Литмир - Электронная Библиотека

Tej nocy, kiedy Tanner Sack i inne osoby zwerbowane do projektu spały albo rozmyślały o czekającej ich przygodzie, Brucolac powitał na pokładzie „Uroca” gości: delegatów Rady Bud, dostatecznie naiwnych, aby sądzić, że spotkanie odbywa się w sekrecie. Brucolac nie miał takich złudzeń. Z palimpsestu dźwięków dochodzących z okolicznych jednostek wyłowił odgłos kroków, które bez najmniejszego trudu przypisał szpiegowi z Niszczukowód.

Rajcy z Bud czuli się niepewnie na statku księżycowym. Szli całą gromadą za Brucolakiem, starając się nie okazywać po sobie zdenerwowania. Świadomy faktu, że jego goście potrzebują światła, Brucolac pozapalał na korytarzach pochodnie. Ze złośliwą radością postanowił nie użyć lamp gazowych, bo wiedział, że w wąskich korytarzach statku cienie rzucane przez pochodnie będą trzepotały równie nieprzewidywalnie i drapieżnie jak nietoperze.

Okrągła sala narad mieściła się w najszerszej masztowieży, piętnaście metrów nad pokładem. Była urządzona z odstręczającym przepychem, w dżecie, stopie miedzi z cyną i misternie kutym ołowiu. Nie było tutaj świec ani innych źródeł światła, ale lodowata poświata wydobywała topografię wnętrza z naukową dokładnością: blask księżyca gwiazd był przechwytywany na masztach, a następnie wzmacniany i przesyłany do sali systemem wyposażonych w lustra sztolni. Ta dziwna iluminacja odzierała pomieszczenie z wszelkich innych barw.

– Panowie, panie – powiedział Brucolac swoim gardłowym głosem. Uśmiechnął się i odgarnął do tyłu gęste włosy. Długim, wężowym językiem skosztował powietrze i pokazał gościom, żeby zajęli miejsca wokół stołu z ciemnodrzewu. Patrzył, jak siadają: ludzie, hotchi, llorgiss i inni. Wszyscy przyglądali mu się nieufnie. – Zostaliśmy oszukani – podjął. – Proponuję, żebyśmy się zastanowili nad nasza reakcją.

Pragnieniowice bardzo przypominały Niszczukowody. Pokłady setki skifów, barek i hulków były oświetlone na tle ciemności i rozbrzmiewały odgłosami pubów i teatrów.

Nad wszystkim górowała jednak milcząca, koślawa sylwetka „Uroca”. Przyglądała się hulaszczemu trybowi życia Pragnieniowic bez komentarza, krytyki czy entuzjazmu, a ludzie od czasu do czasu zerkali na ten statek z rodzajem nieufnej, podszytej niepokojem dumy. Mieli więcej wolności i prawa do decydowania o swoim losie niż mieszkańcy Niszczukowód, o czym chętnie sobie przypominali; mieli lepszą ochronę niż mieszkańcy Tobietwój i większą autonomię niż Alozowice.

Ludzie z Pragnieniowic wiedzieli, że wielu obywateli innych okręgów uważa podatek posoczny za zbyt wysoką cenę do zapłacenia za te przywileje, ale pogląd ten wynikał z przewrażliwienia i głupoty. Jak zwracali uwagę zasiedziali mieszkańcy dzielnicy, najdonośniej wyrażali go niedawno uprowadzeni, zabobonni przybysze, którzy nie oswoili się jeszcze z armadyjskimi obyczajami.

„W Pragnieniowicach nie ma kary chłosty” – przypominali im. Artykuły pierwszej potrzeby i rozrywki są tutaj subsydiowane. W ważnych sprawach Brucolac organizuje zebrania, na których każdy może się wypowiedzieć. Chroni mieszkańców. Nie ma niczego, co by przypominało anarchiczne, brutalne rządy znane z innych części miasta. Pragnieniowice to okręg bezpieczny, cywilizowany, ulice ma dobrze utrzymane. Podatek posoczny to rozsądny koszt tego wszystkiego.

Mieszkańcy Pragnieniowic neurotycznie identyfikowali się ze swoją dzielnicą. „Uroc” był ich talizmanem i nawet podczas najbardziej burzliwej zabawy od czasu do czasu zerkali w jego stronę, jakby chcieli się upewnić, czy wciąż jest na swoim miejscu.

Tej nocy, jak każdej innej, masztowieże „Uroca” zakwitły nieziemską luminescencją zwaną ogniem świętego. Zjawisko to występowało na wszystkich statkach – podczas burzy elyktrycznej albo kiedy powietrze było wysuszone – ale na statku księżycowym pojawiało się Regularnością przypływów.

Nocne ptaki, nietoperze i ćmy zlatywały ku niemu i tańczyły w jego blasku. Tłukły się i rzucały na siebie, a niektóre uderzały o szyby, zwabione mniejszymi światłami, które sączyły się z okien. W sali zebrań Brucolaca rajcy Bud podnosili głowy, wytrąceni z równowagi nieustannym bębnieniem skrzydełek o szybę.

Zebranie szło źle.

Brucolac miał problemy. Szczerze pragnął nawiązać z nimi równorzędną współpracę, zaproponować różne strategie i możliwości, ale trudno mu było powściągnąć swoją umiejętność zastraszania. Na niej opierała się jego władza i jego strategia. Brucolac nie urodził się na Armadzie: widział dziesiątki miast i państw, za życia i jako nieumarły, i uzmysłowił sobie pewną prawdę: może strach nie jest środowiskiem żywych, ale na pewno jest środowiskiem wampirów.

Choć kreują się na bezlitosnych myśliwych, skrywając w miastach swoją tożsamość i wychodząc w nocy na żer, to śpią i jedzą w strachu. Żywi nie tolerowaliby ich obecności, wykrycie oznaczałoby prawdziwą śmierć. To stało się dla niego nie do przyjęcia. Dwa stulecia temu, przywożąc do Armady hemofagię, przybył do miasta wolnego od filozoficznej, zabójczej dla jego gatunku zgrozy. Przybył do miasta, w którym nie musiał się ukrywać ze swoimi skłonnościami.

Ale Brucolac wiedział, że bilans musi być zachowany: skoro on nie boi się żywych, to żywi muszą bać się jego. Z czego zapewnieniem nigdy nie miał kłopotów.

Teraz, kiedy miał dosyć intrygowania, kiedy był spragniony współpracy, kiedy potrzebował pomocy, a miał do dyspozycji tylko tę pstrokatą urzędniczą zbieraninę, dynamika terroru okazała się zbyt trudna do przezwyciężenia. Rajcy z Bud za bardzo się go bali, żeby z nim współpracować. Każde jego spojrzenie, każde polizanie zębów, każdy wydech i powolne zaciśnięcie pięści przypominało im, kim jest Brucolac.

„Może nie ma się czym przejmować” – pomyślał ponuro. W jaki sposób mieliby mu pomóc? Nie mógł im powiedzieć o Bliźnie. Spytaliby go, skąd o tym wie, a on musiałby zbyć ich milczeniem, i by mu nie uwierzyli. A gdyby wyjaśnił, że wie wszystko od Doula, uznaliby za zdrajcę, który wymienia się tajemnicami z prawą ręką władz Niszczukowód. A i tak na pewno by mu nie uwierzyli.

„Jesteś sprytnym manipulantem i bydlakiem, Uther” – pomyślał.

Siedząc za stołem ze swymi rzekomymi sojusznikami, Brucolac nie mógł opędzić się od refleksji, że Doul jest mu znacznie bliższy, że mają ze sobą znacznie więcej wspólnego. Miał nieodparte, choć pozbawione sensu wrażenie, że on i Doul pracują razem.

Brucolac słuchał moralizowania i logicznie wadliwych wywodów rajców, którzy śmiertelnie bali się zmian, mogących zaburzyć równowagę sił. Cierpliwie znosił niedorzeczne i bezsensowne dywagacje zupełnie oderwane od rzeczywistej natury problemu. Rajcy spierali się o to, na czym dokładnie polegał występek Kochanków. Padały sugestie, że można by nawiązać kontakt z urzędnikami Niszczukowód za plecami ich władców, pomysły abstrakcyjne, nie trzymające się kupy i niewykonalne.

W pewnym momencie ktoś z obecnych wymienił nazwisko Simona Fencha. Nikt nie wiedział, kto to jest, ale jego nazwisko coraz częściej pojawiało się w wypowiedziach przeciwników Przywołania. Brucolac czekał na jakieś konkretne sugestie, ale dyskusja szybko się wyrodziła w bezproduktywne bicie piany. Czekał i czekał, ale nie usłyszał niczego istotnego.

Wyczuwał przesuwanie się słońca pod światem. Trochę ponad godzinę przed jutrzenką przestał trzymać emocje na wodzy.

– Kurwa wasza niebiańska mać – warknął swoim cmentarnym szeptem. Przerażeni rajcy natychmiast umilkli. Wstał i rozłożył ręce. – Godzinami słucham, jak pieprzycie bzdury – syknął. – Rozpaczliwe banały. Jesteście do niczego. – To ostatnie słowo wymówił tak, jakby to była druzgocząca klątwa. – Jesteście zbędni. Jesteście bez sensu. Wynoście się z mojego statku.

Po chwili ciszy rajcy zaczęli wstawać, bezskutecznie usiłując zachować resztki godności. Jeden, a raczej jedna z nich – Vorkadine, należąca do bardziej rozgarniętych rajców, kobieta, do której Brucolac miał jeszcze odrobinę szacunku – otworzyła usta, żeby zaprotestować. Była blada jak trup, ale wciąż z mocnym postanowieniem.

Brucolac rozpostarł ramiona nad głową niby skrzydła, rozwinął język i kłapnął jadowitymi kłami, rozczapierzywszy drapieżnie palce.

Usta Vorkadine szybko się zamknęły i wraz z innymi rajcami przemknęła się ku drzwiom, ze złością i strachem na twarzy.

Kiedy wszyscy wyszli, Brucolac z powrotem usiadł. „Biegnijcie do domu zasrane worki z krwią” – pomyślał. Na myśl o absurdalnej pantomimie, którą odstawił na końcu, uśmiechnął się szeroko. „Na Sutki Luny – pomyślał ubawiony – pewnie myślą, że potrafię się zamienić w nietoperza”.

Ich strach przypominał mu o jeszcze jednym miejscu, gdzie nie ukrywał się z tym, że jest nieumarły, i przeszedł go dreszcz. Wyjątek od reguły, że musi istnieć jednostronny układ strachu między żywymi i wampirami.

„Dzięki niech będą władcom krwi, wyssanym, bogom soli i morza, że już nigdy nie będę musiał tam wracać”. Do kraju, w którym był wolny – zmuszony do bycia wolnym od wszelkiego udawania, od wszelkiej iluzji. Gdzie prawdziwa natura żywych, martwych i nieumarłych była obnażona.

Ojczyzna Uthera Doula. W górach. Zimne góry, bezlitosne krzemienne piarżyska były znacznie bardziej wybaczające niż zasrane miasto Doula.

Rozdział dziewiętnasty

Wielkie warsztaty w okręgu Czasy otrzymały nietypowe zlecenie.

Jednym z filarów gospodarki Czasów była budowa statków powietrznych. Tamtejsze fabryki gwarantowały wysoką jakość sztywnych, półsztywnych i elastycznych sterowców, aerostatków i silników.

Największą jednostką powietrzną na niebie Armady była „Arogancja”. Statek uszkodzony podczas jakiejś zapomnianej bitwy, zdobyty przed wieloma dziesięcioleciami, ustawiono w roli wieży strażniczej i obiektu krajobrazowego. Mobilne aerostaty były od niego co najmniej o połowę krótsze, największy z nich miał nieco ponad sześćdziesiąt metrów długości. Buczały leniwie nad miastem, nosząc takie nieodpowiednie nazwy jak „Barracuda”. Inżynierów aerostatycznych pętały ograniczenia kubaturowe – nigdzie na Armadzie nie było miejsca na ogromne hangary, w których można by zbudować ogromne jednostki w rodzaju największych statków powietrznych Nowego Crobuzon czy aerostaty badawcze i wahadłowce z Myrshock, na ponad dwieście metrów metalu i skóry. A poza tym takie aerostaty nie były Armadzie wcale potrzebne.

53
{"b":"94843","o":1}