Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 5

Przesiadywanie w kawiarni i popijanie brazylijskiej kawy nie było przewidziane w moim porannym rozkładzie dnia, wybrałam więc McDonalda, który oferował kawę brazylijską o smaku waniliowym i, co istotne, naleśniki. Nie miały może rozmiarów placków, jakie smażyła babka, ale nie były źle, a ich zdobycie nie nastręczało szczególnych trudności.

Niebo zaciągnęło się chmurami, zapowiadając deszcz. Żadna niespodzianka. Deszcz to w Jersey rzecz obowiązkowa. Uporczywa szara mżawka, która sprawia, że mamy najgorsze w kraju fryzury i mentalność leniuchów wysiadujących godzinami przed telewizorem. W szkole uczyli nas, że jak w kwietniu burze – to w maju piękne róże. Ulewy powodują także gigantyczne karambole na trasie wyjazdowej z miasta i spuchnięte, zasmarkane zatoki nosowe. Skutkiem tego mamy często powód, by kupować nowe wozy, i jesteśmy, jak Ameryka długa i szeroka, znani z charakterystycznej, nosowej odmiany angielskiego.

– Jak twoja głowa? – spytałam Księżyca w drodze powrotnej.

– Pełna dobrej kawy. Moja głowa jest błoga, facetka.

– Nie, nie, chodziło mi o twoje szwy.

Księżyc pomacał się po opatrunku.

– W porządku.

Siedział przez chwilę z lekko rozchylonymi ustami i wzrokiem wbitym w najgłębsze zakamarki swego umysłu, aż wreszcie błysnęło mu jakieś światełko.

– Ach tak – przypomniał sobie. – Postrzeliła mnie jakaś okropna starsza pani.

To właśnie dobra strona zażywania przez całe życie trawki… nie ma problemów z pamięcią. Coś strasznego cię spotyka, a w dziesięć minut później nie możesz sobie za cholerę nic przypomnieć.

Jest też oczywiście i zła strona, bo kiedy spada na człowieka nieszczęście, na przykład gubi się gdzieś jego przyjaciel, to zachodzi prawdopodobieństwo, że istotne wydarzenia i informacje zaginą we mgle spowijającej umysł. I że twarz w oknie była owocem halucynacji, podczas gdy tak naprawdę strzał oddano z przejeżdżającego samochodu.

W przypadku Księżyca prawdopodobieństwo oznaczało niemal pewność.

Przejechałam obok domu Dougiego, by się upewnić, że nie strawił go ogień, kiedy spaliśmy u mnie.

– Wszystko wygląda okay – zauważyłam.

– Wygląda pusto – skomentował Księżyc.

Kiedy wróciliśmy do mnie, w kuchni siedzieli Ziggy i Benny. Obaj raczyli się kawą i tostami.

– Mamy nadzieję, że się nie gniewasz – powiedział Ziggy. – Byliśmy ciekawi, jak spisuje się twój nowy toster.

Benny pokazał swoją kromkę.

– Doskonały tost. Zobacz tylko, jak się równo przypiekł. Ani śladu spalenizny na krawędziach. I jaki chrupki.

– Powinnaś kupić trochę galaretki – zauważył Ziggy. – Galaretka truskawkowa byłaby do tego tosta w sam raz.

– Znów się włamaliście do mojego mieszkania! Nie znoszę, jak to robicie.

– Nie było cię w domu – wyjaśnił Ziggy. – Nie chcieliśmy, żeby wyglądało, jakby pod twoimi drzwiami kręcili się faceci w wiadomym celu.

– Tak, nie chcieliśmy psuć ci dobrej opinii – dorzucił Benny. – Nigdy nie uważaliśmy, że należysz do takich dziewczyn. Choć krążyły przez lata plotki o tobie i Joem Morellim. Powinnaś na niego uważać. Ma bardzo złą reputację.

– Hej, popatrz tylko! – zawołał zdziwiony Ziggy. – Ten mały pedzio. Gdzie się podział twój uniform, dzieciaku?

– No właśnie, i skąd ten opatrunek? Potknąłeś się na wysokich obcasach? – spytał Benny.

Ziggy i Benny trącili się łokciami i wybuchnęli śmiechem… jakby chodziło o jakiś im tylko znany dowcip.

Nagle wpadło mi coś do głowy.

– Słuchajcie, chłopaki, nie wiecie przypadkiem, skąd ta rana na jego głowie?

– Ja nie wiem – zastrzegł się Benny. – Wiesz coś o tym, Ziggy?

– Nic nie wiem – zapewnił Ziggy.

Oparłam się o blat szafki i skrzyżowałam ramiona.

– To co tu robicie?

– Pomyśleliśmy, że warto zajrzeć – odparł Ziggy. – Minęło już trochę czasu, jak ostatnio rozmawialiśmy, więc ciekawiło nas, czy urodziło się coś nowego.

– Upłynęła niecała doba – zauważyłam.

– No tak, właśnie mówię… trochę czasu.

– Nic się nie urodziło.

– Rany, to niedobrze – westchnął Benny. – Wszyscy cię chwalą. Wiązaliśmy z tobą duże nadzieje.

Ziggy dopił kawę, opłukał kubek w zlewie i postawił go na suszarce.

– Musimy już lecieć.

– Świnie – powiedział Księżyc.

Ziggy i Benny zatrzymali się przy drzwiach.

– Nieładnie tak mówić – zauważył Ziggy. – Machniemy na to ręką, bo jesteś przyjacielem panny Plum.

Popatrzył na kumpla, jakby szukał u niego wsparcia.

– Racja – przyznał Benny. – Machniemy na to ręką, ale powinieneś zwracać uwagę na maniery. To nieładnie tak mówić do starszych dżentelmenów.

– Nazwaliście mnie pedziem! – wrzasnął Księżyc.

Ziggy i Benny spojrzeli na siebie zdumieni.

– Tak? – zdziwił się Ziggy. – I co z tego?

– Następnym razem nie krępujcie się i zaczekajcie na korytarzu – uprzedziłam. Zamknęłam za nimi drzwi i zwróciłam się do Księżyca: – Chcę, żebyś się dobrze zastanowił. Przychodzi ci do głowy jakikolwiek powód, dla którego ktoś miałby do ciebie strzelać? Jesteś pewien, że widziałeś twarz kobiety w oknie?

– Nie wiem, człowieku. Mam kłopoty z myśleniem. Mój umysł jest jakby zajęty.

– Były jakieś dziwne telefony?

– Jeden, ale nie taki znów dziwny. Zadzwoniła kobieta, kiedy byłem u Dougiego. Powiedziała, że mam coś, co nie jest moje. Byłem trochę przymulony.

– Mówiła coś jeszcze?

– Nie. Spytałem, czy chce toster albo superkieckę, ale odłożyła słuchawkę.

– Tylko to zostało z całego towaru? A co się stało z papierosami?

– Pozbyłem się fajek. Znam jednego nałogowca…

Odnosiło się wrażenie, że Księżyc utknął w jakiejś pętli czasowej. Pamiętałam go z czasów szkolnych, wyglądał dokładnie tak samo. Długie kasztanowe włosy, rozdzielone pośrodku głowy i związane z tyłu w kucyk. Blada skóra, szczupła sylwetka, średni wzrost. Księżyc miał na sobie hawajską koszulę i dżinsy, dostarczone pewnie do domu Dougiego pod osłoną nocy. Prześlizgnął się przez szkołę w mgiełce miłej nieświadomości, wywołanej trawką, gadając jak najęty i chichocząc w stołówce, a potem odsypiając na lekcjach angielskiego. A teraz… znów prześlizgiwał się przez życie. Żadnej pracy, żadnej odpowiedzialności. Kiedy się nad tym zastanawiałam, nie wydawało się to takie złe.

Connie pracowała zwykle w sobotnie ranki. Zadzwoniłam do biura i czekałam, aż skończy rozmawiać z drugiego aparatu.

– To była moja ciotka Flo – wyjaśniła. – Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w Richmond pojawiły się jakieś kłopoty, kiedy był tam DeChooch? Ona uważa, że ma to związek z kupnem farmy przez Louiego D.

– Louie D. to biznesmen, zgadza się?

– I to na dużą skalę. Albo przynajmniej był. Zmarł na atak serca, kiedy DeChooch odbierał towar.

– Może to jakaś kula spowodowała ten atak?

– Nie sądzę. Gdyby Louiego D. stuknęli, słyszelibyśmy o tym. Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Zwłaszcza że jego siostra tu mieszka.

– Kto jest jego siostrą? Znam ją?

– To Estelle Colucci. Żona Benny'ego.

Jasny gwint.

– Świat jest mały.

Odłożyłam słuchawkę i w tym momencie zadzwoniła matka.

– Musimy wybrać ci suknię ślubną – oświadczyła.

– Nie chcę sukni ślubnej.

– Powinnaś chociaż obejrzeć.

– Dobrze, obejrzę.

Nie.

– Kiedy? – spytała matka.

– Nie wiem. Jestem w tej chwili zajęta. Pracuję.

– Dziś sobota – zauważyła matka. – Kto pracuje w sobotę? Potrzebujesz więcej relaksu. Zaraz przyjedziemy do ciebie z babką.

– Nie! – krzyknęłam.

Za późno. Wyłączyła się.

– Musimy się wynosić – powiedziałam Księżycowi. – Sytuacja alarmowa. Wychodzimy.

– Alarmowa? Co, znów będą do mnie strzelać?

Posprzątałam z szafki brudne naczynia i wsadziłam je do zmywarki. Potem chwyciłam kołdrę i poduszkę Księżyca i pobiegłam do sypialni. Matka mieszkała ze mną jakiś czas i byłam pewna, że wciąż ma klucz do mojego mieszkania. Niech ręka boska broni, żeby weszła i zastała pobojowisko. Łóżko było niepościelone, ale nie chciałam tracić czasu. Pozbierałam rozrzucone rzeczy i ręczniki i wszystko wrzuciłam do kosza na brudną bieliznę. Przemknęłam przez salon, z powrotem do kuchni, złapałam torbę i kurtkę, na koniec wrzasnęłam na Księżyca, żeby ruszył tyłek.

Spotkaliśmy matkę z babką na dole w holu.

Cholera!

– Nie musiałaś czekać na nas w holu – powiedziała matka. – Weszłybyśmy na górę.

– Nie czekam na was – wyjaśniłam. – Wychodzę. Przepraszam, ale mam robotę.

– Jaką? – chciała koniecznie wiedzieć babka. – Ścigasz jakiegoś obłąkanego zabójcę?

– Szukam Eddiego DeChoocha.

– Niewiele się pomyliłam – oświadczyła babka.

– Możesz znaleźć Eddiego kiedy indziej – zdecydowała matka. – Umówiłam ci wizytę w sklepie Tiny z sukniami ślubnymi.

– Tak, i lepiej żebyś się zdecydowała szybko – dodała babka. – Jest tylko jedna suknia, w ostatniej chwili ktoś odwołał ślub. Poza tym potrzebna nam była wymówka, żeby wyjść z domu. Nie mogłyśmy już znieść galopowania i rżenia.

– Nie chcę sukni ślubnej – oznajmiłam zdecydowanie. – Chcę skromnego wesela.

Albo żadnego.

– Owszem, ale nie zawadzi obejrzeć sukni – upierała się matka,

– Sklep Tiny to super rzecz – odezwał się Księżyc.

Matka zwróciła się w jego stronę.

– Czy to nie Walter Dunphy? Mój Boże, nie widziałam cię od wieków.

– Super! – przywitał się z matką. A potem wymienił z babką Mazurową skomplikowany uścisk dłoni, którego elementów nigdy nie udałoby mi się spamiętać.

– Lepiej się pośpieszmy – ponagliła babka. – Nie możemy się spóźnić.

– Nie chcę sukni ślubnej!

– Tylko obejrzymy – uspokajała mnie matka. – To zajmie pół godzinki, a potem będziesz mogła zająć się swoimi sprawami.

– Świetnie! Pół godziny. Ani minuty dłużej. I tylko oglądamy.

Sklep Tiny znajduje się w samym sercu Burg, w bliźniaku z czerwonej cegły. Tina zajmuje małe mieszkanie na piętrze, a interes prowadzi w dolnej części domu. Druga połówka bliźniaka to nieruchomość na wynajem, też stanowiąca własność Tiny. Tina jest powszechnie znana jako wyjątkowo wredna właścicielka domu i najemcy prawie zawsze wyprowadzają się wraz z wygaśnięciem umowy. Ale ponieważ nieruchomości na wynajem są w Burg równie rzadkie jak kości dinozaurów, Tina nigdy nie ma problemu ze znalezieniem pechowych ofiar.

16
{"b":"94144","o":1}