Parowiec już jest. Przycumował na rzece, dwie mile od brzegu morza. Jego wygląd nie budzi zaufania. Prostokątny, płaskodenny kadłub z marnym dachem, kiedyś pomalowany na biało, po latach służby pokryty rdzą. W wielkim kole doczepionym do rufy niektóre łopatki noszą ślady sztukowania. Z kotła wyrastają dwa wąskie kominy, sterczące nad pomostem sternika. A pomost to zbita z desek buda, do której wchodzi się po drabinie. Ledwo czytelny napis na burcie głosi, że poczciwa łajba zwie się „Nelly”.
Prawie cały pokład zajmują klatki z ładunkami i skrzynie. Członkowie ekspedycji z trudem znajdują miejsce na rozwieszenie hamaków. Jonathan ląduje obok silnika. Załoga – milczący kapitan i trzech usmolonych pomocników – obserwuje pasażerów z ospałą obojętnością. Palacz od czasu do czasu dorzuca do kotła szuflę węgla i puka w szybki wskaźników.
Niektórzy członkowie klubu pofatygowali się odprowadzić swoich gości. Kiedy dziób „Nelly” zwraca się w górę rzeki, żegnają ich okrzykami pełnymi otuchy. Jonathana, który zdjął kapelusz, ostrzegają gwałtownymi gestami. Jonathan odpowiada machnięciem, udając, że nie rozumie, o co chodzi. Famous salutuje mu na pożegnanie. Jego głowę zdobi paradnie wielki hełm.
Oddalają się od morza coraz bardziej. „Nelly” płynie teraz szeroką deltą, omijając mielizny i skały. Stopniowo delta zwęża się do rozmiarów pojedynczego koryta. Brzegi leniwie płynącej rzeki porastają gęste lasy. Od czasu do czasu można dostrzec jakieś wioski. Na widok „Nelly” podekscytowana dzieciarnia wiosłuje ku nim w pirogach albo skacze z drzew do wody, fikając w powietrzu koziołki.
– No to niedługo ujrzymy kanibali – zagaduje Marchant, szczerząc zęby do Jonathana.
– Fotse są rolnikami – prostuje Morgan.
– Tak ci powiedzieli? Nabrali cię. Założę się, że za naszymi plecami będą gotować w kotłach swoje babcie.
– Nie, naprawdę… – zaczyna Morgan, ale nie kończy. Dopiero teraz orientuje się, że to był dowcip. Marchant wznosi oczy ku niebu.
Na takich rozmowach upływa kilka kolejnych wschodów i zachodów słońca. Marchant usiłuje namówić Morgana do gry w karty, ale rozbija się o jego sumienie nonkonformisty* [przyp.: Nonkonformista – tu: angielski protestant nie należący do anglikańskiego Kościoła państwowego (przyp. tłum.).]. Profesor drzemie na pasiastym leżaku, tej części ekwipunku wyprawy, o którą najbardziej troszczył się od samego Dover. Gregg, nieszczęśliwy, gdy nie ma przed sobą dali, w którą mógłby się wpatrywać, wdrapuje się na pomost sternika. Siada oparty plecami o drewnianą konstrukcję i pali papierosa za papierosem, osłaniając je dłońmi jak wartownik w trakcie nocnej służby.
– Nie jest zbyt rozmowny, co? – zauważa Gittens piątego dnia, wskazując brodą dach łajby, a tym samym Gregga. Marchant przysuwa się bliżej.
– Nie słyszy większości tego, co mówisz. Na wojnie uszkodził sobie bębenki. Kiedyś pod Beaumont-Hamel strzelaliśmy z ośmiocalowych dział przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Po tym wszystkim na tydzień ogłuchliśmy, a jemu już tak zostało. Mówi, że wszystko brzmi jak świst. – Marchant przybiera znaczącą minę. – Jak dźwięk nadlatującego pocisku. Gittensa ogarnia niepokój.
– To dziwne.
– Bardzo dziwne. Doprowadza go do szału.
– Byłeś z nim we Francji?
– Byłem jego sierżantem sztabowym.
– I ciągle jesteście razem.
– Cóż… – Marchant zawiesza głos dla zwiększenia efektu. – Po tym, co się widziało i co się robiło, jedyni ludzie, z którymi da się pogadać, to, no wiesz…
– Naprawdę? To znaczy, tak, racja. Oczywiście. Tak. – Gittens zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał. – A co konkretnie?
– Wojna. Dla mnie osobiście to bardzo trudne, ale kapitan… Powiedzmy, że był w swoim żywiole.
– Ach, tak. – Spłoszony Gittens rzuca nerwowe spojrzenie na dach, jakby oczekiwał, że w każdej chwili może się pod Greggiem załamać.
Początkowo na rzece panuje spory ruch. Tuziny parowców takich jak „Nelly” kursują w górę i w dół rzeki, załadowane towarami albo ludźmi. Na dachu jednego z nich, którym płyną posępni żołnierze w mundurach khaki, tkwi karabin maszynowy. „Nelly” cumuje przy faktoriach – skupiskach chat wzniesionych wokół magazynów i sklepików; raz przerywa podróż w lokalnej mieścinie, gdzie wąskie uliczki oplatają gliniany meczet. Stopniowo ruch zanika i rejs staje się monotonny. Każdy zakręt rzeki przypomina poprzedni, a wzdłuż obu brzegów ciągnie się jednostajna wstęga zieleni.
Zielsko wkręca się w łopatki koła. „Nelly” osiada na mieliźnie i załoga spycha ją na głębszą wodę za pomocą długich drewnianych drągów. Już ponad tydzień Jonathan leży w hamaku i, wsłuchany w nieregularny turkot silnika, usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie, co właściwie czuje i o czym myśli. Nie potrafi odnaleźć drogi do własnego wnętrza, motywy nawet najprostszych działań wymykają się jego introspekcji niczym senne widzenie. Nie wiedząc, co robić, nie robi nic. Jak cała reszta. Powoli parada dni traci dotychczasowy rytm. Czas przybiera bardziej nieuchwytną formę. Rzeczy się powtarzają. Dźwięki posuwają go naprzód lub cofają.
Minuty czy godziny? Profesor śpi. Gregg pali. Żadnych niespodzianek. Z wyjątkiem brzegu. Jonathan spodziewa się, że lada chwila pochłonie go gęstwa drzew; że ujrzy dziewicze serce nieznanego kontynentu. Tak to wygląda, kiedy płynie się w górę afrykańskiej rzeki. Ale zamiast zamknąć go w uścisku, lasy na brzegach rzedną. Nad Jonathanem otwiera się niebo, a przed nim przestrzeń porośnięta niskimi akacjowymi zaroślami. Osad na brzegach jest coraz mniej. Europejskie faktorie dzieli coraz większa odległość, tubylcze osady są coraz mniejsze i nędzniejsze. Monotonia życia na łodzi ma jedną pozytywną stronę: daje wrażenie poruszania się po linii prostej jednostajnym ruchem z punktu wyjścia w miejsce gwarantowanego przeznaczenia. Ale i to mija. Linia wody odsłania inny, całkowicie nieznany wymiar, w którym wszystko jest nieprzewidywalne.
Któregoś dnia docierają do rozwidlenia rzeki. „Nelly” wpływa na przewężone nagle koryto, zaledwie dwa razy szersze od niej samej. Z każdą godziną woda robi się bardziej mulista i płytka. Widać, że już niedługo nie da się po niej płynąć. Po zachodzie słońca, w miejscu, gdzie rzeka zamienia się w błotnistą breję, przed „Nelly” wyrasta rozpadający się drewniany pomost. Jego niebezpiecznie poprzechylane filary przypominają rozchwiane zęby.
Brzeg tętni życiem. Dźwięk silnika zwabił na nabrzeże setki obdartusów, którzy składają ręce i wołają coś do białych przybyszów. Ciemności za ich plecami rozświetla blask obozowych lamp. W nozdrza Jonathana uderza gryzący zapach dymu i smród odchodów.
Zbity z tropu profesor każe przycumować do przeciwległego brzegu, co nie powstrzymuje paru mężczyzn przed wejściem do rzeki i podpłynięciem do „Nelly”. Próbują dostać się na pokład. Załoga spycha ich z powrotem do wody pełnej odpadków i śmieci. Odpływają, dopiero gdy Gregg strzela z rewolweru ponad ich głowami.
– Gdzie jesteśmy? – pyta Gittens żałosnym tonem.
– Na końcu rzeki – mówi Morgan. Marchant spluwa.
– Raczej na końcu cholernego świata.
Nikt nie ma ochoty zejść na ląd. Uzbrojeni, spędzają pełną napięcia noc, zmieniając się na warcie. Dwa razy spokój zakłóca im donośny huk. Według Gregga to strzały z karabinu. „A to oznacza – konkluduje – że są tu inni biali”. Nikogo szczególnie ta informacja nie uspokaja.
Powoli większość gapiów znika z nabrzeża. Podróżnicy zostają, przycupnięci w mroku, wsłuchani w szmery czynione przez niewidzialne postacie. Nie sposób ocenić, ile osób obozuje w pobliżu. Z ostatniej wyprawy profesor pamięta, że była tam nieduża faktoria, której właściciel sprzedał mu zepsutą peklowaną wołowinę.
Z nastaniem dnia ich oczom ukazuje się osobliwy widok. Faktoria zniknęła, jeśli (co szeptem sugeruje Marchant) w ogóle tam była. Zamiast niej widać lichą wioseczkę i nędzną ruinę wielkiej szopy krytej żelaznym dachem. Drewniany krzyż od frontu wskazuje, że to kościół. Obok parkują dwie ciężarówki załadowane gigantycznymi szpulami kabli. W promieniu pół mili rozciąga się prowizoryczne obozowisko, po którym uwija się mrowie ludzi. Gotują, piorą, czerpią wodę albo zwyczajnie stoją, zbici w bezładne gromady. Na dużej przestrzeni teren został całkowicie pozbawiony roślinności. Zebrano wszystko, co nadawało się na opał.
Etnografowie ruszają na poszukiwanie kogoś kierującego tym bałaganem. Z rewolwerami i strzelbami gotowymi do strzału ostrożnie wchodzą na teren obozowiska. Wokół nich natychmiast gromadzi się tłum. Choć nie ma w nim otwartej wrogości, czuć napiętą uwagę, niemą uporczywość spojrzeń, która budzi przerażenie Jonathana. Najwidoczniej inni czują to samo, gdyż mocniej zaciskają dłonie na broni i gorączkowo rozglądają się na boki. Trudno dopatrzyć się tu jakiegoś porządku, oznaki, że stoi za tym jakaś legalna cywilna władza. Kiedy niewiele brakuje, by stracili resztki zimnej krwi, od strony ciężarówek dobiega ich głos z wyraźnym obcym akcentem.
– Hej! Biali! Chodźcie tutaj!
Jest ich dwóch. Eino – jasny blondyn, Martti – ciemnowłosy. Ich twarze pokryte są pęcherzami po oparzeniach słonecznych, a nazwiska pokonują nawet najbardziej zahartowanego etnolingwistę w grupie. Od tygodnia tkwią pośrodku tego chaosu i najbardziej ze wszystkiego interesuje ich, czy Anglicy przywieźli im ryby.
– Ryby? – pyta profesor.
– Śledzie – mówi Martti.
– W puszkach – wyjaśnia Eino. – Mamy trunek, ale potrzebujemy śledzi.
– Mamy śledzie? – profesor kieruje pytanie do Jonathana. Jonathan sprawdza listę zapasów.
– Nie, panie profesorze. Nie mamy śledzi.
– A niech to! Myśleliśmy, że macie śledzie – rzuca Martti.
– Bardzo mi przykro – mówi profesor.
– W takim razie opony – podsuwa z nadzieją Eino.
– Do ciężarówek – dopowiada Martti. – Przywieźliście opony?
– Nie – mówi profesor. – Nie sądzę. Nawet nie wiedzieliśmy, że tu są ciężarówki. Przecież tu nie ma dróg.
– Myli się pan – to znów Eino. – Są drogi. A może macie dla nas coś innego? Jakieś zapasy? Listy?
– Jonathan, mamy? Jonathan kręci przecząco głową.