temu wykonano taki ogrom pracy, wymagającej wielkiej fachowości, sprawności organizacyjnej i umiejętności taumaturgicznych, a potem celowo zapomniano o jej efektach.

Między dwiema tarczami Tanner Sack i jego koledzy zaczęli budować niezwykłą machinę. Pracowali według specyfikacji żmudnie wyliczonych przez Krüacha Auma.

Tanner uważnie przejrzał schematy. Konstruowany przez nich silnik funkcjonował według nieznanych mu praw. Olbrzymia machina miała wypełnić pomieszczenie łomotem młotków i kół zapadkowych, napędzana energią ze źródła, które pozostawało dla Tannera zagadką.

Zaczął od dołu, od kotłów, które miały dostarczać parę do tłoków. Wywiercił dziury w nitach łańcuchów, wlał tam wrzące stopy metali i wsunął do otworów grube jak nadgarstek kable w osłonie smoły. Kable przechodziły przez transformatory rozmiarów nogi, żebrowane słupki z białej gliny, po czym niknęły w gąszczu drutów, izolatorów i dyferencjałów.

Był to silnik pacyficzny, który po łańcuchu „Wielkiego Wschodniego” miał przesyłać skomplikowane energie do zanurzonego wiele kilometrów pod wodą wielkiego wędzidła z całym jego oprzyrządowaniem. Do wabika. Do przynęty i bata.

Morze było przezroczyste. Na olbrzymim podwodnym placu budowy roiło się od nurków. Żurawiami statków fabrycznych spuszczano poszczególne komponenty. Na końcu ogromnych łańcuchów nabierała kształtów potężna uprząż, nadal przycumowana zaledwie kilkanaście metrów pod powierzchnią. Jej rozmiary były niepokojące dla oka, jej kontury egzotyczne i niezgłębione. Pływały wokół niej pstro ubarwione ryby, batyskafy, rzemieślnicy-raki, robotnicy w skafandrach i Tanner Sack. Ich ruchy cechowała powolna gibkość istot zanurzonych w wodzie.

Od czasu do czasu przez wodę szła wibracja. Podpory platformy wiertniczej „Sorgo” zniknęły w cylindrycznych, żelaznych wypornikach, które podtrzymywały ją pod powierzchnią niby zawieszone w wodzie statki. Szyb wiertniczy opadał pionowo przez tony wody, znikał w głębinach, przebijał morskie dno i żerował niby moskit.

78
{"b":"94843","o":1}