– Więc to tak – wzdycha przybity Eino.
– Pozwoli pan, że spytam… – mówi profesor. – Co wy tu właściwie robicie?
Zdzierając z nosa płat obłażącej skóry, Eino wskazuje szpule z kablem.
– Telefon – wyjaśnia. – Zakładamy linię telefoniczną. Wzdłuż drogi.
Antropolodzy nie wierzą własnym uszom. Marttiego i Eino cieszy taka reakcja. Z zapałem opowiadają, jak ważna jest ich praca, ponieważ pewnego dnia cały świat zostanie połączony w jedno; i jaka trudna, ponieważ tubylcy, nie rozumiejąc jej sensu, kradną przewody dla miedzianych drutów, a słupy wyciągają z ziemi na opał. Być może nie zbiją tu obaj majątku. Może lepiej będzie wrócić do Finlandii. Popsuły im się ciężarówki, a oni muszą tu tkwić i czekać na parowiec z częściami zamiennymi, listami i zapasami żywności. Myśleli, że parowiec Anglików to ich parowiec, ale się pomylili. „I wychodzi na to, że jeszcze tu sobie poczekamy” – kończy Martti.
– A ci wszyscy ludzie… Skąd się tu wzięli? – pyta profesor. Finowie wzruszają ramionami.
– Niektórzy przyjechali budować drogę. Reszta z innych powodów. Profesor kręci głową i zwraca się do swoich towarzyszy:
– Ostatnim razem tego nie było. Było naprawdę spokojnie.
– Sądzi pan, że tak będzie wszędzie? – pyta niespokojnie Morgan.
– A władza? – chce wiedzieć profesor. – Dlaczego nie ma tu przedstawiciela władzy?
– Jest w kościele – wyjaśnia Eino. – Musi go pan porządnie trzepnąć. On wstaje dopiero po drugiej. Najlepiej trzy razy.
Po bliższych oględzinach okazuje się, że kościół zamieniono w dom. Choć większość ścian się rozsypała, część budynku, gdzie kiedyś stał ołtarz, została naprawiona, a dziury w dachu załatane słomianymi plecionkami. Resztę przekształcono w dziedziniec z paleniskiem i licznymi garnkami. W kącie stoi rower z łańcuchem przeżartym rdzą.
– Halo! – woła profesor, stając przed wejściem.
Ze środka dobiega kaszel i bezcielesny angielski głos:
– Odchrzań się. Nie widzisz, że myślę?
– Słucham?
– Przyjacielu, czy nazywasz się Johnnie Walker?
– Nie, proszę pana. Chapel. Profesor Henry Chapel z uniwersytetu w Oksfordzie.
– Skoro nie jesteś Johnnie Walkerem, nie mam najmniejszej ochoty z tobą gadać. Zjeżdżaj.
Po chwili słychać głuchy odgłos ciężkiego przedmiotu spadającego na ziemię. Zaraz potem jęk.
– Na pomoc! – zawodzi płaczliwie ten sam głos. – Przewróciłem się na bok i zleciałem z łóżka.
Nazywa się Short i reprezentuje tu cholerny rząd i wszystko inne. Jeśli chcą mu bruździć, to on gotów wyjść na zewnątrz i się bić. Jego bojowy zapał studzi wiadro rzecznej wody wylanej na głowę. Po tym zabiegu Short przedstawia sobą żałosny widok. Mętne, rozbiegane oczy, skóra pokryta na przemian sińcami i śladami po ukąszeniach owadów. Jest młodym mężczyzną, niewiele starszym od Jona-thana, lecz whisky i gorączka uczyniły z niego ruinę człowieka. Spogląda na krąg otaczających go antropologów i wykrzywia usta w uśmiechu, odsłaniając poczerniałe zęby.
– Jezu – mamrocze. – Jesteście prawdziwi. A ja myślałem, że mam przywidzenia.
Podróżnicy pomagają mu wrócić do łóżka, po czym odbywają naradę na dziedzińcu. Niezdolność Shorta do działania stanowi wielki problem. Jako administrator okręgu, powinien pomóc im znaleźć tragarzy i poinformować o obecnej sytuacji w krainie Fotse. Na wybrzeżu mówiono o eskorcie, może nawet o oddziale West African Frontier Force albo miejscowej policji. Tymczasem Short, który najwidoczniej nie rozumie, kim są, wydaje się niezdolny do samodzielnego zatroszczenia się o jedzenie dla siebie, nie mówiąc już o udzieleniu pomocy ich wyprawie. Jonathan teraz rozumie, dlaczego spis ludności spadł na niego.
Po powrocie na „Nelly” odkrywają, że ktoś dobrał się do jednej z klatek z zapasami żywności. Załoga niczego nie zauważyła. Gregg zarządza całodobową wachtę. Resztę dnia spędzają na sporach, co dalej.
O zachodzie słońca nad obozem rozlega się przenikliwe zawodzenie. Niektórzy zgromadzili się na wieczorną modlitwę. Rozłożyli maty na spękanej od słońca ziemi i biją pokłony z twarzami zwróconymi w stronę Mekki. Gittens, wsparty o poręcz, patrzy na zrujnowany kościół i wykrzywia twarz.
– Wydaje się, że misjonarze dużo tu nie zwojowali.
Z nadejściem zmierzchu w niebo wzbijają się chmary moskitów. Teraz widać, kto tak naprawdę jest władcą tej ziemi. Unoszą się nad każdą angielską głową, otaczając ją niczym mali Apacze pociąg towarowy. Siadają na odsłoniętych częściach rąk, wciskają się pod nogawki szortów i koszule, powodując szał drapania i nieskutecznego smarowania maścią o cytrynowym zapachu. Uciekając przed inwazją skrzydlatych natrętów, Jonathan wlecze się do kościoła, by posiedzieć z Shortem. Short leży na łóżku polowym i mamrocze coś do siebie. W rzadkich przebłyskach świadomości udaje mu się nawet prowadzić rozmowę, choć raczej pozbawioną sensu.
– Wiesz – powtarza bez przerwy – od dwóch lat nie widziałem białej kobiety. Co ty na to, Johnny?
٭
Na „Przystani Shorta” wyprawa spędza dwa ponure tygodnie. Mieszkańcy obozowiska chodzą za nimi krok w krok, żebrząc o pieniądze i jedzenie. Przy pierwszej próbie naboru tragarzy omal nie dochodzi do rozruchów. Bezładny tłum setek mężczyzn kłębi się wokół ciężarówek Finów, które służą członkom ekspedycji za prowizoryczną mównicę. Uwięziony na rozchwianej platformie auta, Jonathan kurczowo chwyta się żelaznego szkieletu i bezskutecznie usiłuje zapanować nad śmiertelnym przerażeniem.
Co wieczór nadlatują owady, fundując godzinę piekła każdemu, kto nie siedzi dostatecznie blisko gryzącego ognia. Co wieczór też Finowie puszczają płyty z muzyką symfoniczną i strzelają na postrach w stronę każdego, kto podejdzie zbyt blisko ciężarówek. Mimo ich czujności, w obozowisku widuje się kobiety z miedzianymi bransoletkami na kostkach, zrobionymi ze skręconych kawałków drutu. Ich dzieciom wiszą u nadgarstków maleńkie miedziane talizmany.
Czasem Jonathan odwiedza Shorta. Chwile, gdy Shortowi rozjaśnia się w głowie, wykorzystuje na wytłumaczenie mu, że jest naukowcem, który podróżuje do krainy Fotse. „Kiepska sprawa” – to cały komentarz Shorta, który zaraz powraca do Johnnie Walkera i majątku członków drużyny krykieta hrabstwa Kent. Ten temat bardzo mu leży na sercu. Choć Short umiera, przebywanie z nim przynosi Jonathanowi ukojenie. A już na pewno woli jego towarzystwo niż tę szczególną część każdej nocy, która przyprawia go o dreszcz – stanie na warcie. W samotności na pokładzie „Nelly”, w bliskości brzegu, po którym kręcą się bezgłośnie Afrykanie, osobiste punkty orientacyjne Jonathana znikają jeden po drugim. Po kwadransie odczuwa niepewność, po półgodzinie własną kruchość. Pod koniec dwugodzinnej wachty granice jego wewnętrznego świata przestają istnieć. Jonathan czuje wtedy, że się zatraca, a może nie tyle zatraca, ile całkowicie rozprasza w ciemnościach; że gubi stałe punkty odniesienia, że nie ma pojęcia, kim jest, gdzie jest, dlaczego jest i czy w ogóle ma jeszcze prawo myśleć o sobie w kategoriach rodzaju męskiego. Kiedy popada w taki stan, nie ma już dla niego odwrotu. Każdy zmiennik zastaje go wtedy jęczącego, z szeroko otwartymi oczyma, uczepionego strzelby jak talizmanu. Jego towarzysze są oczywiście za dobrze wychowani, by poruszać z nim ten temat, ale jego stan budzi ich troskę.
Tymczasem ktoś zdołał wreszcie dotrzeć z wieściami do miejscowego emira. Przysypiający Jonathan siedzi właśnie na dziedzińcu kościoła i słucha strzępków bełkotliwej opowieści o osiągnięciach przedwojennych krykiecistów, gdy odległe zawodzenie trąbek oznajmia przybycie El Hajj Idrisa Abd’Allahi, który – choć Niewolnik Boga – jest dziedzicznym władcą rozległych równin na północ i wschód od rzeki. Aby je przemierzyć konno, potrzeba dziesięciu dni.
Orszak emira robi wrażenie. Za forysiami w zawojach barwy indy-go podąża straż przyboczna w kolczugach, otaczająca emira i jego dworzan, od których bije w oczy biel i złoto. Profesor, który z powodu niedyspozycji Shorta reprezentuje i siebie, i rząd Jego Królewskiej
Mości, podejmuje przybyszów ucztą. Po zakończeniu ceremonii prezentacji antropolodzy i królewski dwór zasiadają do wspólnego posiłku, złożonego z pieczonej kozy i brytyjskich konserw. Największy zachwyt budzą brzoskwinie w syropie. Naukowcy obdarowują emira podarunkami (więcej puszek z brzoskwiniami, komplet do herbaty i parasol). Obie strony wymieniają komplementy. Rozmowa o interesach zaczyna się dobrze po północy.
Brzoskwinie nie skruszyły emira. „Nie – mówi – wy nie chcecie iść do Fotse”. „Chcemy” – upiera się profesor. „Nie chcecie – twierdzi emir, żywo popierany przez swoich ministrów. – Fotse są brudni. To niewierni, a ich kobiety są prostytutkami”. „Mimo wszystko – przekonuje profesor – chcemy do nich iść. I zapłacimy”. „Nie idźcie – mówi emir. – Oni są biedni. Tam jest susza. Kobiety Fotse zarażą waszą skórę i intymne części, bo ich mężczyźni śpią ze zwierzętami”. „Mimo wszystko…” – powtarza profesor.
Towary okazują się bezużyteczne. Emir życzy sobie zapłaty w międzynarodowych środkach płatniczych. Suma zaproponowana przez profesora zostaje odrzucona. Nawet podwojona, ciągle jest nie do przyjęcia dla emira. Rozmowy trwają już parę godzin. Kiedy ogień ledwo się już żarzy, a szarawy świt odsłania pogrążonych we śnie ludzi, Gittens nieświadomie przerywa impas zapaleniem papierosa. Emir daje do zrozumienia, jak bardzo by go zadowoliła srebrna papierośnica Gittensa. „Zlitujcie się – jęczy Gittens – to prezent od mojej matki”. „Mimo wszystko…” – mówi profesor.
Kiedy papierośnica staje się już własnością emira, ten łaskawie wyraża zgodę, by człowiek imieniem Yusef, jeden z jego wodzów, zaprowadził ich do krainy Fotse. Emir przystaje również na sprzedaż wyprawie niektórych wielbłądów po okazyjnej cenie, co oznacza, że Yusefowi pozostaje zwerbować tylko osiemdziesięciu tragarzy.
Profesor dostaje w podarunku służącego. Człowiek, który kiedyś służył w domu Europejczyka w sąsiednim okręgu, zostaje wynajęty jako kucharz. Obie strony porozumiewają się też co do tego, że bracia Yusefa będą strzec karawany. Pod koniec tygodnia ekspedycja wyrusza w ostatni etap podróży, zostawiając za sobą Finów siedzących na platformach ciężarówek i Shorta na łóżku polowym z flaszką i fasolą w puszkach. Profesor Chapel siedzi na rozkołysanym wielbłądzim grzbiecie gdzieś pośrodku rozciągniętej kolumny ludzi i zwierząt.