Z widoczną ulgą Daryl odłączył dwa klucze od swojego pęku i wręczył je Jackowi.
– Ten jest do sekretariatu, a ten do gabinetu – objaśnił.
– Zwrócę je za pięć minut – obiecał Jack.
Daryl nie odpowiedział.
– Ten biedny człowiek wydawał się zastraszony – zauważył Lou, kiedy weszli do windy.
– Gdy Jack wyrusza na wyprawę, miej się na baczności – wtrąciła Laurie.
– Biurokracja mnie irytuje – oznajmił Jack. – Nie ma żadnych powodów, żeby zdjęcia rentgenowskie przechowywane były w biurze szefa.
Jack najpierw otworzył drzwi do sekretariatu, potem do gabinetu Binghama i zapalił światło.
Pokój był duży. Pomiędzy oknem po lewej i sporym stołem po prawej stronie stało duże biurko. Przybory naukowe, w tym także tablica i podświetlany pulpit do analizy zdjęć rentgenowskich znajdowały się przed stołem.
– Gdzie powinniśmy szukać? – zapytała Laurie.
– Miałem nadzieję, że będą na podświetlanym pulpicie, ale tu ich nie widzę. W takim razie ja zajmę się biurkiem i szafką z dokumentami, a ty przeszukaj pozostałe miejsca.
– Dobra – zgodziła się Laurie.
– Co ja mam robić? – spytał Lou.
– Ty tylko stój i obserwuj, czy niczego nie kradniemy – zadrwił Jack.
Jack wysunął kilka szuflad z teczkami, ale szybko je zamknął. Zdjęcie całego ciała musiało być w dużej kopercie, a taką niełatwo schować.
– To wygląda obiecująco – odezwała się Laurie po chwili szukania. W szufladzie pod podświetlanym pulpitem znalazła sporą porcję zdjęć rentgenowskich. Wyjęła wszystkie koperty na pulpit i zaczęła przeglądać nazwiska. Znalazła Franconiego, wyjęła kopertę, a pozostałe odłożyła na miejsce.
Wracając na dół, Jack wziął po drodze prześwietlenia swojego "topielca" i z dwiema dużymi kopertami skierował się do sali autopsyjnej. Oddał Darylowi klucze i podziękował. Portier ledwo skinął.
– No, to do dzieła, proszę państwa! – zapowiedział przedstawienie, zbliżając się do podświetlanego pulpitu. – Nadszedł moment krytyczny. – Wpiął zdjęcie Franconiego, a obok zdjęcie zdekapitowanego ciała wyłowionego z oceanu.
– I co wy na to? – zapytał po chwili. – Jestem Laurie winien pięć dolarów!
Kiedy Jack wręczył pieniądze, Laurie wydała okrzyk triumfu. Lou drapał się po głowie i w końcu podszedł do pulpitu, aby lepiej przypatrzyć się zdjęciom.
– Skąd wiecie po jednym rzucie okiem?
Jack wskazał na wielopunktowe zacienienia kul otoczonych masą śrutu na zdjęciach nie zidentyfikowanego trupa i zwrócił uwagę na analogiczne plamy na zdjęciu Franconiego. Następnie wskazał na identycznie zrośnięty obojczyk na obu zdjęciach.
– Wspaniale – stwierdził Lou i zatarł ręce z entuzjazmem niemal równym temu, który zaprezentowała Laurie. – Teraz, kiedy mamy corpus delicti, będziemy mogli nieco się posunąć w sprawie.
– A ja wreszcie zdołam wyjaśnić, co, u diabła, stało się z jego wątrobą – dodał Jack.
– Z taką masą forsy urządzę sobie wielkie kupowanie – powiedziała Laurie, całując pięciodolarowy banknot. – Ale najpierw muszę się dowiedzieć, jak i dlaczego ciało wywędrowało od nas za pierwszym razem.
Pomimo zażycia dwóch tabletek nasennych Raymond nie mógł zasnąć, i po cichu, żeby nie zbudzić Darlene, zsunął się z łóżka. Nie żeby się szczególnie nią przejmował. Darlene miała zresztą tak mocny sen, że sufit mógłby się zwalić, a nie ruszyłaby się.
Poszedł do kuchni. Zapalił światło. Nie był głodny, lecz uznał, że odrobina ciepłego mleka może uspokoić jego roztrzęsiony żołądek. Od czasu, gdy zobaczył tamten okropny widok w bagażniku forda, paliła go straszna zgaga. Zażył maalox, pepcid AC w końcu pepto-bismol. Nic nie pomogło.
Raymond nie poruszał się swobodnie w kuchni, przede wszystkim nie wiedział, gdzie co jest schowane. W efekcie stracił trochę czasu, zanim podgrzał mleko i znalazł odpowiednie naczynie. Kiedy już nalał mleko do szklanki, zabrał ją do gabinetu i usiadł za biurkiem.
Po kilku łykach zorientował się, że jest już piętnaście po trzeciej nad ranem. Mimo szumu w głowie wywołanego tabletkami łatwo wyliczył, że w Strefie jest teraz po godzinie dziewiątej, dobry czas na rozmowę z Siegfriedem Spallekiem.
Połączenie było niemal natychmiastowe. O tej godzinie łącza z Ameryką były minimalnie obciążone. Aurielo odpowiedział szybko i natychmiast połączył go z szefem.
– Wcześnie wstałeś – przywitał go Siegfried. – Chciałem zadzwonić do ciebie za jakieś cztery, pięć godzin.
– Nie mogłem spać – wyjaśnił Raymond. – Co się u was dzieje? Jaki masz problem z Kevinem Marshallem?
– Myślę, że już po kłopocie – oświadczył Siegfried. Streścił pokrótce, co wydarzyło się w Strefie, pochwalił przy tym Bertrama Edwardsa za ostrzeżenie, dzięki któremu można było śledzić Marshalla. Powiedział, że Kevin i jego przyjaciółki zostali tak nastraszeni, że z pewnością nawet nie pomyślą o zbliżaniu się do wyspy.
– O jakich przyjaciółkach mówisz? Przecież Kevin zawsze był samotnikiem.
– Poszedł tam z technologiem z reprodukcji i pielęgniarką z chirurgii. Szczerze powiem, że i nas to zaskoczyło, bo rzeczywiście cały czas był takim marabutem, czy jak to wy, Amerykanie, mówicie, człowiekiem społecznie nieprzystosowanym.
– Odludkiem? – powiedział Raymond.
– No właśnie.
– I przypuszczam, że powodem wizyty na wyspie był ten ogień, który go tak bardzo niepokoił?
– Tak utrzymuje Bertram. Ale Bertram ma też dobry pomysł. Powiemy Kevinowi, że ogień rozpalają robotnicy, którzy budują most nad rzeką dzielącą wyspę na dwie części.
– Ale nie robią tego – stwierdził Raymond.
– Oczywiście, że nie – przyznał Siegfried. – Ostatnią robotą, jaką robiliśmy, była platforma do podnoszonego mostu łączącego wyspę ze stałym lądem. Oczywiście Bertram wysłał tam paru ludzi, żeby przewieźć kilkaset klatek.
– Pierwsze słyszę o jakichś klatkach na wyspie. O czym ty znowu mówisz?
– Bertram nalega na porzucenie pomysłu z trzymaniem małp w izolacji na wyspie. Uważa, że powinniśmy przetransportować bonobo do centrum weterynaryjnego i jakoś je ukryć.
– Chcę, żeby zostały na wyspie – Raymond podniósł głos. – Taka była umowa z GenSys. Mogą zamknąć cały program, jeżeli małpy znajdą się w centrum. Paranoicznie boją się rozgłosu.
– Wiem. To właśnie powiedziałem Bertramowi. Rozumie, ale na wszelki wypadek chciał tam przetransportować klatki. Nie widziałem w tym niczego niebezpiecznego. Właściwie to nawet dobrze być przygotowanym na niespodzianki.
Raymond nerwowo przeczesał palcami włosy. Nie chciał słuchać o żadnych "niespodziankach".
– Dzwoniłem, żeby cię zapytać, jak twoim zdaniem powinniśmy postąpić z Kevinem i kobietami – zapytał Siegfried. – Ale od tamtej pory nastraszyliśmy ich zdrowo, wymyśliliśmy historyjkę z ogniem i sądzę, że wszystko mamy pod kontrolą.
– Ale nie dostali się na wyspę, prawda?
– Nie, zbliżyli się tylko do miejsca, z którego przewozimy pożywienie małpom.
– Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek tam się zbliżał.
– Rozumiem – zapewnił Siegfried. – Z powodów, o których już mówiłem, nie sądzę, żeby Kevin tam wrócił. Ale by mieć całkowitą pewność, wyślę w okolice mostu grupę Marokańczyków i oddział żołnierzy gwinejskich, co, mam nadzieję, przyjmiesz z aprobatą.
– Może być – odparł Raymond. – Ale powiedz mi, co ty sądzisz na temat dymu z wyspy, zakładając, że Kevin ma rację?
– Ja? Nie interesuje mnie, co te małpy wyprawiają, dopóki tam pozostają i są zdrowe. Czy ciebie to niepokoi?
– Nie, w najmniejszym stopniu.
– Może powinniśmy posłać im kilka piłek do nogi – zażartował Siegfried. – To bym im pewnie zapewniło jakąś rozrywkę. – Roześmiał się serdecznie.
– Nie wydaje mi się, żeby to był powód do żartów – powiedział poirytowany Raymond. Nie lubił Siegfrieda, chociaż doceniał sprawność, z jaką prowadził całe przedsięwzięcie. Potrafił sobie wyobrazić szefa, otoczonego całą tą wypchaną menażerią i czaszkami stojącymi przed nim na biurku.
– Kiedy przyjedziesz po pacjenta? Mówiłem już, że ma się doskonale i jest gotowy do powrotu.
– To świetnie. Zadzwonię do Cambridge i jak tylko będą mieli wolny samolot, przylatujemy. Myślę, że zabierze to dzień, najwyżej dwa.
– Daj znać – poprosił Siegfried. – Przyjadę po ciebie do Bata.
Raymond odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Cieszył się, że zadzwonił do Afryki, ponieważ niepokój trapiący go od wielu godzin miał swoje źródło między innymi w poprzednim telefonie Siegfrieda i enigmatycznej informacji o kłopotach z Kevinem. Dobrze było wiedzieć, że kryzys został zażegnany. Pomyślał nawet, że gdyby udało mu się wyrzucić z umysłu przygnębiające wspomnienie leżącej w bagażniku Cindy Carlson, to poczułby się znowu tak dobrze jak kiedyś.