– W czym mogę pomóc? – zapytał cichy głos.
Podszedł do niej chudy mężczyzna w jej wieku. Twarz miał ascetyczną, malował się na niej smutek. Biała koszula kontrastowała z czernią stroju. Bez wątpienia należał do personelu. Dla Laurie był żywym wcieleniem jej wyobrażenia o purytańskim kaznodziei.
– Czy szanowna pani przyszła może pożegnać Jonathana Dibartola? – zapytał mężczyzna.
– Nie. Franka Gleasona.
– Przepraszam? – zapytał mężczyzna, jakby nie zrozumiał.
Laurie powtórzyła nazwisko. Zapadła chwila milczenia.
– Pani godność?
– Doktor Laurie Montgomery.
– Jedną chwileczkę, jeśli pani pozwoli – powiedział mężczyzna i dosłownie zniknął.
Laurie przyjrzała się żałobnikom. Z tym obliczem śmierci zetknęła się tylko raz. Kiedy miała piętnaście lat, jej dziewiętnastoletni brat zmarł z przedawkowania. To było przerażające doświadczenie, szczególnie, że to właśnie ona go znalazła.
– Doktor Montgomery – głos był łagodny i pełen obłudy. – Jestem Anthony Spoletto. Jak zrozumiałem, przyszła pani pożegnać świętej pamięci Franka Gleasona.
– Rzeczywiście – potwierdziła Laurie. Spoglądała na kolejnego mężczyznę ubranego na czarno. Był otyły i służalczy jak ton jego głosu. W łagodnym świetle czoło mężczyzny błyszczało.
– Obawiam się, że to będzie niemożliwe – powiedział.
– Dzwoniłam dzisiaj i zostałam poinformowana, że zwłoki zostały wystawione – odparła.
– Tak, oczywiście. Ale to było po południu. Na życzenie rodziny od szesnastej do osiemnastej. Później zwłoki zostały wyniesione.
– Rozumiem – powiedziała zakłopotana. Nie miała żadnego konkretnego planu i pożegnanie Franka Gleasona było jedynym pretekstem. Teraz, kiedy okazało się, że nie może zobaczyć ciała, nie wiedziała, co robić.
– Może pozwoli mi pan chociaż wpisać się do księgi kondolencyjnej – zapytała.
– Obawiam się, że i to nie jest możliwe. Rodzina już ją zabrała.
– Cóż, w takim razie myślę, że to wszystko – stwierdziła, rozkładając bezradnie ręce.
– Niestety, chyba tak.
– Czy wie pan, kiedy ma się odbyć pogrzeb?
– W tej chwili jeszcze nie.
– Dziękuję panu.
– Bardzo proszę. – Odprowadził Laurie do drzwi i otworzył je przed nią.
Laurie wyszła i wsiadła do taksówki.
– Teraz dokąd? – zapytał Michael.
Podała swój adres przy Dziewiętnastej Ulicy i kiedy auto ruszało, pochyliła się do przodu, patrząc przez okno w stronę zakładu pogrzebowego. Wycieczka okazała się stratą czasu. Ale czy na pewno? Po krótkiej rozmowie ze Spolettem zorientowała się, że mężczyzna poci się, mimo że temperatura wewnątrz była raczej niska, żeby nie powiedzieć, iż panował tam chłód. Podrapała się w głowę, zastanawiając się, czy to coś znaczy, czy trafiła w kolejny ślepy zaułek.
– To był przyjaciel? – zapytał kierowca.
– Kto taki? – odpowiedziała pytaniem.
– Zmarły.
– Nie bardzo – powiedziała, śmiejąc się wesoło.
– Rozumiem, co ma pani na myśli – stwierdził, spoglądając równocześnie na odbicie Laurie we wstecznym lusterku. – W dzisiejszych czasach stosunki między ludźmi są bardzo skomplikowane. I powiem pani, dlaczego tak…
Laurie uśmiechnęła się i rozsiadła, aby wysłuchać kolejnej tyrady. Uwielbiała filozofujących taksówkarzy, a Michael był wśród nich prawdziwym Platonem.
Kiedy samochód zajechał przed budynek, zobaczyła w foyer znajomą postać. Lou Soldano stał oparty o skrzynki pocztowe; w ręku ściskał butelkę wina. Laurie zapłaciła Michaelowi należność ze sporym napiwkiem i szybko wysiadła.
– Przepraszam – przywitała przyjaciela. – Zdawało mi się, że miałeś zadzwonić przed przyjazdem.
Lou zamrugał, jakby właśnie się obudził.
– Dzwoniłem – powiedział po krótkim kaszlu. – Porozmawiałem z twoją automatyczną sekretarką. Zostawiłem jej wiadomość, że jadę.
Otwierając wewnętrzne drzwi, Laurie zerknęła na zegarek. Wyprawa, jak się spodziewała, zajęła jej niewiele ponad godzinę.
– Myślałem, że zostaniesz w pracy najwyżej przez pół godziny – przypomniał Lou.
– Nie pracowałam. – Wcisnęła przycisk, żeby sprowadzić windę. – Wybrałam się na przejażdżkę do Domu Pogrzebowego Spoletto.
Lou zmarszczył brwi.
– Tylko się na mnie nie wściekaj.
Wsiedli do windy.
– I co odkryłaś? Franconi spoczywa u nich w spokoju? – zapytał sarkastycznie.
– Nie zamierzam w ogóle z tobą rozmawiać, jeśli nie zmienisz tonu – odparła urażona.
– W porządku, przepraszam.
– Niczego nie odkryłam – przyznała. – Ciało, które poszłam obejrzeć, zostało tymczasem zabrane z pokoju pożegnań. Rodzina pozwoliła je wystawiać tylko do godziny osiemnastej.
Kiedy Laurie otwierała drzwi, Lou skłonił się uprzejmie w stronę Debry Engler, która jak zwykle uchyliła zamknięte na łańcuch drzwi i podglądała gości sąsiadki.
– Jednak szef zakładu zachowywał się trochę podejrza nie. Przynajmniej tak mi się zdaje.
– To znaczy jak? – zapytał Lou, gdy znaleźli się w mieszkaniu Laurie.
Z sypialni przybiegł Tom i zaczął się ocierać o nogi swej pani. Położyła teczkę na małym stoliku w kształcie półksiężyca, pochyliła się i podrapała kota za uchem.
– Pocił się, kiedy z nim rozmawiałam.
Lou zdejmował prochowiec, ale kiedy usłyszał, co powiedziała, zastygł w połowie ruchu.
– To wszystko? Pocił się?
– Właśnie, pocił się – przytaknęła. Wiedziała, co Lou myśli, miał to wypisane na twarzy.
– Czy zaczął się pocić po tym, jak zadałaś mu trudne i oskarżające pytania o Franconiego? Czy też zaczął się pocić jeszcze przed rozmową z tobą?
– Przed – wyznała uczciwie.
Lou wywrócił oczami.
– O rety! Kolejne wcielenie Sherlocka Holmesa. Może powinnaś się wziąć za moją robotę? Nie mam takiej intuicji i zdolności dedukcyjnych!
– Obiecałeś, że nie będziesz tak ze mną rozmawiać – przypomniała mu Laurie.
– Nigdy nie obiecywałem – zaprzeczył.
– No dobrze, to była strata czasu. Zróbmy kolację. Umieram z głodu.
Lou przełożył butelkę wina z jednej ręki do drugiej, aby do końca wyzwolić ramię z prochowca. Zamachnął się przy tym tak nieszczęśliwie, że zrzucił ze stolika teczkę Laurie. Uderzenie o podłogę zwolniło sprężynowy zatrzask i z teczki wysypała się zawartość. Hałas przeraził kota, który desperacko starał się wyminąć niespodziewane przeszkody na wypolerowanej podłodze i szybko zniknął w sypialni.
– Ależ ze mnie niezdara. Przepraszam! – Schylił się, żeby pozbierać dokumenty, długopisy, płytki z preparatami mikroskopowymi i inne drobiazgi i włożyć je do teczki, gdy zjawiła się Laurie.
– Może lepiej będzie, jeśli sobie usiądziesz – zaproponowała ze śmiechem.
– Nie, nalegam – odparł.
Kiedy już pozbierali większość przedmiotów i włożyli do teczki, Lou podniósł kasetę wideo.
– A to co? Twoje ulubione filmy dla dorosłych?
– Tyle o ile – odpowiedziała.
Odwrócił ją w dłoni i przeczytał etykietkę.
– Zabójstwo Franconiego? CNN przysłało ci to ot tak sobie?
Laurie wyprostowała się.
– Nie. Prosiłam ich o to. Chciałam obejrzeć film i skonfrontować go z wynikami autopsji. Pomyślałam, że ciekawe może być sprawdzenie, jak pewne są badania sądowe.
– Pozwolisz, że rzucę na to okiem? – zapytał Lou.
– Ależ oczywiście. Nie widziałeś filmu w telewizji?
– Tak jak wszyscy. Jednak obejrzenie tego na wideo może okazać się interesujące.
– Dziwię się, że nie macie kopii w komendzie.
– A wiesz, że może i mamy. W każdym razie nie widziałem.
– Człowieku, to nie twój wieczór – Warren zakpił z Jacka. – Za bardzo się postarzałeś.
Kiedy Jack zjawił się na boisku, zdecydował, że obojętnie z kim mu przyjdzie zagrać, musi wygrać. Za długo się naczekał na wejście do gry, żeby mogło być inaczej. Niestety, nie udało się. Jack przegrał wszystkie mecze, ale musiało się tak stać, bo Warren i Spit znaleźli się w jednej drużynie, a kiedy grali razem, byli niepokonani. Wygrali wszystkie gry włącznie z ostatnią, którą zwieńczyło proste, szybkie podanie i łatwe punkty zdobyte spod kosza przez Spita.
Jack podszedł do bocznej linii na gumowych nogach. Dał z siebie wszystko i czuł, że pot leje mu się po plecach. Zdjął ręcznik z furtki, na której powiesił go przed meczem, i przetarł twarz. Czuł, jak serce kołacze mu w piersiach.
– No dalej, człowieku! – Warren wołał kpiącym tonem z drugiego końca boiska. Nieprzerwanie kozłował piłkę między nogami do przodu i do tyłu. – Jeszcze jedna przebieżka. Damy ci wygrać.
– Tak, jasne! – krzyknął Jack. – Nigdy nikomu nie pozwoliłeś wygrać. Jestem wypompowany.
Warren podszedł powoli, zahaczył jednym palcem o siatkę ogrodzenia i wsparł się na niej.
– Co z twoją małą? Natalie wierci mi dziurę w brzuchu, od ostatniego spotkania ciągle o was pyta, wiesz, o czym mówię?
Jack popatrzył na wyrzeźbioną twarz Warrena. Warren nawet nie był spocony, oddech też miał równy, w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. A przecież już grał, kiedy Jack zjawił się na boisku. Jedynym dowodem wysiłku był mały, mokry trójkąt na przodzie koszulki.
– Możesz zapewnić Natalie, że Laurie ma się dobrze. Wzięliśmy po prostu małe wakacje od siebie. Bardziej z mojego powodu. Chciałem nieco ochłodzić sprawy.
– Kapuję – Warren wyraził zrozumienie dla słów Jacka.
– Zeszłej nocy rozmawialiśmy. Sprawy zdają się przybierać lepszy obrót. W każdym razie pytała o ciebie i Natalie, więc nie zostaliście zapomniani.
Warren skinął.
– Na pewno masz dość na dzisiaj, czy chcesz jeszcze raz spróbować?
– Mam dość.
– Trzymaj się, człowieku – powiedział Warren, odepchnął się od ogrodzenia i krzyknął w stronę kolegów: – Do roboty, dupki!
Jack z konsternacją pokręcił głową, widząc Warrena biegnącego lekkim truchtem. Jego wigor mógł budzić zazdrość. Warren naprawdę nie czuł zmęczenia.
Jack naciągnął bluzę i poszedł do domu. Nie wygrał ani jednej gry i chociaż na boisku było to przygniatające i frustrujące, teraz nie miało większego znaczenia. Wysiłek fizyczny oczyścił jego umysł; przez półtorej godziny mógł nie myśleć o pracy.