Литмир - Электронная Библиотека

– Cholera, byłem już tak blisko.

Warren machał gwałtownie w ich stronę. Biegł z Natalie korytarzem na tyły budynku. Otworzyły się drzwi windy. Wyszedł z niej Cameron z berettą w dłoni.

– Wszyscy stać! – krzyknął, dostrzegając obcych. Schwycił broń w obie dłonie, uniósł ją i wycelował w Warrena i Natalie. Potem błyskawicznie przesunął lufę na Jacka i Laurie. Utrudnieniem dla Camerona było to, że przeciwnicy znajdowali się po obu jego stronach. Kiedy patrzył na jednych, nie widział drugich.

– Ręce na głowy! – rozkazał, wymachując bronią. Wszyscy posłuchali, chociaż za każdym razem, gdy Cameron spoglądał w stronę Laurie i Jacka, Warren zbliżał się do niego o krok.

– Nikomu nic się nie stanie – zapewnił szef ochrony, obracając się z bronią znowu w stronę Warrena.

Warren wykonał krok do przodu i jego stopa z prędkością błyskawicy trafiła w ręce Camerona. Broń uderzyła o sufit. Zanim Cameron zdążył zareagować na jej niespodziewaną utratę, Warren przyskoczył do niego i uderzył dwa razy, raz w żołądek, drugi raz w nos. Cameron padł na plecy.

– Cieszę się, że jesteś po mojej stronie – powiedział Jack.

– Zwiewamy do łodzi! – powiedział Warren, nie mając ochoty na żarty.

– Jestem otwarty na wszelkie sugestie – stwierdził Jack.

Cameron jęczał i trzymał się za brzuch.

Warren popatrzył w obie strony korytarza. Chwilę wcześniej zamierzał pobiec na tył budynku, ale teraz uważał, że to nie jest dobre rozwiązanie. W połowie korytarza dostrzegł grupę pielęgniarek pokazujących palcami w jego stronę.

Naprzeciwko windy, na wysokości oczu widniała strzałka pokazująca w głąb korytarza, za pokój Horace'a Winchestera. Napisano na niej: OPER.

Zdając sobie sprawę, że nie mają czasu na dyskusje, Warren wskazał kierunek.

– Tędy! – warknął.

– Do sali operacyjnej? – zapytał Jack. – Dlaczego?

– Bo tego się nie spodziewają – odpowiedział Warren. Chwycił Natalie za rękę i pociągnął ją tak, że musiała biec.

Jack i Laurie pospieszyli za nimi. Przebiegli obok pokoju Horace'a, ale tęgawy jegomość ze strachu zamknął się w łazience. Część operacyjna oddzielona była od reszty szpitala wahadłowymi drzwiami. Warren uderzył w nie i przeszedł, trzymając wyciągniętą rękę niczym atakujący zawodnik futbolu amerykańskiego. Jack i Laurie byli tuż za nim.

Nikt nie czekał na operację, w sali pooperacyjnej też nie było żadnego pacjenta. Nie świeciły się nawet żadne lampy z wyjątkiem jednej w magazynku w połowie korytarza. Drzwi do magazynku były uchylone, dając lekką poświatę.

Słysząc hałasy przy drzwiach do oddziału operacyjnego, z magazynu wyjrzała jakaś kobieta. Ubrana była w fartuch, na głowie miała czepek. Wstrzymała oddech, widząc cztery postaci biegnące w jej kierunku.

– Hej, nie wolno tu wchodzić w cywilnym ubraniu – zawołała, gdy tylko odzyskała rezon. Ale Warren i pozostali już ją minęli. Zdumiona odprowadziła intruzów wzrokiem. Zniknęli w końcu korytarza za drzwiami prowadzącymi do laboratorium.

Wróciła do magazynu i sięgnęła do wiszącego na ścianie telefonu.

Warren zatrzymał się, gdyż teraz korytarz rozdzielał się w kształcie litery T. Popatrzył w obie strony. Z lewej, na końcu świeciło się na ścianie czerwone światło oznajmiające alarm pożarowy. Ponad nim wisiał napis: WYJŚCIE.

– Powoli! – zawołał Jack, widząc Warrena gotowego do ruszenia w tamtą stronę. Spodziewał się tam znaleźć schody przeciwpożarowe.

– Człowieku, co znowu? – zapytał zaniepokojony Warren.

– To wygląda na laboratorium – powiedział Jack. Podszedł do przezroczystych drzwi i zajrzał przez nie do środka. To, co zobaczył, zrobiło na nim ogromne wrażenie. Chociaż znajdowali się w środkowej Afryce, miał przed sobą najbardziej nowoczesne laboratorium, jakie kiedykolwiek widział. Każda, nawet najmniejsza część wyposażenia wyglądała na zupełnie nową.

– No, dalej! – poganiała Laurie. – Nie ma czasu na ciekawość. Musimy się stąd wydostać.

– To prawda, człowieku. Szczególnie po pobiciu tego ochroniarza musimy wyrywać przed siebie.

– Wy idźcie – powiedział niespodziewanie Jack. – Spotkamy się w łodzi.

Warren, Laurie i Natalie wymienili niespokojne spojrzenia.

Jack spróbował otworzyć drzwi. Nie były zamknięte. Wszedł do środka.

– Na miłość boską – westchnęła Laurie. Jack potrafił być taki denerwujący. Czym innym było nie dbać o własne bezpieczeństwo, ale czym innym narażać na niebezpieczeństwo innych.

– Jak nic, wpadną tu za chwilę ci z ochrony i żołnierze – przypomniał Warren.

– Wiem – odpowiedziała Laurie. – Wy idźcie, a ja ściągnę go tak szybko jak się da.

– Nie mogę was zostawić – odparł Warren.

– Pomyśl o Natalie.

– Nonsens – odezwała się Natalie. – Nie jestem płochliwą kobietką. Razem się w to wpakowaliśmy.

– Idźcie tam obie i wlejcie mu trochę oleju do głowy – powiedział Warren. – Ja pobiegnę i włączę alarm przeciwpożarowy.

– Rety, po co znowu? – zapytała Laurie.

– To stara sztuczka, której nauczyłem się jeszcze jako smarkacz. Ile razy masz kłopoty, narób takiego bałaganu, jak tylko się da. Wtedy będziesz mieć szansę wyśliznąć się z opresji.

– Trzymam cię za słowo – powiedziała Laurie. Skinęła na Natalie i obie weszły do laboratorium.

Znalazły Jacka w czasie miłej konwersacji z laborantką ubraną w długi, biały kitel. Była piegowata, rudowłosa i miała przyjacielski uśmiech na ustach. Jack zdążył ją już rozbawić.

– Przepraszam! – odezwała się Laurie, starając się uspokoić głos. – Jack, musimy już iść.

– Laurie, to Rolanda Phieffer – przedstawił Jack. – Wyobraź sobie, że przyjechała z Heidelbergu w Niemczech.

– Jack! – powtórzyła Laurie przez zaciśnięte zęby.

– Rolanda właśnie opowiadała mi ciekawe rzeczy. Ona i jej koledzy pracują tu nad antygenami głównego zespołu zgodności tkankowej. Otrzymują je z określonego chromosomu jednej komórki i wszczepiają w to samo miejsce w innej komórce.

Natalie, która podeszła do dużego okna, z którego rozciągał się widok na plac, teraz odwróciła się w stronę rozmawiających.

– Jest jeszcze gorzej. Przyjechał samochód pełen tych Arabów w czarnych garniturach.

W tej samej chwili zaczął wyć alarm przeciwpożarowy. Najpierw zabrzmiały trzy ostre przeraźliwe dzwonki, a po nich rozległ się nagrany głos: "Ogień w laboratorium! Proszę natychmiast skierować się do wyjścia ewakuacyjnego! Nie używać windy!"

– Ojej! – zawołała Rolanda. Szybko rozejrzała się dookoła, aby sprawdzić, co powinna zabrać ze sobą.

Laurie złapała Jacka za ramiona i wstrząsnęła nim.

– Jack, bądź rozsądny! Musimy stąd uciekać.

– Zorientowałem się – odparł z kwaśną miną. – Nie żartuję. Dalej!

Wybiegli na korytarz. Inne osoby także się tam pojawiły. Wszyscy wydawali się zdezorientowani, niepewnie rozglądali się na wszystkie strony. Ktoś głośno pociągał nosem. Dały się słyszeć ożywione rozmowy. Wiele osób niosło laptopy.

Bez nadmiernego pośpiechu wszyscy kierowali się na schody awaryjne. Jack, Laurie i Natalie znaleźli Warrena przytrzymującego drzwi. Trzymał w dłoniach białe fartuchy. Natychmiast włożyli je na cywilne ubrania. Niestety, były zbyt krótkie.

– Z tych małp nazywanych bonobo tworzą jakieś chimery – powiedział Jack. – To jest wyjaśnienie. Nic dziwnego, że testy DNA były tak pokręcone.

– O czym on teraz mówi? – spytał poirytowany Warren.

– Nie pytaj. To go tylko podnieci – odparła Laurie.

– Kto wpadł na pomysł z tym alarmem? – Kapitalne rozwiązanie – pochwalił Jack.

– Warren. Przynajmniej on jeden myśli – powiedziała Laurie.

Schody prowadziły na parking z północnej strony budynku. Ludzie tłoczyli się, spoglądali z dołu na gmach i rozmawiali w małych grupach. Słońce świeciło na czystym niebie i na asfaltowym parkingu panował zabójczy upał. Z północnego wschodu dobiegał modulowany głos strażackiej syreny.

– Co powinniśmy teraz zrobić? – zapytała Laurie. – Cieszę się, że udało nam się tu dotrzeć. Nie sądziłam, że zdołamy wyjść ze szpitala.

– Idźmy w stronę ulicy, a potem skręcimy w lewo – powiedział Jack, wskazując drogę. – Okrążymy budynek i dojdziemy na brzeg. – Gdzie są żołnierze? – zapytała Laurie.

– I Arabowie? – dodała Natalie.

– Domyślam się, że szukają nas w szpitalu – stwierdził Jack.

– Chodźmy, zanim wszyscy zaczną wracać do laboratorium – ostrzegł Warren.

Ruszyli powoli, żeby nie wzbudzać niczyjej uwagi. Gdy zbliżyli się do ulicy, obrócili się, by sprawdzić, czy nie są obserwowani, ale nikt nawet nie patrzył w ich kierunku. Wszyscy byli zajęci obserwowaniem strażaków, którzy właśnie się zjawili.

– Jak na razie jest dobrze – skomentował Jack.

Warren pierwszy dotarł do ulicy. Kiedy wyjrzał za narożnik domu, natychmiast wyciągnął rękę, aby zatrzymać pozostałych i sam cofnął się o krok.

– Tędy nie przejdziemy. Zablokowali ulicę – oznajmił.

– Och – wystraszyła się Laurie. – Mogli zablokować cały obszar.

– Pamiętacie elektrownię, którą widzieliśmy? – powiedział Jack.

Skinęli potwierdzająco.

– Musi mieć połączenie ze szpitalem. Założę się, że jest tunel.

– Może – zastanowił się Warren. – Ale nie wiemy, jak go znaleźć. Poza tym, nie podoba mi się powrót do budynku pełnego dzieciaków z automatami.

– To spróbujmy przejść przez plac – zaproponował Jack.

– W stronę miejsca, gdzie widzieliśmy żołnierzy? – zapytała Laurie z dezaprobatą.

– Jeżeli są w szpitalu, nie powinniśmy mieć kłopotów.

– Coś w tym jest – odezwała się Natalie.

– Oczywiście zawsze możemy się poddać i przeprosić za zamieszanie. Co nam mogą zrobić poza wykopaniem stąd? Myślę, że mam to, po co przyjechałem, więc reszta nie martwi mnie w najmniejszym stopniu – stwierdził Jack.

– Ty chyba żartujesz – odezwała się Laurie. – Nie sądzę, żeby twoje przeprosiny wystarczyły. Warren pobił tamtego mężczyznę, mamy na sumieniu coś więcej niż tylko wdarcie się na cudzy teren.

– Żartuję aż do bólu – przyznał Jack. – Ale ten facet przyłożył nam lufę do głowy. To jest jakieś usprawiedliwienie naszego zachowania. Poza tym możemy im zostawić trochę franków. Zdaje się, że one rozwiązują wszystkie problemy w tym kraju.

88
{"b":"94392","o":1}