Литмир - Электронная Библиотека

Całe popołudnie spędza na czatach w pobliżu domu, z umysłem równie pustym jak jeden z jego zeszytów. Do niebieskich drzwi stukają zastępy ludzi. To członkowie miejscowej społeczności, którzy na wieść o tragicznej śmierci pandita Razdana przyszli oddać mu hołd. Wszyscy wyglądają, jakby wiedzieli o hańbie Prana. Choć rzuca się ku nim z błaganiem o pomoc, większość z nich nawet na niego nie patrzy. Służba wpuszcza ich pojedynczo. Za każdym drzwi zamykają się z głuchym łoskotem. Pran nic nie rozumie. Przecież to on: Pran Nath Razdan, śliczny chłopiec, syn i dziedzic. To jakiś koszmarny sen.

Z nadejściem wieczoru kramarze zawieszają lampy nad swoimi towarami, a powietrze napełnia się wonią gotowanych potraw. Pran zaczyna odczuwać głód i prosi o pakory. Grzebiąc w kieszeni, uświadamia sobie, że nie ma pieniędzy. Z jakiegoś powodu nikt nie chce dać mu jedzenia na kredyt. Nie pomagają nawet tłumaczenia, że wuj wkrótce ureguluje należność. Pran plącze się koło nich przez pewien czas w nadziei, że ktoś się nad nim ulituje. Na próżno. W pustym brzuchu burczy mu coraz głośniej. To zupełnie nowe, przerażające uczucie. Posiniaczony i obolały, błąka się po okolicy. Od jego sztywnych ubrań bije smród zaschniętych odchodów. Stanąwszy na rogu pod wysokim murem rezydencji, przywiera doń ciasno, by przepuścić kondukt pogrzebowy. Rozproszona grupka żałobników z lampionami w rękach podąża za marami niesionymi przez sześciu ludzi w białych maskach. Ciało spowite w bawełnianą tkaninę jest obsypane płatkami nagietków. Dwaj wystraszeni korpulentni kapłani uwijają się żwawo na czele procesji, ożywieni pragnieniem jak najszybszego załatwienia sprawy.

– O, nasz wredny mały mieszaniec. Przyszedłeś na mój róg żebrać?

Głos jest ochrypły, pełen drwiny. Pran spogląda w dół i widzi starego żebraka o uschniętych nogach. Siedzi w tym miejscu, odkąd Pran sięga pamięcią. Jego wymizerowaną twarz przykrywa warstewka kurzu, skóra pokryta bliznami po ospie ma barwę węgla. Przed nim leży miseczka zrobiona ze skórki pomarańczy z kilkoma drobnymi monetami w środku. Pran nie ma odwagi spojrzeć żebrakowi w oczy. Kiedyś w nagłym odruchu ukradł mu miedziaki i uciekł. Wtedy uważał, że to zabawne. Teraz w pomieszaniu wbija wzrok w ziemię i patrzy na parę groteskowo zwężonych kikutów, sterczących oskarżycielsko ku górze.

– Pamiętam, jak ukradłeś moją miseczkę i zmusiłeś mnie, żebym cię gonił.

Z gardła Prana wydobywa się dyplomatyczne chrząknięcie.

– Bardzo to było śmieszne – ciągnie żebrak.

Pran kiwa głową. Żebrak ma chyba ochotę na pogawędkę, więc Pran postanawia zadać pytanie, które nie daje mu spokoju.

– Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia?

Żebrak obrzuca go zdziwionym spojrzeniem i mamrocze dwie linijki modlitwy. Pran uznaje, że to oznacza „nie mam”.

– W takim razie skąd mam wziąć jedzenie?

Żebrak wybucha donośnym śmiechem, aż ludzie na ulicy oglądają się za nim. Wali się dłonią po udzie i tupie kikutami o ziemię.

– On jest głodny! – wrzeszczy. – On jest głodny! Wtóruje mu śmiech przechodniów.

– Kiedy przyjdzie mój wujek… – zaczyna Pran, ale śmiech żebraka jeszcze się wzmaga.

– Co mam robić? – pyta zniecierpliwiony Pran.

Kiedy w końcu żebrak odzyskuje panowanie nad sobą, wykrzywia szyderczo usta.

– Idź jeść ze swoimi ludźmi. Oni cię nakarmią.

– Ale kim są moi ludzie?

Żebrak wydaje się jeszcze bardziej rozbawiony.

– Znajdziesz ich w Telegraph Club. Nie martw się, mały cudaku. Powiem ci, co masz mówić.

٭

Post and Telegraph Club nie należy do najbardziej okazałych klubów w Agrze. Mieści się w zwyczajnym wiktoriańskim budynku, funkcjonalnym pudle z czerwonej cegły z kamiennym portykiem doczepionym do frontu niczym zadarty nos. We wnętrzach utrzymuje się zapach smażonych potraw, niemożliwy do usunięcia bez względu na to, z jakim poświęceniem sprzątacze szorują wszystko i pucują. A szorują i pucują mocno, nawet gwałtownie. Zmywają każdą powierzchnię, woskują podłogi, ścierają kurze, aż mdleją im ręce. Ale i tak nigdy nie jest jak trzeba. W pomieszczeniach ciągle unosi się intensywna woń potraw smażonych w ghi. Charakterystyczna woń Indii.

Członkowie klubu mają z sobą wiele wspólnego. Kobiety gustują w sukniach z bawełny zadrukowanej w motywy roślinne. I choć ich jakość pozostawia nieco do życzenia, są zawsze świeże i odprasowane, nawet podczas upałów. Nie są to suknie, jakie niektóre panie zamawiają z katalogu Army amp;Navy docierającego tu z Kraju raz na sezon. Tamte wyglądane są niecierpliwie, czeka się na nie dwa, czasem nawet trzy miesiące, a kiedy nadchodzą, są owinięte w bibułkę szeleszczącą przy otwarciu i roztaczającą stęchły zapach jakiegoś magazynu położonego z dala od Strandu. Ich suknie szyje się w domu z materiału kupionego na bazarze. Czasem wkłada się jeszcze pojedynczą bransoletkę z kryształków. Skromną wprawdzie, zawsze jednak bransoletkę. Indyjski wyrób, nie biżuterię z Kraju.

Kobiety noszą kapelusze. Mężczyźni także. Nawet w pochmurne dni. Nawet (jak żartują niektórzy) w pomieszczeniach. Żona pułkownika artylerii widziała to na własne oczy. Żona rezydenta w Bharatpur przysięga, że zobaczyła ich kiedyś (ich, czyli członków Post and Telegraph Club w Agrze) w kapeluszach podczas partyjki brydża.

W pomieszczeniu. Po zmroku. Słońca już nie było na niebie, a oni ciągle siedzieli w tropikalnych hełmach na głowie, jakby odbywali poranną przejażdżkę w środku lata. Żona rezydenta uwielbia opowiadać tę historię. Jej przyjaciółki dobrze się przy tym bawią. Jakie to komiczne, nosić kapelusz w nocy! Mówienie o tym zawsze wywołuje śmiech. Mimo żartów na ich temat mężczyźni i kobiety z Telegraph Club noszą nakrycia głowy przy każdej okazji. Wymyślne, obszerne kapelusze z szerokim rondem, dającym gwarancję, że ich twarze zawsze, ale to zawsze będą ocienione. Słońce to zdecydowanie Zła Rzecz.

Członkowie Agra Post and Telegraph Club sporo aspektów życia zaliczają do kategorii Złych Rzeczy. Taka jest przynajmniej opinia żony rezydenta i jej przyjaciółek. Są bardzo drażliwi. Tak łatwo ich urazić, że właściwie nie da się z nimi rozmawiać. Nie żeby ktoś w ogóle miał ochotę wdawać się z nimi w rozmowę, chyba że Ronnie, Clive, Peter czy inni mężowie, którzy mają ich wśród personelu. Będąc ważną osobistością na kolei i – oczywiście – na poczcie czy w telegrafie, nie sposób uniknąć z nimi kontaktu. Co, wziąwszy pod uwagę (o czym panie przypominają sobie nawzajem w ładniej pachnących i bardziej ekskluzywnych wnętrzach Civil Service Club) ich okropny akcent, okropne humory i niedorzeczny sposób, w jaki ciągle mówią o Kraju, czyni z nich prawdziwy dopust boży.

Kraj, kochany Kraj! Każdy wie, że nikt z bywalców Post and Telegraph Club nigdy nie był nawet blisko Anglii. Co przydaje im swoistego uroku. Ale generalnie ci ludzie budzą raczej odrazę. W sekrecie żują betel, ich dziewczęta uganiają się za mężczyznami z innych sfer i zamiast usiąść jak należy, kucają, gdy im się wydaje, że nikt nie widzi. Zawsze odgadniesz, kto jest kim. Pochodzenie w końcu daje o sobie znać.

Ach, ci wszyscy okropni mieszańcy.

W Post and Telegraph Club w Agrze ci wszyscy okropni mieszańcy zbierają się, by snuć własne opowieści i dawać wyraz swemu obrzydzeniu do tubylców i wstrętnych hinduskich zwyczajów, relacjonować, jak mężowie stanowczo przywołują do porządku swoich pracowników, a żony strofują służbę (jeśli ją mają). Tubylcy są przebiegli, niegodni zaufania i mają skłonność do występku. Ich lubieżność jest wręcz przysłowiowa. Cóż za kontrast z Krajem, północną moralnością i szlachetnością angielskich obyczajów i manier. Oni, społeczność anglo-hinduska, dobrze wiedzą, komu być wiernym. Wiedzą, która strona ich samych jest im bliższa. Noszą nakrycia głowy, czytają wszystko na temat Kraju i unikają słońca jak zarazy, bolejąc nad każdą porcją melaniny produkowanej przez skórę. Tyle że nie nazywają tego melaniną. Nadają jej inne nazwy. Najczęściej brud. Ona ma taką brudną skórę, moja droga. Nikt się do niej nie zbliży. A jej nos. Taki szeroki i płaski. Nie to co twój.

W klubie mogą być sobą. Mogą tańczyć i grać w loteryjkę bez konieczności znoszenia wrogich spojrzeń tubylców albo kpin wymienianych szeptem przez młodszych oficerów zmierzających do Civil Service Club, do którego Anglo-Hindusi mają zakaz wstępu. W tym czasie uszy odpoczywają od żarcików i rymowanek.

Pewna panna imieniem Lucy
wdała się w romans z Hindusem.
Grzech przyniósł owoce,
spłodzili bliźniaki:
dwa czarne, dwa białe i dwa razy khaki.

Ileż to razy Harry Begg słyszał ten wierszyk?

To takie niesprawiedliwe. Kolor skóry, własnej skóry, wyrył się w umyśle Harry’ego Begga jak numer seryjny. Jego skóra ma odcień papieru pakowego. Może odrobinę ciemniejszy. I tak nie najgorzej w porównaniu z innymi. Z dziewczętami nawet mu się układa, choć bez wątpienia większość tych, z którymi się umawia, rzuciłaby go bez namysłu, gdyby jakiś miody domokrążca czy zwykły angielski żołnierz okazał im zainteresowanie. Ze dwie już to zrobiły. Co za cholerna niesprawiedliwość. Kiedyś sprawy miały się inaczej. Skinner, ten Skinner, założyciel bengalskiej kawalerii, z wyglądu przypominał Harry’ego. To samo lord Roberts, który dowodził wojskiem podczas wojny burskiej. Nawet lord Liverpool, tak, sam lord Liverpool, niegdyś premier, był jednym z nich. Jego babka ze strony matki pochodziła z Kalkuty. Tak mówią kroniki. Wystarczy do nich zajrzeć. Dawniej panowało przyzwolenie dla małżeństw mieszanych. Dawniej, za czasów Kompanii, dopóki wszyscy ci biolodzy i ewangeliści nie nastraszyli ludzi ciemną rasą.

Jakiś ulicznik zagaduje Harry’ego w chwili, gdy ten przygarbiony, jakby uginając się pod ciężarem swojej śniadej karnacji, opuszcza klub. Na ulicy migoczą światła. Harry idzie na spotkanie z Jennifer Cash, dziewczyną o delikatnych rysach i cerze barwy pergaminu. Dziś wieczorem może poczuje się wreszcie jak normalny człowiek. Pod warunkiem, że nie pójdą tam, gdzie będą inni mężczyźni – inni, bardziej biali. Tak łatwo mógłby stracić Jennifer. Wystarczy jedna naszywka na naramienniku. Zaplata w funtach, nie w rupiach. Wszystko jest takie kruche. Ale dziś wieczorem serce Harry’ego przepełnia nadzieja.

9
{"b":"90789","o":1}