Литмир - Электронная Библиотека

„Nie wiedziałam, że ma taką pieczęć”. To dziwne zobaczyć ją tutaj, tak daleko od kraju. Wygląda bardzo gustownie: stylizowany mur, fotel i insygnia urzędu, a pod spodem, maleńkimi cyferkami, numer identyfikacyjny Silasa. Pieczęć jest powszechnie uznawanym symbolem.

Co więcej, Silas mi ją dał.

Ale do kwestii sygnetu wrócę później.

Drugi list jest znacznie dłuższy. Zajmuje cztery strony, napisane stylem eleganckim, ale lapidarnym. Przeczytałam go uważnie i zmroził mnie.

Skierowany do burmistrza Rudguttera zawiera skrót planu inwazji grindylow.

Znaczna część jest dla mnie niejasna. Silas posłużył się bowiem lakoniczną stenografią zbliżoną do szyfru – nieznane mi skróty i odniesienia do rzeczy, o których nigdy nie słyszałam – ale ogólny sens nie budzi wątpliwości.

„Status siedem”, czytam u góry pierwszej strony. „Kod: grot”. Chociaż nie rozumiem tych słów, dostaję gęsiej skórki na ich widok.

Uświadamiam sobie, że Silas oszczędzał mi szczegółów; najbardziej wątpliwa przysługa, jaką można komuś wyświadczyć. Dobrze znane sobie plany inwazji przedstawił precyzyjnym, pozbawionym emocji językiem. Ostrzega, że jednostki i szwadrony o takiej a takiej liczebności będą wyposażone w tajemnicze uzbrojenie określone jedną literą lub sylabą, co wcale nie umniejsza grozy.

„Półregiment Mędrcy z Kości Słoniowej/Groac’h na południe wzdłuż Raka wyposażony w E.Y.D. i zdolność P-T, Trzecia Kwadra Księżyca”, czytam, i skala tego, co nas czeka, przeraża mnie. Nasza wcześniejsza chęć ucieczki, wysiłek, jaki wkładaliśmy w skupianie się na tym, teraz mnie zawstydza, wydaje mi się taka małoduszna.

Zawarte tutaj informacje wystarczą do obrony miasta. Silas wywiązał się ze swoich obowiązków.

U dołu listu znowu widnieje pieczęć miasta, uwiarygodniając go, na przekór bezdusznemu, banalnemu językowi czyniąc go straszliwie realnym.

Listom towarzyszy pudełko, a raczej szkatułka na biżuterię, prosta, solidna, z bardzo ciężkiego ciemnodrzewu. W środku, na miękkiej wyściółce, spoczywa wisiorek i sygnet.

Sygnet jest dla mnie. Na dużej, okrągłej tarczy ze srebra i jadeitu znajduje się odwrócony wzór pieczęci. Artyzm wykonania zapiera dech. Wewnątrz obrączki Silas umieścił bryłkę czerwonego wosku pieczęciowego.

Sygnet jest mój. Pokazawszy kapitanowi listy i medalik, zamknę je na kluczyk w szkatułce, szkatułkę włożę do skórzanego woreczka, woreczek zalepię woskiem, który opieczętuję, a sygnet zachowam. W ten sposób kapitan będzie wiedział, co jest w środku, będzie wiedział, że go nie oszukujemy, ale chcąc, żeby adresaci mu uwierzyli i wynagrodzili go, nie będzie mógł nic podmienić.

Muszę wyznać, że kiedy rozważam ten łańcuch wydarzeń, niełatwo mi przychodzi odegnać pesymistyczne myśli. Wszystko wydaje się takie niepewne. Wzdycham, kiedy piszę te słowa. Nie będę o tym więcej myślała.

Wisiorek ma popłynąć za morze. W odróżnieniu od sygnetu jest bardzo prosty, zaprojektowany z pominięciem względów estetycznych. Zwykły, cienki łańcuszek z żelaza. Na końcu brzydka metalowa płytka ozdobiona jedynie numerem seryjnym, odciśniętym symbolem – dwie sowy pod sierpem księżyca – i trzy słowa: „Silas Fennec Prokurent”.

„To moje uwierzytelnienie” – pisze do mnie Silas w liście, „ostateczny dowód na to, że listy są autentyczne. Że jestem stracony dla Nowego Crobuzon i że to jest mój list pożegnalny”.

Jeszcze później. Niebo ciemnieje

Jestem wzburzona.

Uther Doul przemówił do mnie.

Byłam na pokładzie mieszkalnym nad gondolą, żeby się załatwić. Rozbawiła mnie myśl o naszych skomasowanych stolcach i moczu lejącym się kaskadą z nieba.

Z głębi korytarza dobiegło mnie jakieś szuranie i zobaczyłam światło w drzwiach. Zajrzałam do środka.

Kochanka się przebierała. Wstrzymałam oddech.

Plecy miała tak samo pocięte bliznami jak twarz. W większości wyglądały one na dawno powstałe, tkanka zrobiła się już bladoszara. Ale kilka było świeżych, krwistoczerwonych. Znaki rozciągały się aż na pośladki. Wyglądała jak napiętnowane zwierzę.

Nie mogłam powstrzymać sapnięcia.

Kochanka odwróciła się niespiesznie na ten dźwięk. Zobaczyłam piersi i mostek, tak samo pokaleczone jak plecy. Patrzyła na mnie, wkładając koszulę. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.

Wyjąkałam jakieś przeprosiny, szybko się odwróciłam i ruszyłam ku schodom. Ze zgrozą zobaczyłam jednak, że z tego samego pokoju wyłania się Uther Doul i mierzy mnie wzrokiem, z dłonią na rękojeści swojego zasranego miecza.

List, który teraz piszę, palił mnie w kieszeni. Miałam przy sobie materiał dowodowy, który pozwoliłby na skazanie mnie i Silasa na śmierć za zbrodnie przeciwko Niszczukowodom – co przy okazji oznaczałoby wyrok śmierci również dla Nowego Crobuzon. Strasznie się bałam.

Udawszy, że nie widziałam Doula, zeszłam do głównej gondoli i zajęłam stanowisko przy oknie, w panice oglądając cirrusy. Miałam nadzieję, że Doul da mi spokój.

Przeliczyłam się. Przyszedł do mnie.

Poczułam, że staje koło mojego stolika i długo czekałam na to, że pójdzie sobie, nie odezwawszy się ani słowem, po zakończeniu operacji zastraszania. Ale nie poszedł. W końcu, jakby wbrew sobie, odwróciłam głowę i spojrzałam na niego.

Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Ogarniał mnie coraz większy lęk, chociaż nie dawałam tego po sobie poznać. Przemówił. Zapomniałam, jak piękny ma głos.

– Nazywają się freggio – zaczął. – Blizny. Nazywają się freggio – Pokazał na krzesło naprzeciwko mnie i spytał, skłoniwszy głowę: – Mogę usiąść?

Co miałam na to rzec? Czy mogłam powiedzieć: „Nie, chcę być sama” do prawej ręki Kochanków, ich ochroniarza i siepacza, najgroźniejszego człowieka na Armadzie? Zacisnęłam usta i wzruszyłam uprzejmie ramionami, jakbym mówiła: „Nic mi do tego, gdzie pan siada”.

Położył splecione dłonie na stole. Mówił pięknie, a ja nie przerywałam mu, nie wstałam, nie zniechęcałam go ostentacyjnym brakiem zainteresowania. Częściowo, rzecz jasna, bałam się o swoje życie i bezpieczeństwo, serce waliło mi jak młotem.

Ale trzymała mnie tam również jego oracja: Doul mówi tak, jakby czytał z książki, każde zdanie starannie utoczone, jakby napisane przez poetę. Nigdy czegoś takiego nie słyszałam. Patrzył mi w oczy i odniosłam wrażenie, że nie mruga.

To, co mi mówił, zafascynowało mnie.

– Oboje są uprowadzonymi – powiedział. – Kochankowie. – Jestem przekonana, że wybałuszyłam oczy. – To było przed dwudziestoma pięcioma, trzydziestoma laty. Najpierw przybył on. Był rybakiem. Chłopem wodnym z północnego krańca Shards. Spędził całe życie na tych skałach, zarzucając sieci i wędki, patrosząc, czyszcząc, filetując i odzierając ze skóry ryby. Nieuk i tępak. – Patrzył na mnie oczami o ciemniejszym odcieniu szarości niż jego zbroja. – Pewnego dnia wypłynął łodzią wiosłową trochę za daleko i porwał go wiatr. Trafił na niego statek zwiadowczy z Niszczukowód, zabrali mu połów i zastanawiali się, czy pozbawić przerażonego, chudego chłopaczka życia. W końcu wzięli go do miasta. – Zaczął delikatnie masować sobie ręce palcami. – Ludzie są kształtowani, gruchotani i przetwarzani przez swoje okoliczności życiowe – podjął. – Po trzech latach chłopak rządził Niszczukowodami. – Uśmiechnął się. – Niecałe trzy kwarty później jeden z naszych pancerników zatrzymuje statek, dziwaczny i wygięty do tyłu slup, płynący z Perrick Nigh do Myrshock. Okazuje się, że płynie nim jedna ze szlacheckich rodzin z Figh Vadios – mąż, żona i córka przenoszą się z całą świtą na stały ląd. Ładunek przejęto, a pasażerowie nikogo nie interesowali i nie mam pojęcia co się z nimi stało. Może ich zabito, nie wiem. Wiadomo natomiast, że pośród służby, którą uprowadzono i powitano w mieście jako nowych obywateli, była pokojówka, która wpadła w oko nowemu władcy. – Spojrzał na niebo. – Ci, którzy byli wtedy na spotkaniu powitalnym na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, mówią że stała dumnie wyprężona i patrzyła na władcę z krzywym uśmieszkiem, nie błagalnym ani przerażonym, tylko z uśmiechem kobiety, której podoba się to, co ma przed oczyma. Kobiety nie mają lekkiego życia na północnych Shards – mówił. – Na każdej wyspie panują inne obyczaje i prawa, które bywają nieprzyjemne. Na niektórych wyspach zaszywa się kobietom usta – powiedział ze znaczącym spojrzeniem. Wytrzymałam jego wzrok: nie daję się łatwo zastraszyć. – Albo wycina przyrodzenie. Albo trzyma na łańcuchach w domach, żeby służyły mężczyznom. Na rodzinnej wysepce naszej szefowej nie było aż tak ciężko, ale w wyolbrzymionym stopniu występowały tam pewne elementy, które być może pani zna z innych kultur. Na przykład crobuzońskiej. Swoiście pojmowana sakralizacja kobiety. Pogarda skrywana pod maską adoracji. Na pewno mnie pani rozumie. Publikowała pani swoje książki jako B. Coldwine. Jestem przekonany, że mnie pani rozumie. – Przyznaję, że to mną wstrząsnęło. Że tak dużo o mnie wiedział, że rozumiał powody, dla których uciekłam się do tego niewinnego kamuflażu. – Na wyspie szefowej mężczyźni wypływają w morze, zostawiając swoje żony i kochanki, a żadne obyczaje czy tradycje nie potrafią skleić ze sobą ud kobiety. Mężczyzna, który kocha kobietę dostatecznie namiętnie, a w każdym razie tak mocno i tak mu się wydaje, czuje ból w sercu, kiedy ją opuszcza. Doskonale wie, jak nieodparte są jej powaby. W końcu sam im uległ. Musi je więc zredukować. Na wyspie szefowej mężczyzna, który kocha dostatecznie mocno, potnie twarz swojej kobiety… – Patrzyliśmy siebie bez ruchu. – Oznaczy swoją własność, pokarbuje jak drewno. Oszpeci ją akurat na tyle, żeby nikt inny jej nie zechciał. Blizny nazywają się freggio.

– Szefem zawładnęła miłość, chuć czy jakaś kombinacja uczuć i popędów. Zalecał się do niej i szybko ją zdobył, z męską asertywnością, w której był wychowany. Jak głosi wieść gminna, nie był jej wstrętny i została jego nałożnicą. W dniu, w którym uznał, że ona bez reszty należy do niego, po stosunku wyjął nóż i z nieporadną brawurą pociął jej twarz. – Doul urwał, po czym uśmiechnął się ze szczerą radością. – Nie broniła się. Pozwoliła mu to zrobić. A potem wzięła od niego nóż i pocięła jego.

60
{"b":"94843","o":1}