Литмир - Электронная Библиотека

Z upływem kolejnych godzin jego przerażenie jeszcze się wzmaga. Ból, dotąd przeszywający głowę, ogarnia falą ręce i nogi, daje o sobie znać szarpaniem w krzyżu. Pobielone ściany i otwarte okiennice sypialni zdają się odzwierciedlać zagrożenie. Przemieszczają się szyderczo w polu widzenia Razdana, jakby trawione tą samą co on gorączką, ożywione jej wpływem. Około południa pandit Razdan krzykiem wzywa służących.

Amar Nath Razdan ma w zanadrzu ostateczny lek przeciw grypie, środek zaradczy zachowany na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Mniej więcej godzinę później wkracza do sypialni procesja służących z wiadrami cebuli i z emaliowaną wanną. Nie dbając o nakazy skromności, pan zrzuca z siebie ubranie i nago wskakuje do wanny, jedna z młodszych dziewcząt wybiega z pokoju. Dopiero łagodna perswazja skłania ją do powrotu. Służba sieka cebule i wrzuca je do wanny. Każda cebula znaleziona w spiżarni jest teraz tutaj. Prawie cały dom zajął się krojeniem. Stopniowo chude ciało pandita Razdana ginie pod cebulową powłoką. Wystają tylko czubki kolan i głowa. Cebule są tak mocno zgniecione, że pandit Razdan pływa w ich miąższu i soku. Na koniec słudzy ciasno owijają wannę białą tkaniną, której końce wiążą pod głową swojego pana, co upodabnia go do cebulowej mumii, ciasno spowitej płótnem i zlanej potem. Z załzawionymi oczami służący wychodzą karnie z sypialni i zamykają za sobą drzwi, pozwalając działać cudownemu lekarstwu.

Teoria kuracji cebulowej jest bardzo prosta. Cebula to ostre warzywo, znane ze swych palących właściwości. Wywołuje wydzielanie łez i potu. Jedna surowa cebula wystarczy, by odstraszyć niepożądanych rozmówców czy oczyścić wnętrzności z nadmiaru wszelkich humorów. Hiszpanka jest jedną z najbardziej wilgotnych chorób znanych ludziom, co czyni z cebuli potężną broń. Pandit Razdan ma nadzieję wygnać z ciała chorobę, składając bakcyla w ofierze oczyszczającemu ogniowi zbawiennego warzywa. Dodatkowo chrupie garściami swoje lekarstwo w rozpaczliwej walce ze śmiertelnym przerażeniem ogarniającym jego rozdygotane ciało.

Taki sposób zmierzenia się z własną chorobą wybiera Amar Nath. Choroba jest prawdziwa. Największe obawy tego chimerycznego hipochondryka stają się rzeczywistością, ściskającą jego czaszkę obręczą bólu. Amar Nath bębni palcami w klatkę piersiową. Coraz bardziej rozstrojony umysł podpowiada mu, że uda się zebrać z ciała bakcyle grypy jak małe owady. Poci się obficie. Ściany sypialni migoczą, a gorączka wprawia jego ciało w drżenie niczym młoteczek uderzający w strunę.

Gdzieś z oddali dobiegają go krzyki, odgłosy jakiegoś przewracanego mebla. Słyszy syna, słyszy Anjali, jak wymyślają sobie nawzajem. Odwraca głowę, próbując zrozumieć słowa. Ale dźwięki docierają do niego jakby z drugiego końca świata. Zanurzony w cebulowej brei, Amar Nath Razdan jest adwokatem w swojej ostatniej sprawie.

٭

Gita z krzykiem zbiega ze schodów na dziedziniec, a jej matka (ucieleśnienie fatum, przeznaczenia, sprawiedliwości, karmy i reszty potężnych bezosobowych sił, które miażdżą podobnych mrówkom śmiertelników) okłada Prana po nerkach kijem do odstraszania małp. Gdy Pran zgina się w pół, Anjali sprytnie kieruje swoją broń ku jego kolanom i łokciom. Każdy celny cios wywołuje nagły i przeszywający parkosyzm bólu.

Zwycięstwo Anjali jest szybkie i całkowite. Spodnie od piżamy, skłębione wokół kostek Prana Natha, krępują ruchy i uniemożliwiają stawianie oporu. Kiedy Pran pełznie po ziemi, usiłując skryć się pod czarpai, Anjali obrzuca go siarczystymi przekleństwami, łapie za ucho kleszczowym chwytem palców zaprawionych wieloletnim łuskaniem grochu i siekaniem okry i wlecze przed oblicze ojca.

Puka do drzwi, zza których dochodzi złowieszczy chlupot.

– Panie?! Jesteś tam, panie?

Odpowiada jej cisza. Anjali niecierpliwie naciska klamkę. Drzwi ustępują. Cebulowy odór bucha ze środka z taką siłą, że z oczu Anjali ciurkiem zaczynają płynąć łzy. Amar Nath Razdan jest w kąpieli od trzydziestu godzin. Chory, teraz już bezsprzecznie i nieodwołalnie chory, zlany potem i wstrząsany dreszczami jak przy nagłym paroksyzmie, z głową wystającą znad białych zwojów niczym główka przedwcześnie urodzonego dziecka, z przekrwionymi oczami i nieprzyjemnie zaczerwienioną, pomarszczoną skórą, wygląda jak marynata, co jest właściwie bliskie prawdy.

– Umieram – mówi słabym głosem.

– Może i tak – rzuca brutalnie Anjali, narzucając koniec sari na głowę. – Wydaje mi się, że znam przyczynę.

Na twarzy pandita Razdana widać przejęcie. Kawa głową na znak, że Anjali powinna mówić dalej. Wobec powagi sytuacji kobieta unosi rękę ku niebiosom.

– Ten dom – oznajmia z naciskiem – jest przeklęty. Jej panem wstrząsa atak gwałtownego kaszlu.

Jak można mówić choremu człowiekowi, że jego jedyny syn, w którym przez piętnaście długich lat pokładał wszystkie swoje nadzieje, jest bękartem pozakastowego zjadacza nieczystego pokarmu, Anglika mylącego funkcje prawej i lewej ręki? Wyczucie i wrażliwość są dane nielicznym. Anjali nie należy do grona pobłogosławionych tym darem. Nie oszczędza swemu panu niczego. Sączy w jego mózg każdą pogłoskę, każdą plugawą insynuację. Kala pamięć Amrity nie wprost, unikając wszystkiego, co mogłoby skłonić męża-rogacza do rozgrzeszenia zmarłej żony. Potem roztacza przed nim ponury (choć trzeba przyznać, że niezbyt przesadzony) obraz win Prana, by wyprowadzić z nich kategoryczny wniosek: chłopiec wykazuje wszelkie oznaki skalanej krwi.

Większość ludzi poprzestałaby na tym, ale dla Anjali to dopiero początek. Objaśnia temat mieszania się ras i wszystkich straszliwych tego konsekwencji. Ze zmieszanej krwi biorą się wszelkie plugastwa naruszające zasady odwiecznej religii. Nic dziwnego, że na Agrę spadła zaraza. Jeśli o nią, Anjali, chodzi, to wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby się okazało, że całą epidemię grypy, dwadzieścia milionów istnień, jakie pochłonęła, świat zawdzięcza Pranowi. Chłopak jest zepsuty do szpiku kości. Na koniec Anjali wyjmuje kartę atutową: sponiewieraną fotografię. RONALD FORRESTER, INDIAN FORE-STRY SERYICE.

– Teraz powiedz, do kogo jest podobny, panie.

Razdan obraca fotografię w oblepionych cebulą dłoniach. Wpatruje się w sepiową twarz Forrestera, który też bacznie mu się przygląda. Analizuje nos, delikatny rysunek ust. Co do koloru skóry, to równie dobrze mogłaby to być twarz Hindusa. Mężczyzna z fotografii zdaje się posyłać mu blady, rozmyty przez wodę uśmiech, który wżera się w mózg poprzez gorączkę niczym kwas trawiący metal. Po raz pierwszy od chwili, gdy Anjali przywlokła tu ze sobą Prana Natha, pandit Razdan kieruje wzrok w jego stronę.

Chłopiec klęczy na podłodze. Z rany na skroni cieknie mu krew. Rozczochrany i pochlipujący budzi lekką odrazę. Razdan uzmysławia sobie, dlaczego go unikał. Dotąd wydawało mu się, że to z powodu jego matki. Mówiła sama do siebie. Zawsze kiedy wchodził do pokoju, czuł, że jej przerywa. Mimo publicznych kampanii w obronie czystości obyczajów, od śmierci żony składał na bazarze potajemne wizyty w pokoikach na górze pod czerwoną latarnią. Tam kazał kobietom zachowywać się w określony sposób, dotykać miejsc na ciele, które nawet wstydził się nazwać. Syn zawsze przywodził na myśl przykre wspomnienie matki, która zasiała owo ziarno grzechu w jego świadomości. Był dowodem jego zniewolenia zmysłowością.

Nie. To wszystko jest o wiele prostsze.

Czując się jak tonący, pandit Razdan uświadamia sobie, że służąca mówi prawdę. Pran Nath i mężczyzna ze zdjęcia to dwie wersje tego samego wizerunku. Pran Nath nie jest jego synem. Wraz z pojawieniem się tej myśli coś w nim pęka. Jego uporządkowane życie rozlatuje się na kawałki jak ustawiona na sztorc drewniana matryca z literkami w drukarni. Z wyrazem głębokiego zawodu na twarzy wydaje z siebie ostatnie tchnienie.

– Ojcze? – rozlega się płaczliwy głos Prana Natha. Ale odpowiedzi nie będzie.

٭

Słudzy nawet nie czekają, aż ciało ich pana ostygnie. Wloką Prana Natha w stronę drzwi wejściowych i wyrzucają na ulicę.

Pran leży w ulicznym pyle. Jego ubranie roztacza przykrą woń cebuli. Wokół zbiera się tłum gapiów zaintrygowanych niesłychanymi wydarzeniami rozgrywającymi się na ich oczach. Czokidar wywija okutym bambusowym kijem, podczas gdy Anjali powtarza swój wywód o krzyżowaniu się ras. Na koniec oznajmia, że na domiar wszystkiego ten zły chłopak właśnie spowodował przedwczesną śmierć pandita Razdana. Po chwili drzwi zamykają się z trzaskiem, słychać donośny zgrzyt metalowej zasuwy.

Pran wstaje i wali w drzwi, znajome drzwi z żelaznymi ćwiekami i zawiasami, z obłażącą niebieską farbą. Tłum lustruje go uważnie w poszukiwaniu oznak jego angielskości. Ludzie wskazują sobie każdą widoczną odmienność, która nagle stała się dla nich zaskakująco oczywista.

– Wpuśćcie mnie! – błaga Pran. – Proszę!

Z drugiej strony drzwi czokidar wrzeszczy, żeby się wynosił.

– Błagam, otwórz! – Odpowiada mu cisza. – Bo przyjdzie mój wujek – krzyczy Pran drżącym głosem – i cię wychłosta. Pożałujesz, zobaczysz!

Ku jego radości słychać zgrzytanie zasuwy. Niebieskie drzwi uchylają się lekko. Przez szparę wysuwa się ręka i rzuca na ziemię mały prostokąt w kolorze sepii. Po chwili drzwi znowu się zatrzaskują. Pran podnosi fotografię i ponownie łomocze w drzwi, krzycząc i prosząc na przemian. Zdezorientowany, odwraca się ku gapiom i nagle staje twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie mają najmniejszego powodu, by go lubić. Sprzedawca słodyczy, stara kobieta z domu obok, mężczyzna handlujący artykułami sypkimi, chłopiec od aptekarza – na wszystkich twarzach maluje się ten sam złowrogi, nieprzyjazny uśmiech. Pran zaczyna żałować, że płatał ludziom tyle figli.

Z tłumu leci w jego stronę gruda krowiego łajna. Ciepły i mokry pocisk trafia go w kark. Kiedy Pran ściera z siebie maź, następny pocisk obryzguje mu twarz. Pran rzuca się naprzód. Garstka małych chłopców rozpierzcha się na wszystkie strony do wtóru drwiącego wycia. Dorośli śmieją się z pobłażaniem. I wtedy Pran pada jak długi na ziemię, potykając się o czyjąś podstawioną nogę.

8
{"b":"90789","o":1}