– Bardzo mi przykro – zwraca się do Privett-Clampe’a – ale muszę zejść na chwilę.
Książę Firoz odczuwa coś podobnego, postanawia jednak, że za nic w świecie nie zostawi brata sam na sam z sir Wyndhamem. Na razie prowadzili banalną rozmowę, ale ryzyko, że pod jego nieobecność Murad poruszy temat sukcesji, jest zbyt wielkie. Mimo to kryzys zbliża się nieuchronnie, a Firoz nie przywykł do cielesnego dyskomfortu. Sięga w głąb siebie w poszukiwaniu pokładów cierpliwości i wytrzymałości, które mogły się ostać mimo lat gonitwy za przyjemnościami. Niestety, ich zasoby okazują się bardzo skromne. Nie pomaga ani ukradkowe puszczanie wiatrów, ani popijanie wody małymi łykami. Książę podciąga kolana do klatki piersiowej i próbuje myśleć o polo, samolotach i innych prawdziwie męskich rozrywkach.
Z minuty na minutę wzmaga się ruch między drzewami. Myśliwych, głównie z frakcji księcia Firoza, wzywa na dół nagły zew natury. Przy każdym poruszeniu w zaroślach reszta przykłada broń do oka, zaskoczona bogactwem toczącego się w dżungli życia. Kucnąwszy w kolczastych krzewach, dokładnie na linii strzału sir Wyndhama, Imelda uświadamia sobie, ile godzin jazdy dzieli ją od najbliższej spłukiwanej toalety, i zaczyna płakać. Sir Wyndham, który w trakcie trzydziestu pięciu lat służby zagranicznej ani razu nie widział kobiety w trakcie wydalania, obserwuje ją przez celownik z mieszaniną odrazy i fascynacji. Minty też robi takie rzeczy. Boże! Za jego plecami wszczyna się ruch. Nabab zrzucił sznurową drabinkę i zaczyna schodzić.
– Wasza Wysokość też? – pyta sir Wyndham.
Nabab nie odpowiada. Niemal natychmiast po jego zniknięciu w ciemnościach książę Firoz, zwinięty dotąd w pozycji embrionalnej, rozprostowuje się z tłumionym westchnieniem i idzie w ślady brata, zostawiając za sobą smrodliwą chmurę. Sir Wyndham zostaje całkiem sam.
Major Privett-Clampe też jest sam. Vesey i De Souza gdzieś zniknęli, a jego spowija aksamitny pełzający mrok. Świat majora wydrążyły w środku robaki, pozostawiając go zawieszonego w przestrzeni niczym tłustą rumianą muchę w pajęczej sieci. Tak widzi teraz splątane gałęzie. Wyglądają zupełnie jak pajęczyna. Zwidów przybywa. Kłębią się przed oczami, rozrastają. Nie sposób ich odegnać. Tylko twarde, uparte wpatrywanie się w jeden punkt przemienia to rozedrgane i wykręcane konwulsjami, upiorne miejsce w typowy układ obiektów w przestrzeni. Ciemność jeszcze pogarsza sytuację. Niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Zewsząd dobiega szelest. Najwyraźniejszy zza drzewa na tyłach platformy. Coś tam jest. I patrzy. Major mocniej ściska strzelbę. Jego myśli biegną ku Four Hundred i Dolinie Śmierci. Jeśli przyjdzie co do czego, nie zawaha się. Ruszy naprzód.
– Czy pani naprawdę musi podśpiewywać? – syczy Charlie do Minty. Miarka się przebrała.
– Raczej tak.
– Jeśli nie zależy pani na upolowaniu tygrysa, mogłaby pani przynajmniej mieć wzgląd na tych, którym zależy.
Minty wzdycha ciężko i przeciągle, co w jej zamyśle ma oznaczać politowanie przemieszane z nudą.
– Och, robi się pani nieznośna. Nic dziwnego, że Augustus tyle pije. Lepiej będzie, jeśli pójdę na spacer.
Charlie nie wierzy własnym uszom.
– Spacer? Jesteśmy w samym sercu dżungli!
– Właśnie. Bardzo romantyczne miejsce. W sam raz na czarującą przechadzkę.
Po tych słowach Minty zrzuca sznurową drabinkę i schodzi. Charlie śledzi jej ruchy na celowniku swojej strzelby, zmagając się z impulsami zgoła nieangielskimi. Ustalony porządek został zakłócony, polowanie zaczyna tracić sens. Charlie czuje się jedyną ostoją porządku w tym miejscu, maleńką wysepką na morzu chaosu, samotną skałą zalewaną gniewnymi falami, na której szczycie łopocze postrzępiony Union Jack.
Fotograf wreszcie zwalnia. Pran słyszy ryk przerażonych cieląt. Dotarli na miejsce. Obaj zerkają zza gęstego listowia w stronę trzech nieszczęsnych zwierząt, które szamoczą się rozpaczliwie na wszystkie strony. Fotograf łapie Prana za kołnierz i wskazuje platformę majora.
– To tam. Idź. Ja ruszę za parę minut. Prana gnębi jedna myśl.
– A co z tygrysami? Już je wypuścili?
– Nie. Jasne, że nie. – Głos fotografa nie brzmi przekonująco. – Przecież nie było żadnych strzałów, prawda?
Trąca Prana otwartą dłonią w głowę i popycha naprzód.
Nadchodzące miesiące przyniosą wiele wersji zdarzeń, które za chwilę nastąpią. Część relacji zostanie podyktowana, część napisana lub zreferowana ustnie przełożonym. Większość z nich będzie różnić się od siebie nawet w kwestiach zasadniczych, lecz biurokratyczna alchemia India Office pogodzi te różnice. W rezultacie powstanie ujednolicona wersja w formie dwustronicowej notatki. Ów dokument, opatrzony ośmioma podpisami (w tym dwóch ministrów) i napisem „Ściśle tajne”, stanie się odtąd dostępny jedynie dla wybrańców, którzy uzyskają stosowne poręczenie ze strony brytyjskiego rządu. Zostanie uznany za oficjalną i ostateczną wersję „Incydentu w Fatehpurze” i nie trzeba chyba dodawać, że rozminie się z prawdą niemal w każdym szczególe. Obecność w lesie uzbrojonych powstańców, polityczny motyw nieudanego zamachu, waleczna i tragiczna w skutkach postawa niektórych brytyjskich oficerów – żadna z tych rzeczy nie odpowiada rzeczywistości. Z wyjątkiem ryku. Wszystkie źródła zgodnie twierdzą, że najpierw było słychać ryk.
Pran słyszy go w trakcie podkradania się pod stanowisko majora. Zastyga w bezruchu. Tygrysy, wypuścili tygrysy, przelatuje mu przez głowę. To jego ostatnia spójna myśl w ciągu nadchodzących minut. Zaraz potem rozbrzmiewają wystrzały, okrzyki, głuche uderzenia, gwałtowny szelest i nagły szum. Z któregoś drzewa wzbija się w górę smuga dymu. Po chwili na niebie eksploduje kula oślepiającego światła.
Z ciemności wyłaniają się osoby dramatu.
Najpierw sam bombardier. Cornwell Birch wie, że gdy w grę wchodzi szantaż, nie ma szansy na drugie ujęcie. W kwestii tak skomplikowanej jak nocne zdjęcia niczego nie można zostawić przypadkowi. Dlatego postanowił zastosować bardzo efektywną, choć radykalną technikę oświetlenia. Wystrzelił rakietę świetlną używaną przez piechotę Wuja Sama na ponurym Froncie Zachodnim. Z pobliskiego drzewa ma doskonały widok na platformę majora Privett-Clampe’a. Niestety, gwiazdy wieczoru tam nie ma. Jest tylko Jean-Loup w pełnej krasie, gotów na zbałamucenie majora – odrobina różu, obcisłe szorty, rozpięta do pasa koszula khaki. Jean-Loup potyka się, zasłaniając oczy przed blaskiem. Z kamerą wspartą o wystającą gałąź Birch klnie na czym świat stoi. Szybko jednak odzyskuje zimną krew (prawdziwie profesjonalne podejście) i kieruje obiektyw ku ziemi.
Na jego oczach rozgrywa się sensacyjna akcja, by użyć hollywoodzkiego terminu. Obiektyw wyłapuje nababa, który wyskakuje z zarośli całkiem nagi, jeśli nie liczyć topi na głowie. Jest nabrzmiały i zalany krwią, choć zdaje się, że to krew Minty, która – również naga – biega wokół niego, kurczowo ściskając trafione ramię. Nigdy już nie będzie wiadomo, czy to nabab był źródłem ryku, ponieważ z zarośli wyskakuje też większy z tygrysów. Szybki ruch kamery i już w obiektywie jest książę Firoz, który piszcząc ze strachu, podciąga powalaną bieliznę i zmyka przed ziejącą bestią. Kilka kuł trafia w ziemię obok księcia. Odpowiada im ogień, który – co bardzo dziwne – zdaje się być skierowany w stronę platform. I wtedy zza drzew wyłania się nieobecna dotąd gwiazda filmowa. Major Privett-Clampe we własnej osobie. Z obłędem w oczach strzela na prawo i lewo niczym Tom Mix osaczony przez Indian. Z platformy na której jest jego żona, sypie się grad kuł. Minty i nabab chronią się przed kolejną serią strzałów. Wygląda na to, że padają one – co chyba zrozumiałe – od strony sir Wyndhama. Ktoś wyje z bólu. Imelda z krzykiem biegnie przed siebie w poszukiwaniu schronienia, zderza się z pniem drzewa i traci przytomność. Ludzi ogarnia panika. I histeria.
Pran przygląda się tej scenie z otwartymi ustami. Za nim fotograf z trudem łapie oddech, potem z niewytłumaczalnego powodu rusza naprzód, być może z nadzieją na zdjęcie. Trafiony zabłąkaną kulą, pada w poszycie. Wygląda teraz jak rozedrgany stos tweedu. Birch posyła w niebo kolejną rakietę świetlną, a przy okazji traci równowagę i (czego będzie żałował do końca życia) spada z drzewa, roztrzaskując kamerę. Ktoś woła lekarza. Inne postacie – hinduskie i europejskie – przemykają między drzewami w mniej lub bardziej zdekompletowanych strojach. Pran patrzy na wszystko z dziwnym uczuciem wyobcowania. To, co się dzieje na jego oczach, nie ma z nim nic wspólnego. Fatehpur najpierw wciągnęło go do swego wnętrza, a teraz wyrzuca z siebie. Jak we śnie Pran cofa się o krok. Żadnej reakcji. Nikt nie zauważy. Nikogo to teraz nie obchodzi. Odwraca się, robi kolejny krok, potem następny. Powoli rusza przed siebie, zanurzając się w las.
Za plecami słyszy jakiś trzask. Obraca się gwałtownie. To major, dziki i widmowy w fosforyzującym blasku, z krwawą raną na głowie, z rękami zaciśniętymi na strzelbie tak mocno, że widać bielejące kostki.
– Mój chłopiec – mówi słabym głosem, z widocznym wysiłkiem.
– Nie jestem pana chłopcem – odpowiada Pran.
Oczy majora rozszerzają się jak pod wpływem zdziwienia. Privett-Clampe opada na kolana, wypuszcza broń z rąk i wolno osuwa się na ziemię.
Pran stoi przez chwilę nad martwym cielskiem z białymi kolanami i wystającym brzuchem, celującym w atramentowe niebo. Potem rusza w dalszą drogę. Nie jest sam. Towarzyszy mu czworo świecących oczu. I szmer gorących oddechów. Tygrysy też straciły cierpliwość. I jak on odchodzą. Cała trójka zmierza wspólnie ku granicy z Indiami Brytyjskimi.