Литмир - Электронная Библиотека

Armada bez przerwy się ruszała, mosty kołysały się z boku na bok, wieże się chwiały. Miasto przesuwało się na wodzie.

Statki w każdym elemencie poddano konwersji. Dawne koje i grodzie stały się domami, na dawnych pokładach działowych powstały warsztaty. Miasto nie dało się jednak zniewolić istniejącym skórom statków, lecz je przekształciło. Statki rozbudowano, a raczej nadbudowano, style i materiały zaczerpnięte z setek historii i estetyk złożyły się na eklektyczną architekturę.

Wiekowe pagody przycupnęły na pokładach starożytnych galer wiosłowych, a betonowe monolity wyrastały jak dodatkowe kominy na korowcach skradzionych z mórz południowych. Ulice między budynkami były ciasne. Biegły po mostach nad przebudowanymi statkami, pośród labiryntów, placyków i okazałych gmachów. Tereny parkowe rozpełzały się po kliprach, nad zbrojowniami, na głęboko ukrytych pokładach. Domy napokładowe pękały od naprężeń wywołanych bezustannym ruchem statków.

Bellis widziała markizy straganów Targu Zimowej Słomy: setki zgrabnych szkut i płaskodennych łodzi przemytniczych, góra na sześć metrów długich, wypełniających luki między większymi jednostkami. Łódeczki bez przerwy o siebie stukały, spętane łańcuchami i powiązane linami, które obrosły wodnym zielskiem. Straganiarze otwierali swoje placówki handlowe, przystrajali sklepowe łódeczki wstążkami i szyldami, rozwieszali towar. Poranni zakupowicze schodzili na targ z okolicznych statków po stromych mostach linowych, wprawnie przedostając się z łodzi na łódź.

Koło targu znajdowała się korweta porośnięta bluszczem i pnącymi kwiatami. Zbudowano na niej pięknie rzeźbione, niskie siedziby mieszkalne. Masztów nie ścięto, lecz opleciono zielenią, przez co przypominały sędziwe drzewa. Był okręt podwodny, który od dziesięcioleci nie zszedł pod powierzchnię. Wokół jego peryskopu ciągnęła się grań wąskich domów, podobna do płetwy piersiowej. Korwetę i okręt podwodny łączyły falujące, drewniane mostki przechodzące nad targiem.

Parowcowi nadano funkcję bloku mieszkalnego, w kadłubie wykonano nowe okna, a na śródokręciu stanęły drabinki dla dzieci. W pudłowatym kołowcu mieściła się pieczarkarnia. Statek-rydwan, z dekoracyjnie wypolerowanym wędzidłem, dźwigał ciężar ceglanej zabudowy szeregowej, która wypełniała krzywizny jego szkutniczych fundamentów. Z kominów wzbijały się łańcuchy dymu.

Budynki przybrane kośćmi, kolory od różnych odcieni szarości i rdzy po wybujałe barwy heraldyczne; miasto ezoterycznych kształtów. Jego hybrydowość była ponura i nieujmująca, oszpecona graffiti i skutkami butwienia drewna. Architektura falowała razem z wodą, co niosło ze sobą jakąś niejasną groźbę.

Na dawnych frachtowcach znalazły przytulisko zarówno slumsy, jak i miejskie pałace, które chwiały się zresztą też na pokładach slupów. Były kościoły, sanatoria i opuszczone domy, wszystkie nieustannie lizane przez wilgoć, obrysowane solą, zanurzone w dźwiękach fal i niosącym zarówno świeżość, jak i zgniliznę zapachu morza.

Statki spinały ze sobą łańcuchy i dźwigary na zawiasach. Każda krypa była pontonem w sieci pomostów linowych. Łodzie tworzyły morskie ściany wbitych w dno statków, które otaczały unoszące się swobodnie jednostki. Port Basilio, gdzie marynarka Armady albo goście mogli zacumować, dokonać napraw albo rozładować towar, chronił przed sztormami.

Największe statki krążyły po obrzeżach miasta, za holownikami i parowcami przywiązanymi do boków Armady. Na otwartej wodzie pływały flotylle łodzi rybackich, okręty wojenne, statki-rydwany, trałowce i inne. Była to prywatna marynarka Armady, buszująca po świecie i wracająca do ojczystego portu z ładunkiem odebranym siłą wrogom lub morzu.

Jeszcze dalej, za nadmiejskim niebem, rojącym się od ptaków i innych kształtów, za wszystkimi jednostkami pływającymi ciągnęło się morze.

Otwarte morze. Fale jak owady w nieustannym ruchu.

Niesamowite i puste.

Bellis dano do zrozumienia, że jest pod opieką tych, którzy ją złapali, była mieszkanką okręgu Niszczukowody, rządzonego przez mężczyznę i kobietę z bliznami. Obiecali robotę i kwaterunek wszystkim, których wzięli do niewoli, i szybko się z tego wywiązali. Z przerażonymi, zdezorientowanymi przybyszami spotkali się urzędnicy, wywoływali ich nazwiska z listy, wypytywali nowych o kwalifikacje i inne szczegóły, po czym lakonicznie wyjaśniali w pidżyn salt, jaką pracę mają do zaoferowania.

Bellis dopiero po paru minutach zrozumiała, a jeszcze później uwierzyła, że proponuje jej się pracę w bibliotece.

Podpisała podsunięte jej dokumenty. Oficerów i marynarzy z „Terpsychorii” bez ceregieli zabierano na „testy” i „reedukację”, toteż Bellis wolała nie robić trudności. Naskrobała swoje nazwisko, chociaż wszystko się w niej gotowało. „I wy to nazywacie umową?!” – chciała krzyknąć. „Wszyscy wiedzą, że nie mamy żadnego wyboru”. Ale podpis złożyła.

Te wszystkie pozory legalizmu wzbudziły zamęt i wprawiły ją w pewne zakłopotanie.

Przecież to piraci. Pirackie miasto, rządzące się okrutnym merkantylizmem, istniejące w porach skórnych świata, porywające nowych obywateli z jego statków, unoszący się w wodzie i na wodzie ośrodek handlu kradzionymi towarami, gdzie obowiązuje prawo silniejszego. Dowody na to były widoczne gołym okiem: srogość obywateli, noszenie przez nich broni, dyby i pręgierze, które widziała na statkach Niszczukowód. Na Armadzie na straży porządku stoi morska dyscyplina, knut.

Hydromiasto nie było jednak prymitywną brutokracją, której spodziewała się Bellis. Funkcjonowały tutaj również inne logiki. Były napisane na maszynie umowy, urzędy zarządzające nowymi przybyszami. I urzędnicy: administracyjna kasta, zupełnie jak w Nowym Crobuzon.

Obok rządów pałki – a może nie obok, tylko u ich podstaw lub jako ich otoczka – istniała biurokracja. Armada to nie był statek, tylko państwo-miasto. Bellis przybyła do kraju równie skomplikowanego i zorganizowanego jak jej własny.

Urzędnicy zabrali ją na „Chromolit”, butwiejący od dawna kołowiec, i zakwaterowali ją w dwóch małych, okrągłych pokojach połączonych kręconymi schodami, a zbudowanymi w niegdysiejszym dużym kominie statku. Gdzieś daleko w dole, w trzewiach statku, tkwił silnik, który swego czasu wydmuchiwał sadzę przez jej obecny dom. Wystygł na długo, zanim się urodziła.

Powiedzieli jej, że musi co tydzień płacić czynsz w Okręgowym Biurze Osadnictwa. Dali jej zaliczkę na poczet pensji, w banknotach i monetach: „dziesięć oczek składa się na flagę, dziesięć flag na finial”. Pieniądze były kiepsko wydrukowane na szorstkim papierze, kolor atramentu różnił się od banknotu do banknotu.

Potem powiedzieli jej, rudymentarną ragamollszczyzną, że nigdy nie opuści Armady, i zostawili ją samą.

Czekała, ale niczego się nie doczekała. Została sama w mieście, które było dla niej więzieniem.

W końcu głód wygnał ją na ulicę, gdzie kupiła tłuste jedzenie od sprzedawcy paplającego w salt zbyt szybko, żeby wiele zrozumiała. Spacerowała ulicami, zaskoczona, że nikt jej nie zaczepia. Czuła się zupełnie obco, uderzył w nią szok kulturowy, paraliżujący jak migrena. Była otoczona przez kobiety i mężczyzn w dziwacznych, podartych strojach, dzieci ulicy, ludzi-kaktusów i khepri, hotchi, llorgiss, olbrzymów gessin, vumurt i innych. Ludzie-raki mieszkali w dole miasta, a na wierzch chodzili za dnia, ślamazarni ze swoimi opancerzonymi nogami.

Ulice były wąskimi graniami między domami stłoczonymi na pokładach. Bellis przywykła do wiercenia się miasta, do zmiennej, ruchliwej linii dachów. Otaczały ją zawołania i rozmowy w salt.

Szybko przyswajała sobie mowę swego nowego kraju: słownictwo było skradzione z innych języków, na ogół jej znanych, a składnia bardzo prosta. Musiała się nią posługiwać – nie mogła uniknąć kupowania jedzenia, pytania o drogę lub wyjaśnienie czegoś, rozmawiania z innymi Armadyjczykami – i wtedy jej akcent zdradzał napływową, a nie rdzenną mieszkankę miasta.

Rozmówcy w większości okazywali cierpliwość, a nawet gruboskórną jowialność, wybaczając jej arogancję. Może oczekiwali, że przestanie być taka naburmuszona, kiedy zadomowi się na Armadzie.

Nie przestała.

Tego ranka, kiedy wychodziła z komina „Chromolitu”, znowu postało w jej głowie pytanie: „Skąd się tutaj wzięłam?”. Szła ulicą w mieście statków, w słońcu, otoczona tłumem swoich porywaczy. Miała wokół siebie mężczyzn i kobiety, ludzi i inne rasy, nawet trochę konstruktów, wszyscy targowali się, pracowali, szwar gotali w salt. Bellis maszerowała przez Armadę, swoje więzienie.

***

Zmierzała do Pamięcioimpulsowni. Okręg ten przylegał do Niszczukowód i potocznie mówiono o nim „Książkowice” albo „dzielnica kheprich”.

Biblioteka Wielkiego Mechanizmu znajdowała się trzysta metrów od statku mieszkalnego „Chromolit”. Po drodze Bellis musiała przejść przez sześć statków.

Niebo roiło się od pojazdów latających. Gondole kołysały się pod sterowcami, rozwożąc pasażerów po kanciastej zabudowie, schodząc między stłoczone domy i spuszczając drabinki linowe, mijając znacznie większe statki powietrzne, które transportowały towary i maszyny. Konstrukcja tych ostatnich była przypadkowa. Niektóre sklecono jak popadnie z komór gazowych sterowców, wytłaczarek i silników, jakby ktoś wysypał śmieci. Maszty służyły jako pachołki cumownicze. Wykwitały z nich różnokształtne aerostaty, kojarzące się z pulchnymi zmutowanymi owocami.

Z „Chromolitu” Bellis przeszła po stromej kładce na szkuner „Jarvee”, pełen kiosków z tytoniem i słodyczami. Potem przedostała się na barkentynę „Siedzący Ryś”, na której pokładzie kupcy jedwabni sprzedawali ścinki z korsarskiej działalności Armady. Potem w prawo, obok złamanego morskiego filaru lorgissów, podskakującego niby jakaś diabelska rybia przynęta, a następnie przez most Taffeta.

Teraz Bellis znajdowała się na „Srogim”, olbrzymim kliprze, wyznaczającym granicę Książkowic, dzielnicy rządzonej przez kheprich. Koło wozów, ciągniętych przez chorowite końsko-wołowe mieszańce, stała ekipa sióstr-strażniczek rasy khepri.

Podobne trójki pełniły służbę w Kinken i Creekside, crobuzońskich gettach dla kheprich. Bellis nie miała wątpliwości, że khepri na Armadzie, podobnie jak w Nowym Crobuzon, są potomkami rozbitków ze Statków Miłosierdzia, oddającymi cześć temu, co pozostało, temu, co zapamiętali z panteonu Bered Kai Nev. Strażniczki nosiły tradycyjną broń. Ich gibkie, humanoidalne ciała były osmagane przez żywioły, a gigantyczne głowoskarabeusze opalizowały w zimnym słońcu.

20
{"b":"94843","o":1}