Литмир - Электронная Библиотека

– Armada zaczęła się powoli obracać, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Horyzont szarpał się i pochylał. Kiedy byliśmy kilometr od Blizny, poczułem chłód w głowie i nagle wiedziałem, co muszę zrobić. Wziąłem do ręki kuszarpacz, ustawiłem się nad włazem i zacząłem strzelać do liny cumującej sterowiec. Lina była grubości uda, kołysała się jak pyton, przywiązana do sterowca dziewięć metrów pode mną. Miałem sześć chakri. Najpierw trzy razy spudłowałem, i to bardzo. Czwarty pocisk trafił, ale niedokładnie, rozciął linę do połowy. Piąty przeleciał obok i została mi tylko jedna szansa. Ale chociaż uspokoiłem dłonie i wydawało mi się, że dobrze wycelowałem, znowu chybiłem. Wiedziałem, że już po mnie. Rzuciłem kuszarpacz i zgrabiałymi palcami chwyciłem się krat obok włazu. Poniewierany przez wiatr, patrzyłem, jak lina się strzępi, lecz o wiele za wolno, żeby mnie uratować.

– Dachy, dachówki, wieże, taksówki powietrzne, bandery, małpy oszalałe ze strachu, którego źródeł nie rozumiały, obywatele biegający idiotycznie w tę i we w tę, jakby którekolwiek miejsce miało zostać oszczędzone. Obserwowałem to przez teleskop. Ciekawe, jak było w morzu. Ciekawe, jak zachowywali się ludzie-raki, ludzie-ryby i Bastard John. Może przeżyli, kto wie? Może odpłynęli. Może porzucili pędzące ku zagładzie miasto.

– Platforma „Sorgo”, park Crooma, „Wielki Wschodni” i ja jako pierwsi dotarliśmy nad krawędź. Wiatr na chwilę się zmienił, przez co „Arogancja” przeleciała nad wodnym klifem i mogłem zajrzeć w czeluść. Czas płynął bardzo powoli, kiedy sunęła nad Blizną. Trwało to tylko kilka sekund, które jednak ciągnęły się w nieskończoność.

– Przeleciałem nad krawędzią morza i spojrzałem na ścianę wody. Słońce wbijało się w powierzchnię morza, aby przefiltrowane i załamywane przez wodę wyjść przez pionowy klif. Trzydzieści metrów pod powierzchnią widziałem większe ode mnie ryby, które wystawiały pyski na powietrze. Na obrzeżach Blizny na pewno istnieje odrębny system ekologiczny. Nawet trzy, cztery kilometry w głąb, gdzie panuje bezlitosne ciśnienie, woda jest nasłoneczniona. Ta lita ściana wody, z ruchomymi warstwami kolorów, ciągnęła się przez wiele kilometrów. Widok nie podlegał regułom perspektywy… A potem było błoto: pokład gęstego, czarnego błota na dnie morza. A potem warstwa skały, wielokrotnie grubsza od warstwy wody. Czerwona, czarna i szara skała, gładko rozpłatana. I głęboko w dole ruchomy, płonący blask, z tej odległości matowy. Rzeki płynnego kamienia, geotermalne pływy… A co jeszcze niżej? Jeszcze niżej pustka.

Głos Hedrigalla rozbrzmiewał głuchą zgrozą.

– Patrzyłem na to wszystko ledwo kilka sekund, ale pamiętam wszystkie pokłady koloru, jakby ktoś wsypał piasek do butelki. Oko nie radziło sobie ze skalą tego wszystkiego. Armada zatrzymała się na kilka chwil. Znieruchomiała kawałek od otchłani, i awank po raz ostatni szarpnął do przodu… Najpierw zobaczyłem zwierzę przez wodę, sześć kilometrów w dół, tuż nad ciemnym dnem morskim. W głębinach pojawił się jakiś kształt, który przybliżał się do przepaści. Potem z apokaliptycznym hukiem zaczął się przebijać przez morskowodny klif. Półtora kilometra cielska. Wyskoczyła głowa, woda rozłupywała się i rozpryskiwała wokół niej, długie na tysiące metrów katarakty dudniły i rozszczepiały się, krople wody wielkości domów wirowały i eksplodowały, spadały ku pustce, w głąb Blizny. Zobaczyłem pierwszy z łańcuchów, gigantyczny, tworzący rozdarcie w morzu między awankiem a miastem w górze. Potem przebiły się kolejne łańcuchy, morska ściana była okaleczona równoległymi pionowymi wyrwami, jakby ją podrapał jakiś olbrzymi drapieżny ptak. Ciało awanka wysuwało się coraz dalej, płetwy, kolce, rzęski, i kiedy znalazło się w powietrzu, zawładnęła nim grawitacja i tor lotu wygiął się w dół. Łańcuchy naprężyły się, dziobowe krańce Armady dotarły na skraj przepaści i miasto zaczęło się wysuwać nad otchłań. Awank wydał z siebie dźwięk, który rozbił wszelkie szkło wokół mnie. Kadłuby okrętów podwodnych, na których wspierała się „Sorgo”, przebiły pionową ścianę wody, a potem dziobowe obszary Niszczukowód, Cieplarni i Bud dotarły do końca morza, wyskoczyły, zadygotały i spadły.

– Na Armadzie jest tyle statków… Parowce dotarły do krawędzi bokiem i przekręciły się wzdłuż własnej osi, domy i wieże osypywały się z nich jak okruszki, spadł deszcz cegieł i ciał, setki wierzgających konwulsyjnie ludzi leciały wiele, wiele kilometrów w dół, mijając wszystkie wewnętrzne warstwy świata. A ja nawet się nie modliłem. Nie znalazłem w sobie siły. Potrafiłem tylko patrzeć… Pomosty i cumy pękały. Trawlery rozpadały się w powietrzu. Barki, szalupy, holowniki, drewniane okręty wojenne trzaskały, wybuchały, stawały w ogniu od wypluwanych przez kotły rozżarzonych do czerwoności węgli. Wielowiekowe statki długie na sto osiemdziesiąt metrów koziołkowały w dół. Wreszcie nad Blizną znalazła się rufa „Wielkiego Wschodniego”, która sterczała w powietrze. Armada przelała się przez wargę oceanu i rozpadła się na chaotyczną, pikującą konstelację elementów, żywi i martwi spadali pośród lawiny cegieł i masztów. Nie słyszałem nic oprócz rozbryzgującej się wody i wołania awanka. Sto dziewięćdziesiąt metrów „Wielkiego Wschodniego” wystawało nad przepaść, a mniejsze statki wokół chlustały do wąwozu. Nagle ciężar okrętu flagowego zrobił swoje, usłyszałem tak potężny trzask, jakby jakiemuś bogu pękła kość. Tylna część statku, do której był przywiązany mój aerostat, odłamała się i runęła, pociągając mnie na dół. Opasany ramionami wokół jakiejś rozpórki, leciałem w czeluść Blizny… Jesteście ciekawi, jak umrzecie, prawda? Dzielnie, z wrzaskiem, bezwiednie czy jak? Mnie śmierć zabrała oszołomionego, z ustami rozdziawionymi jak u kretyna, kiedy tyłek parowca pociągnął mnie na dół. Przeleciałem obok krawędzi Blizny, zostawiając nad sobą powierzchnię morza.

– Przez moment widziałem przez wodę kile statków, które znajdowały się nade mną, patrzyłem, jak zmierzają ku zagładzie. Mknąłem w przepaść razem z resztą „Wielkiego Wschodniego” i wszystkimi innymi statkami Armady. Parę razy wpadły mi w oko sterowce. Małe taksówki, ludzie w uprzęży, widać zdążyli zeskoczyć z pokładów swoich statków, kiedy te runęły. Próbowali posterować balonami do góry, ale lawina miażdżyła ich i zabijała. Ginęli trafieni przez spadający kadłub czy odłamek bloku mieszkalnego. „Arogancja” pikowała coraz szybciej. Zamknąłem oczy i próbowałem umrzeć… Nagle, sześć kilometrów pode mną, awank się poruszył. Musiał cierpieć męki, jego ciało pękało i krwawiło w powietrzu, przełamało się na pół pod własnym ciężarem, kiedy wyskoczyło z wodnej ściany. Kilometr grzbietu wystawał nad otchłań Blizny. Może spowodował to spazm bólu, w każdym razie awank nagle przepchnął się cały, wypadł z morza i poleciał w dół. Znowu wydał z siebie ten krzyk, spadając z prędkością większą od grawitacyjnej. Kiedy łańcuchy znowu wyciągnęły się na całą długość, szarpnął za miasto i przeciągnął jego resztę nad krawędzią. Rufa „Wielkiego Wschodniego” teraz została gwałtownie szarpnięta i lina cumująca „Arogancji” pękła.

– Pękła… – Rozwarłem powieki, kiedy aerostat pomknął ku niebu, wymijając się ze spadającymi fragmentami miasta, wydostał się z cienia tej ściany oceanu, bombardowany lawiną metalu i rozpłatanego drewna, wyfrunął z Blizny pod niebo. Wyrwałem się z tego wąwozu, oplatając ramionami rozpórkę. Przeżyłem. Pode mną końcówka Armady zsuwała się do Blizny. Deszcz małych statków Targu Zimowej Słomy. „Uroc”, „Człekozwierz”, zakład dla obłąkanych, stare łodzie z trocin w nawiedzanej dzielnicy… wszystko unicestwione. Wszystko spadało, rozbryzgując wodę, aż w końcu powierzchnia Ukrytego Oceanu wygładziła się. Wzlatując, spojrzałem w głąb Blizny. Spadająca Armada wyglądała z tej odległości jak obłok kurzu. Wirujący awank owijał się w trzydzieści kilometrów łańcucha, bezskutecznie usiłując wyrwać się ze szponów grawitacji. Nawet ten gigantyczny stwór w końcu zmniejszył się do rozmiarów punkcika. Zadarłem głowę, wykończony i oszołomiony faktem, że żyję, a kiedy ponownie spojrzałem w dół, nie zobaczyłem już nic.

Hedrigall umilkł, aby po kilku chwilach podjąć swoją opowieść.

– Poleciałem wyżej niż kiedykolwiek. Tak wysoko, że mogłem zobaczyć Bliznę w jej właściwym wymiarze: rysa na obliczu świata, nic więcej. Nie wiem, czy jacyś inni aeronauci się uratowali. Leciałem na wysokości ponad półtora kilometra i nikogo nie widziałem. Wiatr w górze był mocny, godzinami gnał mnie na południe. Odciągnął mnie od tego zabójczego miejsca, gdzie wszystkie prądy morskie zmierzają ku Bliźnie. Z „Arogancji” uchodził gaz. Odłamki rozpryśniętego miasta uszkodziły komorę. Traciłem wysokość. Wiedząc, co mnie czeka, ze skóry komory i drewna kabiny zrobiłem sobie tratwę. Czekałem przy włazie i kiedy mknęliśmy nisko nad wodą, zrzuciłem tratwę i skoczyłem w ślad za nią. Dopiero wtedy, skulony na tratwie, dopuściłem do siebie wspomnienie o tym, co widziałem.

– Przez dwa dni byłem sam z tymi obrazami. Myślałem, że umrę. Chwilami łudziłem się, że jeśli utrzymam się przy życiu dostatecznie długo, to może prądy zaniosą mnie na Wezbrany Ocean, tam gdzie czekają nasze statki. Ale nie jestem naiwny, wiedziałem, że to mrzonki. I nagle… to. – Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją niezwykłą opowieść, Hedrigall sprawiał takie wrażenie, jakby zamierzał znowu się załamać. – Co to jest? – pytał histerycznie. – Co to jest? Myślałem, że jesteście przedśmiertnym majakiem. Przecież widziałem, jak zginęliście – wyszeptał. – Widziałem, jak zginęliście. Kto wy jesteście? Co to za miasto? Co się ze mną dzieje?

***

Hedrigall zrobił się niebezpieczny, wrzeszczał rozgorączkowany i przerażony. Kochankowie uspokajali go, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim jego bredzenia ucichły i zapadł w nerwowy sen.

124
{"b":"94843","o":1}