Babka wybiera się zazwyczaj do domu pogrzebowego odpicowana. Lubi na tę okazję wkładać czarne błyszczące pantofle i zwiewne spódnice, na wypadek gdyby pokazał się jakiś przystojny mięśniak. Z powodu harleya musiała tego wieczoru pójść na ustępstwa i ubrać się w spodnie i tenisówki.
– Potrzebuję motocyklowych ciuchów – oświadczyła. – Dostałam dziś emeryturę i jutro z samego rana idę na zakupy.
Usiadłam na motorze, a ojciec pomógł babce usadowić się z tyłu. Przekręciłam kluczyk, przygazowałam i przez rurę wydechową przebiegły wibracje.
– Gotowa? – krzyknęłam do babki.
– Gotowa! – odkrzyknęła.
Ruszyłam wzdłuż Roosevelt Street w stronę Hamilton Avenue i po niedługim czasie byłyśmy już pod domem pogrzebowym Stivy.
Pomogłam babce zejść z siodełka i zdjąć kask. Odsunęła się od motoru i poprawiła ubranie.
– Już rozumiem, dlaczego ludzie lubią te maszyny – oświadczyła. – Potrafią człowieka pobudzić od dołu, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Rusty Kuharchek leżał w sali numer trzy, co dowodziło, że rodzina poskąpiła na trumnę. W sali numer jeden spoczywały ofiary wyjątkowo przerażających zgonów i nabywcy luksusowych, ręcznie rzeźbionych w mahoniu łodzi wiecznego spoczynku.
Zostawiłam babkę w towarzystwie Rusty'ego i powiedziałam jej, że wrócę za godzinę i że spotkamy się przy stoliku z wypiekami.
Noc była ładna, więc postanowiłam się przejść. Ruszyłam wzdłuż Hamilton i po chwili znalazłam się w Burg. Nie było jeszcze całkiem ciemno. Ale za miesiąc, o tej samej porze, ludzie siedzieliby już na gankach. Mówiłam sobie, że to przechadzka dla relaksu, może przemyślenia pewnych spraw. Niedługo jednak znalazłam się przed domem Eddiego DeChoocha i wcale nie czułam się zrelaksowana. Raczej wkurzona, że nie udało mi się – jak dotąd – wykonać roboty.
Połówka bliźniaka należąca do DeChoocha wyglądała na całkowicie opuszczoną. Od strony części należącej do pani Marguchi dobiegały ogłuszające dźwięki teleturnieju. Podeszłam do jej drzwi i zapukałam.
– Co za miła niespodzianka! – zawołała na mój widok. – Właśnie się zastanawiałam, jak ci idzie z DeChoochem.
– Wciąż jest na wolności – wyjaśniłam.
Angela cmoknęła głośno.
– Kawał spryciarza z niego.
– Widziała go pani? Słyszała coś przez ścianę?
– Jakby zniknął z powierzchni ziemi. Nawet telefon nie dzwonił.
– Może się trochę rozejrzę.
Obeszłam posesję, zaglądając do garażu i szopy. Miałam przy sobie klucz od domu Choocha, więc otworzyłam drzwi. Nie dostrzegłam jakiegokolwiek śladu świadczącego o tym, że był tu ostatnio. Na szafce kuchennej leżał stos zaległej korespondencji.
Znów zapukałam do drzwi Angeli.
– Odbiera pani pocztę DeChoocha?
– Tak. Zanoszę ją do niego codziennie, przy okazji sprawdzam, czy wszystko tam w porządku. Nie wiem, co więcej mogłabym zrobić. Myślałam, że może Ronald przyjedzie odebrać listy, ale się nie pokazał.
Kiedy wróciłam do Stivy, babka stała przy stole ze słodyczami i rozmawiała z Księżycem i Dougiem.
– Super – przywitał mnie Księżyc.
– Przyszliście, żeby się z kimś spotkać? – spytałam.
– Pudło. Przyszliśmy, żeby spróbować wypieków.
– Godzina tak szybko zleciała – zauważyła z żalem babka. – Jest mnóstwo ludzi, z którymi nie zdążyłam jeszcze pogadać. Śpieszysz się do domu?
– My możemy panią odwieźć – zaproponował Dougie. – Nigdy nie wychodzimy przed dziewiątą, bo właśnie wtedy Sriva wykłada pierniki z nadzieniem czekoladowym.
Miałam trudny orzech do zgryzienia. Nie chciałam zostać, ale nie wiedziałam, czy mogę powierzyć babkę Dougiemu i Księżycowi.
Wzięłam Dougiego na stronę.
– Nie chcę, by ktokolwiek palił trawkę.
– Żadnej trawki – obiecał Dougie.
– I nie chcę, żeby babka wylądowała w jakimś barze ze striptizem.
– Żadnego striptizu.
– I żeby nie wplątała się w jakieś porwanie.
– Hej, jestem człowiekiem odrodzonym – uspokoił mnie Dougie.
– Dobra – zgodziłam się. – Liczę na ciebie.
O dziesiątej zadzwoniła matka.
– Gdzie się podziewa twoja babka? – spytała. – I dlaczego z nią nie jesteś?
– Miała wrócić z przyjaciółmi.
– Z jakimi przyjaciółmi? Znów ją zgubiłaś?
Cholera.
– Oddzwonię – powiedziałam do matki. Ledwie odłożyłam słuchawkę, kiedy telefon znów się odezwał. To była babka.
– Mam go! – zawołała.
– Kogo?
– Eddiego DeChoocha. Jak siedziałam u Stivy, doznałam olśnienia. Wiem, gdzie dziś wieczorem można go znaleźć.
– Gdzie?
– W domu. Wszyscy w Burg dostają emeryturę tego samego dnia i dziś właśnie jest ten dzień. Pomyślałam więc sobie, że na pewno zaczeka do zmroku i wtedy podjedzie do domu, żeby zgarnąć czek. I oczywiście tak zrobił.
– Gdzie jest teraz?
– Sprawa się trochę skomplikowała. Wszedł do siebie i kiedy próbowaliśmy go aresztować, wyciągnął broń. Dostaliśmy pietra i daliśmy nogę. Tylko Księżyc nie dość szybko wiał i Eddie ma go teraz.
Schyliłam głowę i uderzyłam czołem o szafkę kuchenną. Pomyślałam, że to pomoże. Łup, łup, łup – tłukłam czaszką o drzwiczki.
– Zadzwoniliście na policję? – spytałam.
– Nie wiedzieliśmy, czy to dobry pomysł, bo Księżyc mógł mieć przy sobie jakiś towar. Dougie mówił coś o paczce w jego bucie.
Wspaniale.
– Zaraz tam będę – powiedziałam. – Niczego nie róbcie, dopóki nie przyjadę.
Chwyciłam torebkę, wypadłam na korytarz, zbiegłam po schodach, wyskoczyłam z budynku i dosiadłam harleya. Po chwili hamowałam z poślizgiem na podjeździe domu Angeli Marguchi, rozglądając się za babką. Zobaczyłam ją razem z Dougiem, kryli się za samochodem po. drugiej stronie ulicy. Mieli na sobie superuniformy, a wokół szyi zawiązane ręczniki kąpielowe, niczym peleryny.
– Niezły pomysł z tymi ręcznikami – zauważyłam.
– Jesteśmy pogromcami przestępców – oświadczyła babka.
– Wciąż tam są? – spytałam.
– Tak. Rozmawiałam z Choochem przez komórkę Dougiego – wyjaśniła babka. – Powiedział, że wypuści Księżyca, jeśli załatwimy mu helikopter, a potem samolot z Newark do Ameryki Południowej. Jest chyba pijany.
Wystukałam jego numer na swojej komórce.
– Chcę z tobą pogadać – oświadczyłam.
– Nic z tego. Dopiero jak dostanę helikopter.
– Nie dostaniesz helikoptera, mając takiego zakładnika jak Księżyc. Nikogo nie obchodzi, czy go zastrzelisz. Jeśli go puścisz, przyjdę i zajmę jego miejsce. Z takim zakładnikiem jak ja prędzej dostaniesz helikopter.
– Może być – zgodził się DeChooch. – Brzmi sensownie.
Jakby cokolwiek w tej sprawie brzmiało sensownie. Pojawił się Księżyc w superuniformie i pelerynie z ręcznika. DeChooch trzymał przy jego głowie pistolet, dopóki nie wkroczyłam na ganek.
– To wkurzające – powiedział Księżyc. – Jak to wygląda, żeby superbohatera, pogromcę przestępców, zdybał taki stary facet. – Popatrzył na DeChoocha. – Nie bierz tego do siebie osobiście, człowieku.
– Zawieź babkę do domu – zwróciłam się do niego. – Matka się o nią martwi.
– To znaczy teraz?
– Tak. Teraz.
Babka wciąż stała po drugiej stronie ulicy, a ja nie chciałam krzyczeć, więc zadzwoniłam do niej na komórkę.
– Sama załatwię to z Eddiem – wyjaśniłam. – Ty z Księżycem i Dougiem wracaj do domu.
– Nie podoba mi się ten pomysł – powiedziała. – Myślę, że powinnam zostać.
– Dzięki, ale będzie łatwiej, jak zrobię to sama.
– Mam zadzwonić na policję?
Spojrzałam na DeChoocha. Nie wyglądał na stukniętego czy rozgniewanego. Raczej na zmęczonego. Gdyby pojawiła się policja, mógłby poczuć się zagrożony i zrobić coś głupiego, na przykład zastrzelić mnie. Gdyby udało mi się pogadać z nim przez chwilę, może zdołałabym go przekonać, żeby dał sobie spokój.
– Wykluczone – poinformowałam babkę. Rozłączyłam się, a potem pozostaliśmy na ganku, dopóki babka. Księżyc i Dougie nie odjechali.
– Wezwie policję? – spytał DeChooch.
– Nie.
– Myślisz, że sama dasz radę mnie zatrzymać?
– Nie chcę, by ktokolwiek oberwał. Nie wyłączając mnie. – Weszłam za nim do domu. – Nie wierzysz w ten helikopter, co?
Machnął lekceważąco ręką i poczłapał do kuchni.
– Powiedziałem to, żeby zrobić wrażenie na Ednie. Musiałem coś powiedzieć. Myśli, że ze mnie wielki uciekinier. – Otworzył lodówkę. – Nic do jedzenia. Jak moja żona żyła, zawsze było w domu coś do żarcia.
Napełniłam ekspres wodą i nasypałam do filtra kawy. Pogrzebałam w szafkach i znalazłam pudełko ciastek. Wyłożyłam kilka na talerz i usiadłam przy stole kuchennym z Eddiem DeChoochem.
– Wyglądasz na zmęczonego – zauważyłam.
Skinął głową.
– Nie miałem gdzie spać zeszłej nocy. Chciałem właśnie zabrać z domu czek z emeryturą i wynająć sobie pokój w hotelu, ale zjawiła się Edna z tymi dwoma klaunami. Nic mi nigdy nie wychodzi. – Wziął ciastko z talerza. – Nie umiem się nawet zabić. Pieprzona prostata. Wjechałem cadillakiem na tory. Siedzę tam i czekam na śmierć, i co się dzieje? Muszę się odlać. Więc wysiadam z wozu i idę w krzaki, żeby się wysikać, a wtedy nadjeżdża pociąg. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego przypadku? A potem nie wiedziałem już, co robić, i prysnąłem. Zwiałem jak pieprzony tchórz.
– To była straszna kraksa.
– Wiem, widziałem. Jezu, ten pociąg musiał pchać cadillaca chyba z pół kilometra.
– Skąd wziąłeś nowy samochód?
– Podprowadziłem.
– Jednak coś potrafisz.
– Tylko palce mam jeszcze sprawne. Nie widzę. Nie słyszę. Nie mogę sikać.
– Da się to wyleczyć.
Zaczął się bawić ciastkiem.
– Nie wszystko.
– Babka mi mówiła.
Spojrzał na mnie zdumiony.
– Mówiła ci? Rany Boga. Chryste. Wierz mi, baby to cholerne plotkary.
Nalałam dwie filiżanki kawy i jedną podałam Eddiemu.
– Byłeś z tym u lekarza?
– Nie mam zamiaru gadać z żadnym lekarzem. Nim się człowiek zorientuje, proponują mu jeden z tych implantów. Nie chcę żadnego cholernego implantu. – Pokręcił głową. – Nie mogę uwierzyć, że gadam z tobą o takich rzeczach. Dlaczego to robię?