Литмир - Электронная Библиотека

– Kto jeszcze wie o książce?

– Nikt oprócz Szekla, który nie ma pojęcia, co w niej jest napisane.

„Dobrze zrobiłeś, że mi ją przyniosłeś” – powiedziała wcześniej chłopcu Bellis. „Sprawdzę, o czym to jest, i jeśli okaże się do czegoś przydatne, natychmiast przekażę Tintinnabulumowi”.

Pamiętała zaniepokojenie, strach Szekla. Często odwiedzał „Kastora”, statek Tintinnabuluma, żeby pobyć z Angevine. Bellis uświadomiła sobie z odrobiną współczucia, że Szekel nie zaniósł książki prosto na „Kastora” z obawy, że się pomylił. Nie czytał jeszcze zbyt sprawnie i w obliczu tak ważnej sprawy pewność siebie opuściła go.

Patrzył na kombinację liter składającą się na słowo „Krüach”, porównał je z listą nazwisk, którą przepisał z kartki przyniesionej przez Tintinnabuluma, przekonał się, że słowo to jest na tej liście, ale mimo wszystko, mimo wszystko…

Mimo wszystko nie był do końca pewien. Nie chciał się wygłupić ani marnować czyjegoś czasu. Zaniósł książkę Bellis, swojej przyjaciółce i nauczycielce, do sprawdzenia. A ona bezlitośnie mu ją zabrała wiedząc, że dzieło Krüacha Auma daje jej władzę.

Kochankowie wieźli ich na południe, ku rozpadlinie w dnie morza z której mógł wyłonić się awank. Zgromadzili wszystko, co było niezbędne – naukowców i platformę wiertniczą wydobywającą paliwo do wzmacniania zaklęć – i teraz sunęli ku swojemu łupowi. Ich eksperci w ścisłej i nieprzerwanej współpracy ze sobą kończyli obliczenia, już w drodze usiłowali spleść ze sobą wszystkie wątki enigmy przywołania awanka.

Jak tylko Silas i Bellis uświadomili sobie, że osiągnęli swój cel, że poznali plan Kochanków, że mają dane potrzebne do wyliczenia kursu Armady, zaczęli się gorączkowo zastanawiać, w jaki sposób wykorzystać tę wiedzę do ucieczki.

„Co my robimy?” – pomyślała Bellis spowita oparami milczenia. „Kolejny wieczór siedzimy w mojej okrągłej, kominowej klitce i wołamy w duchu i na głos:»O bogowie, o bogowie«, bo zdarliśmy jedną warstwę tajemnicy, a pod spodem kolejne cholerstwo, kolejne łamigłówki nie do rozwiązania”. Miała ochotę jęknąć ze zmęczenia. „Nie chcę już więcej się zastanawiać, co mam zrobić. Chcę coś zrobić”.

Zabębniła palcami po tekście. Tekście, który umiała przeczytać tylko ona i parę innych osób.

Kiedy patrzyła na ten hermetyczny język, zaświerzbiało w niej mgliste, nieprzyjemne podejrzenie. Tak samo poczuła się tego wieczoru w restauracji, kiedy Johannes jej powiedział, że Kochankowie korzystają z jego książek.

Nieustanne buczenie maszyn flotylli holowników i innych statków, które ciągnęły miasto, wtopiło się w ogólne tło dźwiękowe. Ale chociaż ich nie widziano i nie pamiętano o nich, wciąż parły do przodu. Nie było chwili dnia ani nocy, żeby Armada nie brnęła centymetr po centymetrze przed siebie. Wysiłek był tytaniczny, a prędkość lodowcowa. Człowiek nie potrafiłby pełzać tak powoli.

Ale dni jakoś mijały, a miasto poruszało się. Ludzie zrzucali płaszcze i wełniane spodnie. Dni nadal były krótkie, lecz bez fanfar i oficjalnych obwieszczeń Armada przemieściła się do umiarkowanej strefy morza. I bez wytchnienia zmierzała ku cieplejszym wodom.

Roślinność Armady – pszenica i jęczmień, pokładowe trawy, r egimenty chwastów zawłaszczające stary kamień i metal – odczuła zmianę. Stale głodne ciepła, nabrały otuchy od tej niewczesnej zmiany pory roku i zaczęły błyskawicznie rosnąć, pączkować. Zapachy parkowe stały się bardziej soczyste, a harde kwiatuszki przełamywały jednorodność zieleni.

Z każdym dniem nad głowami było więcej ptaków. Statki pirackie płynęły w ciepłych wodach nad nowymi, wielobarwnymi rybami. W mnogich świątyńkach Armady odprawiano nabożeństwa, w których witano najnowszą z zawsze nieregularnych i uwarunkowanych decyzjami politycznymi wiosen w mieście.

Tanner zobaczył łańcuchy i nie zajęło mu długo, aby uświadomić sobie, jakie miasto ma plany.

Oczywiście nie mógł znać szczegółów, ale pamiętał, co widział, mimo szoku i zimna, które go osaczyły, kiedy się wynurzał. Wcześniej podpłynął pod jeden z zakazanych statków i znalazł się w strefie maskującej świetlistości. Skala tego, co zauważył, w pierwszej chwili go oszołomiła, ale kiedy jasność rozproszyła się, zdał sobie sprawę, że widzi ogniwo łańcucha, długości piętnastu metrów.

„Wielki Wschodni” ciągnął się w górze niby złowieszcza chmura. Metal ogniwa był zamocowany do jego dna staroświeckimi, większymi od człowieka nitami. Poprzez wielowiekową narośl zobaczył, że z pierwszym ogniwem łączy się drugie, podobnie przymocowane do kadłuba. Wodorosty i zaczarowana woda nie pozwalały sięgnąć wzrokiem jeszcze dalej.

Pod miastem były wielkie łańcuchy. Nie trzeba było wybitnego intelektu, żeby odgadnąć, co jest planowane. Z prawie melancholijnym zaskoczeniem Tanner Sack uzmysłowił sobie, że poznał tajemnicę, która zawsze kręciła się na obrzeżach rozmów toczonych w porcie. Poznał źródło zakłopotania, mrugnięć i znaczących spojrzeń, poznał ten nie wymieniany na głos projekt, który nadawał kierunek wszystkim ich wysiłkom.

„Podniesiemy coś z morza” – pomyślał ze spokojem. „Jakiegoś zwierzaka? Złapiemy jakieś węże morskie, albo krakena, albo Jabber wie co i… co dalej? Będzie ciągnęło Armadę? Tak jak morski wyrmen ciągnie statek-rydwan? Całkiem sensowny pomysł” – dodał, będąc pod wrażeniem skali przedsięwzięcia, ale nie czując strachu ani dezaprobaty. „Dlaczego ukrywać to przed takimi jak ja? A bo to nie jestem lojalny?”

Otrząśnięcie się po ataku dinichtysa zajęło Tannerowi kilka dni. Kiepsko spał, oblewał się potem. Pamiętał dotyk wnętrzności rozszarpanego mężczyzny w dłoni i chociaż zdarzało mu się wcześniej widywać i trzymać na rękach zmarłych, w oczach tego trupa była zgroza, która prześladowała Tannera jeszcze długo. Nie mógł wyrzucić z pamięci wspomnienia o tym, jak ryba rzuciła się na niego. Utkwiło to w nim jak katastrofa geologiczna w zapisie dziejów świata.

Koledzy z pracy traktowali go z szacunkiem.

– Byłeś dzielny, Tanner – mówili.

Po dwóch dniach Tanner wrócił nad akwen między Niszczukowodami i Czasami, żeby popływać i dać ukojenie spękanej skórze. Obserwował z brzegu innych kąpiących się. Przy tych gościnnych temperaturach było ich trochę więcej. Inni obywatele pirackiego miasta patrzyli z boku, nie mogąc się nadziwić ezoterycznej umiejętności pływania.

Tanner widział krople wody rozpryskiwanej przez niezbyt wciąż wprawne ruchy rąk i nóg, widział poszarpaną powierzchnię wody, i stwierdził, że ogarnia go jakiś niepokój, kiedy pływacy dają nura i znikają z pola widzenia. Podszedł do przodu, ustawił się do skoku i poczuł skurcz żołądka.

Bał się.

„Za późno” – powiedział sobie z nutą histerii. „Za późno, stary! Do tego cię prze-tworzyli! Mieszkasz w tej zasranej wodzie i nie ma odwrotu”.

Bał się podwójnie: morza i swego strachu, który mógł go uziemić, zmienić w cyrkowego dziwoląga, ze skrzelami i błonami, ale prowadzącego wyłącznie lądowy tryb życia, któremu skóra się łuszczy, skrzela wysuszają boleśnie, a macki gniją. Zmusił się więc do skoku. Słona woda przyniosła trochę ukojenia dla skóry i dla duszy.

Strasznie ciężko było mu otworzyć oczy i skierować wzrok w rozpylony, rozświetlony słońcem błękit w dole, przy świadomości, że przypuszczalnie już nigdy nie zobaczy pod wodą skały, tylko tę roz ciągniętą głębię, gdzie drapieżcy machają ogonami i znikają z pola widzenia.

Było potwornie ciężko, ale pływał i zrobiło mu się lepiej.

Po namowach Szekla Angevine pozwoliła Tannerowi pogrzebać w jej metalowych wnętrznościach. Decyzja ta nie przyszła jej łatwo. Aby dać mu pole do działania, trzeba było odłączyć kocioł, a tym samym unieruchomić ją. Zgodziła się na coś takiego po raz pierwszy od lat. Żyła w strachu przed wygaśnięciem swego ognia.

Tanner poczynał sobie jak z każdym innym silnikiem, energicznie ostukiwał rurki i obracał kluczem francuskim, dopóki nie zobaczył, jak bezkrwiste są palce Angevine ściskającej Szekla za rękę.

Tanner zdał sobie sprawę, że poprzednio wkładano w nią w ten sposób łapy, kiedy była prze-twarzana. Od tej pory był delikatniejszy.

Tak jak się spodziewał, miała zainstalowany stary, niewydajny silnik. Nadawał się tylko do wymiany. Po krótkim słowie ostrzeżenia, do wtóru jej przerażonych wrzasków, zaczął go demontować.

W końcu się uspokoiła. Wyjaśnił jej, że jest za późno na wycofanie się, że już nigdy się nie poruszy, jeśli ją tak zostawi. Po kilku godzinach, kiedy wytoczył się spod niej spocony i upaćkany smarem i zaczął zapalać paliwo w palenisku udoskonalonego kotła, Angevine natychmiast poczuła różnicę.

Oboje byli zmęczeni i zakłopotani. Kiedy ciśnienie pary było już wystarczające i Angevine zaczęła się ruszać, kiedy poczuła, jakie ma zasoby mocy, kiedy sprawdziła ogień i zrozumiała, że dużo rzadziej będzie musiała uzupełniać koks, zdała sobie sprawę, jak wiele Tanner dla niej zrobił. Ale jemu znacznie łatwiej było przyjąć podziękowania, niż jej podziękować, toteż sprawa ograniczyła się do zachodzących na siebie niezbyt artykułowanych pomruków z obu stron.

Później, siedząc w wannie z morską wodą, Tanner zastanawiał się wykonaną robotą. Angevine nie potrzebowała już tak bardzo przejmować się paliwem. Co za poczucie wyzwolenia: nie musieć cały czas myśleć o kotle, nie musieć wstawać przed świtem, aby dołożyć do ognia.

Uśmiechnął się szeroko. Po zakończeniu pracy Tanner zauważył nową rysę na obudowie Angevine, od jego klucza lub śrubokrętu. Wydrapał ranę w żelazie Angevine zawsze starała się utrzymywać metalowe części w czystości toteż nowa rysa biła po oczach. Przestępował z nogi na nogę zawstydzony.

Kiedy Angevine zobaczyła rysę, twarz zesztywniała jej z gniewu ale po paru minutach, kiedy poczuła w sobie siłę pary, jej mina uległa zmianie. Na odchodnym, kiedy Szekel czekał już na nią w drzwiach podtoczyła się do Tannera i powiedziała do niego cicho:

– Nie przejmuj się rysą, dobra? Wykonałeś świetną robotę, Tanner. A rysa… Niech to będzie pamiątka po remoncie. I znak nowego.

45
{"b":"94843","o":1}