Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 7

Wjechałam do garażu i zaczęłam krążyć, rozglądając się za białym cadillakiem. Spenetrowałam każdy zakątek, ale nie miałam szczęścia. I dzięki Bogu, bo nie wiedziałabym, co robić, gdybym znalazła Choocha. Nie czułam się na siłach przydybać go w pojedynkę. A myśl o propozycji Komandosa przyprawiła mnie o natychmiastowy orgazm, po którym jednak nastąpił atak paniki.

Innymi słowy, co by się stało, gdybym spędziła z Komandosem noc? Co potem? Przypuśćmy, że byłby tak niesamowity, że dałabym sobie raz na zawsze spokój z innymi mężczyznami. Przypuśćmy, że okazałby się lepszy w łóżku od Joego. Co nie znaczy, by Joe był kiepski. Chodziło o to, że Joe jest śmiertelnikiem. W przypadku Komandosa nie miałam już takiej pewności.

A moja przyszłość? Czy zamierzałam wyjść za Komandosa? Nie. Komandos nie nadawał się do małżeństwa. Do diabła, Joe nie był pod tym względem wiele lepszy.

Istniała też druga strona całej sprawy. Przypuśćmy, że nie spełniłabym jego oczekiwań. Zacisnęłam odruchowo powieki. Rany! To byłoby okropne. Nie do zniesienia.

A przypuśćmy, że on nie spełniłby moich oczekiwań! Fantazja runęłaby w gruzy. Co wtedy? Pozostałaby mi samotna zabawa pod prysznicem.

Potrząsnęłam głową, żeby rozjaśnić myśli. Nie chciałam rozważać spędzenia nocy z Komandosem. Było to zbyt skomplikowane.

Nadeszła pora kolacji, kiedy wróciłam do rodziców. Valerie wstała już z łóżka i siedziała przy stole w ciemnych okularach. Angie i Księżyc jedli sandwicze z masłem orzechowym, oglądając telewizję. Mary Alice galopowała po domu, waląc kopytami w dywan i rżąc. Babka wystroiła się na wizytę w domu pogrzebowym. Ojciec pochylał głowę nad pieczenia. Matka zaś siedziała u szczytu stołu, osiągnąwszy stan najwyższego podniecenia. Twarz czerwona, włosy przyklejone do czoła, rozbiegane oczka, które rzucały niespokojne spojrzenia po pokoju, prowokując wszystkich do stwierdzenia, że przechodzi właśnie menopauzę.

Babka zignorowała moją matkę i przysunęła mi mus jabłkowy.

– Miałam nadzieję, że się pokażesz na kolacji. Mogłabyś mnie podwieźć.

– Pewnie – powiedziałam. – I tak się tam wybierałam.

Matka obrzuciła mnie bolesnym spojrzeniem.

– O co chodzi? – spytałam.

– O nic.

– O co chodzi?

– O twoje ubranie. Jedziesz na wystawienie zwłok Ricci tak ubrana, a ja przez tydzień będę odbierać telefony od ludzi. Co mam im powiedzieć? Pomyślą, że nie stać cię na porządne rzeczy.

Popatrzyłam na swoje dżinsy i buty. Mnie wydawały się porządne, ale nie zamierzałam spierać się z kobietą w okresie menopauzy.

– Mam coś, co możesz włożyć – oświadczyła Valerie. – Prawdę mówiąc, jadę z wami. Będzie fajnie! Czy Stiva wciąż podaje pierniczki?

W szpitalu zamienili chyba dzieci. Nie mogę mieć siostry, która uważa, że domy pogrzebowe to miejsce rozrywki.

Valerie zerwała się z krzesła i pociągnęła mnie na schody.

– Wiem, co ci będzie doskonale pasowało!

Nie ma nic gorszego niż noszenie czyichś ubrań. No, może plaga głodu albo epidemia tyfusu, ale poza tym pożyczanie ciuchów nigdy nie jest frajdą. Valerie jest ode mnie niższa o dwa centymetry i waży ponad dwa kilo mniej. Rozmiar butów mamy identyczny, a nasze upodobania odzieżowe dzielą lata świetlne. Paradowanie po domu pogrzebowym w ciuchach Valerie to jak Halloween w piekle.

Valerie wyjęła z szafy spódniczkę.

– Tram-ta-dam! – zaśpiewała. – Czyż nie jest wspaniała? Idealna. I mam do niej równie idealną górę. I idealne buty. Wszystko odpowiednio skoordynowane.

Valerie całe życie była skoordynowana. Buty i torebki zawsze do siebie pasowały. Bluzki i spódnice też. Poza tym Valerie może nosić szal, nie wyglądając przy tym jak idiotka.

Pięć minut później ubrała mnie od stóp do głów. Fioletowo-zielona spódniczka miała wzorek w różowe i żółte lilie. Materiał był przezroczysty, wszystko do pół łydki. Spódnica wyglądała pewnie doskonale na mojej siostrze w Los Angeles, ale ja czułam się jak zasłona prysznicowa z lat siedemdziesiątych. Górę stanowiła elastyczna bluzka z białej bawełny, z zapinanymi mankietami i z koronką pod szyją. Do tego różowe sandałki na siedmiocentymetrowym obcasie.

Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by włożyć różowe sandałki.

Popatrzyłam na siebie w wysokim lustrze, usiłując się nie skrzywić.

– Spójrz tylko – powiedziała babka, kiedy dotarliśmy do Stivy. – Ale tłok. Trzeba było przyjechać wcześniej. Wszystkie miejsca z przodu są już pewnie zajęte.

Stałyśmy w holu, z trudem przepychając się przez tłum żałobników, którzy przewalali się szeroką strugą przez sale domu pogrzebowego. Była dokładnie siódma i gdybyśmy zjawiły się odrobinę później, musiałybyśmy ustawić się w kolejce na zewnątrz, niczym fani na koncercie rockowym.

– Nie mogę oddychać – odezwała się Valerie. – Zgniotą mnie jak robaka. Moje dziewczynki zostaną, sierotami.

– Musisz deptać ludziom po stopach i kopać ich od tyłu w nogi – doradziła babka. – Wtedy będą się odsuwać.

Benny i Ziggy stali w drzwiach do sali numer jeden. Jeśli w środku był Eddie, to go mieli. Tom Beli, prowadzący śledztwo w sprawie Loretty Ricci, też tu był. Plus połowa mieszkańców Burg.

Poczułam dłoń zaciskającą się na moim pośladku. Odwróciłam się na pięcie i stanęłam oko w oko z Ronaldem DeChoochem, który uśmiechał się lubieżnie.

– Hej, kurczaczku – powiedział. – Podoba mi się ta zwiewna spódniczka. Założę się, że nie masz na sobie majtek.

– Posłuchaj, ty gnojku bez fiuta – warknęłam. – Jeszcze raz złapiesz mnie za tyłek, a każę komuś cię zastrzelić.

– Odważna – powiedział z uznaniem Ronald. – To mi się podoba.

Tymczasem Valerie gdzieś zniknęła, porwana przez napierający tłum, babka zaś posuwała się uparcie w stronę trumny. Sytuacja niebezpieczna, gdyż wieka zamkniętych trumien, jak powszechnie wiadomo, otwierają się tajemniczo w obecności mojej babki. Najlepiej trzymać się blisko niej i obserwować, czy nie wyciąga pilnika do paznokci, by pomajstrować przy zamku.

Constantine Stiva, ulubiony przedsiębiorca pogrzebowy w Burg, dostrzegł babkę i natychmiast ruszył, wyprzedzając ją w wyścigu do trumny.

– Edna! – zawołał, kiwając głową i uśmiechając się swym pełnym zrozumienia uśmiechem przedsiębiorcy pogrzebowego. – Miło cię znów widzieć.

Raz w tygodniu babka powodowała spore zamieszanie w jego salonie, ale Stiva nie zamierzał zrażać przyszłej klientki, która jako osoba doświadczona nie spuszczała oka z luksusowej, ręcznie rzeźbionej mahoniowej skrzyni wiecznego spoczynku.

– Chciałam tylko okazać szacunek – wyjaśniła babka. – Loretta była moją koleżanką.

Stiva wcisnął się między babkę a Lorettę.

– Oczywiście – powiedział. – To miłe z twojej strony.

– Widzę, że to uroczystość z zamkniętą trumną – zauważyła nie bez żalu babka.

– Prośba rodziny – wyjaśnił Stiva głosem gładkim jak lukier, z dobrodusznym wyrazem twarzy.

– Chyba słusznie, zważywszy, że została zastrzelona i wszystko jej wykroili podczas sekcji zwłok.

Stiva wzdrygnął się nerwowo.

– To wstyd, że musieli robić sekcję – ciągnęła babka. – Loretta została postrzelona w pierś i mogła sobie spokojnie leżeć w otwartej trumnie. Choć myślę, że jak robią sekcję, to wyciągają mózg i potem trudno ułożyć nieboszczykowi włosy.

Troje stojących obok ludzi wciągnęło głośno powietrze i oddaliło się czym prędzej w stronę wyjścia.

– Więc jak wyglądała? – indagowała babka Stivę. – Dałbyś radę ją wyszykować, gdyby nie te trudności z mózgiem?

Stiva ujął babkę za łokieć.

– A może wyjdziemy do holu? Nie ma tam tłoku, można też poczęstować się piernikami.

– Dobry pomysł – pochwaliła babka. – Czuję nawet ochotę na coś słodkiego. I tak nie ma tu co oglądać.

Podążyłam za nimi i przystanęłam po drodze, żeby pogadać z Ziggym i Bennym.

– Nie zjawi się tutaj – powiedziałam. – Nie jest aż tak stuknięty.

Ziggy i Benny wzruszyli zgodnie ramionami.

– Tak na wszelki wypadek – tłumaczył się Ziggy.

– Co to była dzisiaj za historia z Księżycem? – spytałam.

– Chciał zobaczyć klub – odparł Ziggy. – Wyszedł z twojego mieszkania zaczerpnąć świeżego powietrza, zaczęliśmy gadać i tak się potoczyło.

– Owszem, nie chcieliśmy porywać tego małego gościa – dorzucił tonem wyjaśnienia Benny. – I nie chcemy, żeby stara pani Morelli przeniknęła nas okiem. Nie wierzymy w te zwariowane zabobony, ale po co ryzykować.

– Słyszeliśmy, że przeniknęła okiem Carmine Scallariego i potem nie mógł… hm, funkcjonować jak trzeba – zauważył Ziggy.

– Powiadają, że próbował nawet tego nowego leku i nic – dodał Benny.

Benny i Ziggy wzdrygnęli się bezwiednie. Nie chcieli znaleźć się w takiej samej sytuacji jak Carmine Scallari.

Zerknęłam ponad ich ramieniem w stronę holu i dostrzegłam Morellego. Stał z boku, pod ścianą, obserwując tłum. Był w dżinsach, czarnych adidasach i czarnym T-shircie pod sportową kurtką. Sprawiał wrażenie szczupłego i niebezpiecznego jak drapieżnik. Podchodzili do niego mężczyźni, żeby zamienić słowo, potem szli dalej. Kobiety obserwowały go z oddalenia, zastanawiając się pewnie, czy jest naprawdę taki niebezpieczny, na jakiego wygląda, czy zasługuje na swą złą reputację.

Uchwycił moje spojrzenie i pokiwał na mnie palcem, wykonując uniwersalny gest przywołania. Otoczył mnie władczo ramieniem, kiedy się do niego zbliżyłam, i pocałował w szyję, tuż przy uchu.

– Gdzie Księżyc? – spytał.

– Ogląda telewizję z dzieciakami Valerie. Masz nadzieję złapać tu Eddiego?

– Nie. Mam nadzieję złapać ciebie. Myślę, że powinnaś zostawić Księżyca na noc u swoich rodziców i pojechać do mnie.

– Kusząca propozycja, ale jestem z babką i Valerie.

– Dopiero przyszedłem – wyjaśnił. – Udało się babce podnieść wieko trumny?

– Stiva jej przeszkodził.

Morelli przesunął palcem po koronkowym wykończeniu mojej bluzki.

– Podoba mi się.

– A spódnica?

– Spódnica wygląda jak zasłona prysznicowa. Ale podniecająca. Kiedy patrzę na nią, to się zastanawiam, czy masz pod spodem bieliznę.

23
{"b":"94144","o":1}