Литмир - Электронная Библиотека

Armada dalece różniła się od Nowego Crobuzon. Nie było tutaj wielkiej alternatywnej gospodarki śmieci, nędzy i przetrwania, piwnice pustych budynków nie dawały schronienia chmarom żebraków i bezdomnych. Nie było wysypisk do przegrzebania: ze śmieci wybierano wszystko, co nadawało się do utylizacji, a resztę wrzucano do morza razem ze zwłokami. Zostawiony w ten sposób trop szedł na dno i stopniowo rozpuszczał się w wodzie.

Na slupach i fregatach kolebały się slumsy, domostwa butwiały w słonym powietrzu i upale, wypacając materię organiczną na swoich mieszkańców. Robotnicy-kaktusy spali na stojąco, ciasno upchani tanich noclegowniach. Ale uprowadzeni z Nowego Crobuzon dostrzegali wiele różnic. Tutaj bieda znacznie rzadziej zabijała. Bójki znacznie częściej rozniecał alkohol niż desperacja. Znacznie łatwiej było znaleźć dach nad głową, nawet jeśli z sufitu odpadał tynk. Nie było włóczęgów skulonych w architektonicznych niszach i obserwujących nocnych przechodniów.

Skutek był taki, że kiedy pewien mężczyzna zmierzał nad ranem w stronę „Wielkiego Wschodniego”, nikt go nie widział.

Szedł bez pośpiechu mniej porządnymi, bocznymi uliczkami Niszczukowód. Ulicą Igielną, Łąkami Krwi i przez Labirynt Wiklinoglinowy na „Sprawcy Fali”. Potem „Zwój Liny”, barkentyna obrastająca w grzybiczy kamuflaż, i batyskaf „Plengant”. Mężczyzna minął włazy i zatrzymał się w cieniu blisko wieżyczki peryskopu.

Za plecami miał nieoświetloną wieżę wiertniczą „Sorgo”, pośród gąszczu iglic i masztów.

Płaska burta „Wielkiego Wschodniego” wznosiła się obok „Plenganta” niby ściana kanionu. Z wnętrzności olbrzyma, zza jego metalowej skóry, dochodziły nieustające, przemysłowe wibracje. Na powierzchni batyskafu rosły drzewa, wpijając się w żelazo korzeniami podobnymi do węźlastych palców. Mężczyzna szedł w ich cieniu, słysząc trzepot skrzydeł nietoperzy w górze.

Dziesięć, może kilkanaście metrów wody dzieliło okręt podwodny od klifowej ściany parowca. Mężczyzna widział na niebie światła i cienie nocnych sterowców. Latarki gwardzistów patrolujących pokład „Wielkiego Wschodniego” wylewały z siebie nikłe, ruchome promienie.

Na trawersie okrętu podwodnego znajdowała się ogromna osłona prawego koła łopatkowego „Wielkiego Wschodniego”. Deski wielkiego koła wystawały spod niej niby kostki spod spódnicy.

Mężczyzna wyszedł z cienia wątłych drzew. Zdjął buty i przypiął do paska. Upewniwszy się, że nikt nie nadchodzi i dokoła panuje cisza, podszedł do zaokrąglonego brzegu „Plenganta” i zsunął się do chłodnej wody z ledwo słyszalnym pluskiem. Nie musiał płynąć daleko aby schować się w cieniu osłony koła. Mokry, lecz wytrwały mężczyzna dźwignął się na łopatki osiemnastometrowego koła. Dzwon osłony był bardzo akustyczny, mężczyzna musiał więc poczynać sobie jak najciszej. Po wielkiej osi koła dotarł do włazu serwisowego, o którego istnieniu od dawna mało kto nawet pamiętał.

Otwieranie obrosłego strupem lat włazu ciągnęło się przez wiele minut, ale w końcu się udało i mężczyzna wpełzł do ogromnej, milczącej maszynowni dawno wydanej na pastwę kurzu.

Mijał trzydziestotonowe cylindry i gigantyczne maszyny, których nikt już nie potrzebował. Pomieszczenie było labiryntem pomostów i monolitycznych tłoków, gąszczem przekładni i kół zamachowych.

Kurz i światło były zupełnie nieruchome. Jak gdyby czas wykrwawił się do cna i skapitulował. Mężczyzna otworzył wytrychem zamek drzwi, po czym znieruchomiał z dłonią na klamce. Pamiętał rozkład statku. Wiedział, którędy ma iść, żeby wyminąć wartowników.

Dzięki naturze swej profesji znał różne zaklęcia: kody usypiające psy, hasła czyniące go przylepnym do cieni i różne inne magiczne sztuczki. Wątpił jednak, czy tutaj go ochronią.

Z westchnieniem sięgnął po zawinięty w płótno pakunek przywiązany do paska. Poczuł falę strachu.

I drżenie podniecenia.

Odwinął ciężki przedmiot i pomyślał z niepokojem, że gdyby naprawdę umiał się nim posługiwać, to ten piekielny właz i niemiłe nocne pływanie przypuszczalnie rozproszyłyby się jak oddech. Wciąż był poruszającym się jak dziecko we mgle ignorantem.

Odwinąwszy do końca sztywne płótno, podniósł rzeźbę do góry.

Była większa od jego pięści, z gładkiego kamienia, czarna, szara, zielona. Była brzydka, zwinięta jak zarodek, z naciętymi liniami i spiralami, które sugerowały płetwy, macki lub fałdy skóry. Dzieło było wykonane po mistrzowsku, ale nieprzyjemne, najwyraźniej specjalnie tak pomyślane. Posążek patrzył na mężczyznę swoim jednym otwartym okiem, czarną półkulą nad okrągłymi ustami otoczonymi wianuszkiem małych zębów jak u minoga. Przenikał go wzrokiem z ciemności w gardle.

Na plecach figurka miała zwinięty w ciasne fałdy ciemny płat cienkiej skóry. Kawałek tkanki. Płetwę. Wrośniętą w materię kamienia. Mężczyzna przebiegł po niej palcem. Twarz zmarszczyła mu się z obrzydzenia, ale wiedział, co musi zrobić.

Przybliżył usta do głowy posążka i zaczął coś szeptać w sykliwym języku. Spółgłoski syczące odbijały się w wielkim pomieszczeniu echem, wędrując pośród unieruchomionej maszynerii.

Mężczyzna recytował posążkowi głupkowate rymowanki i głaskał według przepisanego schematu. Palce zaczęły mu cierpnąć, jakby coś z niego wyssano.

Wreszcie przełknął ślinę i ustawił posążek twarzą do siebie. Przybliżył go, zawahał się i przekręciwszy nieco głowę w upiornej parodii namiętności, zaczął całować go w usta.

Wepchnął język w wole rzeźby. Poczuł zimne ciernie zębów i wszedł głębiej. Usta figurki były przepastne, język mężczyzny zdawał się sięgać do samego środka rzeźby. W dotyku wydawała się zimna. Wymagało od niego sporego samozaparcia, aby nie zakrztusić się stęchłym, słonym, rybim smakiem.

Kiedy mężczyzna wywijał językiem w kamiennej gardzieli, pocałunek został odwzajemniony.

Oczekiwał tego, liczył na to, ale i tak przeżył szok i dostał mdłości. Coś niewielkiego trzepocze o jego język. Zimne, mokre i nieprzyjemnie organiczne, jakby wewnątrz posążka gnieździła się gruba glista.

Przykry smak nabrał intensywności. Mężczyzna poczuł, że wszystko podchodzi mu do gardła, a żołądek kurczy się spazmatycznie, ale zatrzymał żółć w przełyku. Posążek lizał go z idiotyczną lubieżnością i mężczyzna z rezygnacją akceptował te amory. Poprosił o przysługę i został uraczony pocałunkiem.

Czuł, że ślina wypływa z niego do posążka, po czym – o zgrozo – wraca. Język mu zdrętwiał od tego śliskiego dotyku, a chłód powędrował w stronę zębów. Mijały sekundy. Mężczyzna prawie nie czuł swoich ust. Przez jego ciało przeszło narkotyczne świerzbienie, od tyłu gardła w dół.

Posążek przestał go całować, języczek został wciągnięty z powrotem.

Mężczyzna cofał język zbyt szybko i porozcinał go o obsydianowe zęby. – Nic nie poczuł i uświadomił to sobie, dopiero gdy zobaczył kapiącą na rękę krew.

Ostrożnie zawinął posążek w płótno, a potem stał i czekał, aż trunek zacznie krążyć w jego organizmie. Jego zmysły dygotały, wyostrzyły się. Uśmiechnął się niepewnie i otworzył drzwi.

Zobaczył pokryte patyną portrety olejne uciekające ku punktowi zbiegu perspektywy po obu stronach. Wyczuwał, że zbliża się ku niemu patrol gwardzistów z psami.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z uniesionymi ramionami ruszył powoli przed siebie i runął, jakby miał przestrzelone kolana. Czuł smak własnej krwi i słonorybnej zgnilizny posążka. Język wypełniaj mu całe usta.

Mężczyzna nie upadł, tylko poruszał się teraz inaczej.

Patrzył wzrokiem posążka, przekazanym mu podczas pocałunku ślizgał się i ciekł przez przestrzenie tak, jak pragnął się poruszać posążek. Odrzucał istniejący układ korytarzy, układał je na nowo.

Mężczyzna nie szedł ani nie płynął. Podstępem wnikał w szczeliny w możliwych do zaistnienia przestrzeniach i czasem z wysiłkiem, czasem bez poruszał się kanałami, które teraz były dla niego widoczne. Kiedy zobaczył zbliżających się dwóch gwardzistów z mastyfami, miał przed sobą pustą drogę.

Nie był niewidzialny ani nie przeniósł się na inny poziom rzeczywistości. Przesunął się pod ścianę i obserwował jej fakturę, przyjrzał się jej skali, zobaczył drobiny kurzu w takim zbliżeniu, że wypełniły mu całe pole widzenia, a potem ukrył się za nimi i patrol poszedł dalej, nie zauważywszy go.

Na końcu korytarz skręcał w prawo. Po zniknięciu patrolu mężczyzna spojrzał zezem na róg ściany i niewielkim wysiłkiem zdołał użyć korytarza do pójścia w lewo.

Tym oto sposobem przemierzał „Wielki Wschodni”, mając w pamięci mapy, które oglądał. Kiedy nadchodziły patrole, różnymi metodami wykorzystywał przeciwko nim architekturę i przemykał obok nich. Kiedy trafił w pułapkę na niewłaściwym końcu długiego korytarza, mijał ich w ten sposób, że patrzył z ukosa, wyciągał ramię, chwytał za przeciwległą ścianę i przeciągał się szybko za róg. Tak manewrował przestrzenią, żeby mieć drzwi pod sobą, a grawitację wykorzystywał do błyskawicznego pokonywania korytarzy.

Nowy sposób poruszania wprawił go w rodzaj choroby lokomocyjnej, ale mężczyzna przełamał się i wytrwale zmierzał ku rufie statku.

Ku fabryce kompasów.

***

Fabryka była doskonale strzeżona. Otaczali ją wartownicy ze skałkowcami. Aby dotrzeć do bramy, mężczyzna musiał ostrożnie przeciskać przez warstwy ukosu i perspektywy. Schował się tuż przed wartownikami za duży, za bardzo do nich zbliżony, żeby go zobaczyli, roztyły i rozprzestrzeniony. Nachylił się nad nimi i zajrzał przez dziurkę od klucza, aby zobaczyć całe mnóstwo kółek zębatych. Pokonał drzwi i znalazł się w środku.

Pokój był opuszczony. Stoły i ławy ustawiono w rzędy. Pasy napędowe i silniki maszyn nie były w ruchu.

Tu i ówdzie leżały miedziane i mosiężne koperty przypominające wielkie zegarki z dewizką. Gdzie indziej zobaczył kawałki szkła i narzędzia do jego szlifowania. Widział także misternie rzeźbione wskazówki, łańcuchy, igły grawerskie i ciasno zwinięte sprężyny. I setki tysięcy kółek zębatych. Wielkości od małych do mikroskopijnych, jakby miniaturowych krewnych kół w maszynowni. Walały się wszędzie, niby rowkowane monety, rybie łuski albo kurz.

56
{"b":"94843","o":1}