Литмир - Электронная Библиотека

Znacznie później Bellis spotkała Carrianne, która błąkała się oszołomiona uliczkami wokół swojego domu. Całą noc przesiedziała za zamkniętymi na klucz drzwiami, aby stwierdzić po wyjściu na zewnątrz, że jest mieszkanką nieistniejącego okręgu.

Nie mogła uwierzyć, że Brucolac usiłował przejąć władzę i nie mogła uwierzyć, że go pojmano. Była jak dziecko we mgle, oglądała wydarzenia, których nie rozumiała.

Bellis nie mogła powiedzieć Carrianne o tym, co robiła i widziała na dnie „Wielkiego Wschodniego”. Powiedziała jej tylko, że Szekel nie żyje.

Razem poszły posłuchać przemówienia Kochanków.

Po dwóch dniach od buntu włodarze Niszczukowód zwołali wiec na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”. Carrianne najpierw powiedziała, że nie pójdzie. Słyszała, co zrobiono z Brucolakiem i oznajmiła, że nie ma ochoty widzieć go w takim położeniu. Uważała, że nie zasłużył sobie na ten gwałt. „Nieważne, co zrobił. Nie zasłużył sobie na taki los” – dowodziła.

Bellis nie miała jednak kłopotów z przekonaniem jej do zmiany decyzji. Trzeba pójść i posłuchać, co Kochankowie mają do powiedzenia. Znali sytuację, wiedzieli, co się dzieje w mieście. Była to z ich strony próba odzyskania kontroli nad Armadą.

Na przednim pokładzie czekał gęsty tłum poobijanych, okaleczonych ludzi, zmizerowanych i posępnych.

Nad ich głowami Brucolac bełkotał i skowyczał z cicha w słońcu. Jego poparzona i plamista skóra przypominała mapę.

Na jego widok Carrianne krzyknęła z obrzydzenia i rozpaczy, po czym powiedziała do Bellis, że wraca do domu. Po chwili jednak znowu zerknęła na wampira. Pomysł, że ta wycieńczona, owrzodziała, śliniąca się i kłapiąca szczękami postać to Brucolac, wydał się jej niepoważny. Ten bredzący wrak budził w niej tylko litość.

Kochankowie wstąpili na podwyższenie i stanęli twarzami do tłumu, mając u boku Uthera Doula. Wyglądali na zżeranych troskami i potwornie zmęczonych. Zgromadzeni obywatele patrzyli na nich z dziwnym połączeniem szacunku i napastliwości.

„No to przekonajcie nas ponownie” – mówiły ich spojrzenia. „Powiedzcie nam, że gra jest warta świeczki”.

I sprawili się imponująco. Bellis słuchała i patrzyła, jak nastroje łagodnieją.

Kochankowie byli prawdziwymi zawodowcami. Nie zaczęli od bombastycznego przechwalania się, jak to odparli zagrożenie i urwali głowy hydrze zdrady dzięki swej potędze i przebiegłości.

– Wielu spośród poległych – zaczął Kochanek – wielu spośród wojowników, którzy ponieśli śmierć, było lojalnymi obywatelami. Ci uczciwi ludzie walczyli w przekonaniu, że tego wymaga od nich dobro miasta.

Przemawiał dalej w tym samym duchu, z szacunkiem i wyczuleniem na tragizm niedawnych wydarzeń.

Zabierali głos na przemian, nawołując, aby zebrani nie tracili ducha.

– Jesteśmy bardzo blisko – powiedziała Kochanka z odcieniem podniecenia w głosie. Bardzo blisko mocy, które dawniej nie mieściły się w sferze wyobrażeń. Bardzo blisko wyniesienia Armady do prawdziwej potęgi – dynamo zasilane potencjalnością potrafiłoby dokonać wszystkiego, także sprzecznych rzeczy jednocześnie.

– Bunt to nie jest sposób – powiedział Kochanek. – Aby nasz projekt mógł być kontynuowany, musi być wspólnym projektem nas wszystkich.

– To wy nas tutaj sprowadziliście – powiedziała ludziom. – To wasze dzieło, dzieło wiekopomne.

„Nie czas na podziały” – mówili Kochankowie. „Jedność oznacza jedność celu, a obecnym celem jest znalezienie Blizny. Opłaci się. Opłaci się fantastycznie, wprost niewiarygodnie”.

Kochankowie wznosili się na coraz wyższe szczyty retoryki. Po oddaniu hołdu poległym odwołali się do perspektyw, jakie czekały dzieci Armadyjczyków po przystąpieniu do eksploatacji bliźnianego źródła możliwości.

Wygłosili dobre przemówienie, nacechowane wrażliwością i szczerością. Ich fascynacja Blizną była zaraźliwa. Wśród tłumu dawało się wyczuć autentyczny szacunek. Kochankowie jeszcze nie przekonali Armadyjczyków, ale zyskali trochę czasu.

„Wystarczy, że na jakiś czas uciszą sceptyków” – pomyślała Bellis. „To niemożliwe, żebyśmy byli daleko od Blizny. Jeśli mają rację, jeśli Blizna istnieje, to niedługo tam dotrzemy”.

Uther Doul, który stał trochę za Kochankami, spotkał się z nią wzrokiem. Dopiero wtedy w pełni sobie uświadomiła, na co się porwała w noc buntu, jakie ryzyko na siebie wzięła. Włamała się do pokoju Doula, ukradła egzotyczny artefakt i dostarczyła go najeźdźcom. Była jednak za bardzo zmęczona strachem, żeby go w tej chwili doznawać.

Kiedy Kochankowie zakończyli swoje przemówienie i ludzie się rozeszli, Doul podszedł do Bellis z miną, która nie wyrażała ani pretensji, ani życzliwości.

– To pani była w moim pokoju – powiedział miękko. – Zabrała pani posążek. Znalazłem w celi okruchy. I płetwę maga, która gniła. Spaliłem ją. Nie po to przybyli?

Bellis pokręciła głową.

– Po co innego, ale ja sądziłam, że po posążek i dlatego… Przepraszam za wyłamanie drzwi. Chciałam się pozbyć tych stworów. Powiedzieli, że zostawią nas w spokoju, kiedy odzyskają to, co im zabrano. Ale nie chodziło im o posążek. To oni… Fennec… – Doul skinął głową. – On żyje – szepnęła Bellis, zadając sobie pytanie, czy to wciąż jest prawda.

Doul błysnął oczami.

Bellis ze znużonym zdenerwowaniem czekała na jego reakcję. Było wiele rzeczy, za które mógł ją ukarać. Przez nią Armada straciła figurkę grindylow, zupełnie niepotrzebnie. A może w Doulu drzemie iskra dawnej zażyłości?

Ale w jego zachowaniu nie dostrzegała niczego prócz obojętności i rezygnacji, toteż nie była zaskoczona, kiedy w końcu skinął głową, odwrócił się i odszedł. Uszło z niej powietrze, jak odprowadzała go wzrokiem. „Co Kochankowie o tym myślą?” – zastanawiała się. Nie umiała sobie wyobrazić, żeby ze spokojem przyjęli wiadomość o utratę płetwy maga. „Nie obchodzi ich to? Czy oni w ogóle wiedzą? – pomyślała nagle. „A jeśli tak, to czy wiedzą, że to przeze mnie?”

Tego wieczoru przyszedł do niej Tanner Sack. Zaskoczył ją.

Stał w progu z takimi przekrwionymi oczami i taką szarą skórą, że wyglądał jak ćpun. Przez kilka milczących chwil patrzył na nią z niechęcią po czym podał jej plik kartek.

– Weź – powiedział. Rozpoznała entuzjastyczne pismo Szekla. Były to listy słów, które widział i które chciał zapamiętać na wypadek, gdyby trafił na nie w żarłocznie pochłanianych książeczkach dla dzieci. – Nauczyłaś chłopaka czytać i był tym zachwycony. – Tanner nie odrywał od niej tępego wzroku. – Pomyślałem, że może będziesz chciała zachować część tych kartek na pamiątkę.

Bellis była zszokowana i zażenowana. Miała zupełnie inną konstrukcję psychiczną. Zbieranie sentymentalnych pamiątek po zmarłych sprzeciwiało się wszelkim jej instynktom. Nie zrobiła tego nawet po śmierci rodziców, to co dopiero mówić o chłopaku, którego ledwo znała, nawet jeżeli boleśnie przeżyła jego odejście.

Niewiele brakowało, a nie przyjęłaby daru Tannera. Niewiele brakowało, a wymyśliłaby jakiś tekst o tym, że sobie nie zasłużyła – tak jakby można było sobie zasłużyć na te wymiętoszone świstki – ale powstrzymały ją dwa czynniki.

Czynnik pierwszy: poczucie winy. „Nie uciekaj przed tym, ty tchórzu” – pomyślała. Nie mogła sobie pozwolić na taką ucieczkę. Moje pojęcie śmierci nie ma tu nic do rzeczy, powiedziała sobie – jakże wygodnie byłoby podeprzeć nim decyzję o odrzuceniu tych pamiątek. Czynnik drugi: szacunek do Tannera Sacka.

Wyciągał ku niej rzeczy, które z pewnością były dla niego bardzo cenne, ofiarowywał je osobie, która ściągnęła na niego moc cierpienia. I to nie dlatego, że „żałoba ich połączyła”, bla, bla, bla. Przyniósł jej te kartki, bo był dobrym człowiekiem i wyobrażał sobie, że ona też straciła Szekla.

Zawstydzona wzięła te notatki i podziękowała skinieniem głowy.

– Jeszcze jedno – powiedział Tanner. – Jutro pogrzeb. – To ostatnie słowo wypowiedział niemal bez zająknienia. – W parku Crooma.

– Jak? – zaczęła zaskoczona Bellis.

Armadyjczycy chowali swoich zmarłych w morzu. Tanner przerwał jej ruchem dłoni.

– Szek nie był do głębi serca morskim stworzeniem – wyjaśnił. – Był z niego raczej miejski chłopak. No i są pewne tradycje, od których mi się wydawało, że odszedłem… Chcę wiedzieć, gdzie on jest. Jak mi powiedzieli, że mi nie wolno, to ja im na to: „Spróbujcie mnie powstrzymać!”

– Dlaczego park Crooma, Tanner? – spytała, kiedy odwracał się już do wyjścia.

– Powiedziałaś mu kiedyś o nim, poszedł obejrzeć i był zachwycony. Myślę, że park przypominał mu Rudewood.

Po jego wyjściu Bellis wybuchła płaczem, nie mogła się powstrzymać. Powiedziała sobie z furią, że to ostatni raz.

Nabożeństwo było krótkie, chaotyczne i przejmujące. Skundlona teologia: crobuzońscy i armadyjscy bogowie zostali z pokorą poproszeni o opiekę nad duszą Szekla.

Nikt nie miał pewności, których bogów uznawał Szekel i czy w ogóle jakichś uznawał.

Bellis przyniosła kwiaty, skradzione z wielobarwnych gazonów w innych częściach parku.

Miasto było ciągnięte w kierunku wschód północny wschód, stopniowo zwalniając wraz z awankiem. Nikt nie wiedział, jak ciężko ranne jest zwierzę. Nie zaryzykowali spuszczenia kolejnego batyskafu.

Tuż po wojnie, a zwłaszcza po pogrzebie Szekla, Bellis nie umiała na niczym się skupić. Sporo czasu spędzała z Carrianne, która była równie zgaszona i nie chciała nawet rozmawiać o tym, dokąd płynie miasto. Trudno się było skoncentrować na wyprawie i nie sposób było wyobrazić sobie, co się stanie po przybyciu na miejsce.

Jeśli niszczukowodzcy uczeni nie popełnili błędu w obliczeniach, miasto zbliżało się do celu. „Jeszcze dwa tygodnie, może jeden” – szeptano. Kilka dni i Armada dotrze do rany w tym pustym morzu. A potem uruchomione zostaną ukryte maszyny i ezoteryczna wiedza, możliwości kłębiące się wokół Blizny zaczną być eksploatowane.

W powietrzu unosiło się wyczekiwanie, strach.

Otwierając rano oczy, Bellis miała czasem wrażenie, że eter jest najeżony, jakby wokół krążyły jakieś niezrozumiałe dla niej siły. Mnożyły się dziwne pogłoski.

121
{"b":"94843","o":1}