Литмир - Электронная Библиотека

Oliwne lampy pomagają im znaleźć drogę wzdłuż wyschniętego potoku. Zarośla tworzą nad ich głowami ażurowy baldachim. Las rozbrzmiewa okrzykami, trelami i gwarem informującym mieszkańców leśnych ostępów o trzech wędrowcach. W pewnej chwili gdzieś przed nimi wyskakuje z ciemności coś wielkiego. Niewyraźny kształt z trzaskiem przemyka między drzewami. Po upływie pół godziny, gdy fotograf zaczyna już sapać i ocierać rękawem pot z czoła, czyste leśne powietrze przynosi zapach gotowanych potraw. Przed nimi otwiera się polana.

Wokół ognia siedzą mężczyźni w przepaskach na biodrach. Przed każdym z nich stoi ogromny stalowy talerz z ryżem i brejowatym dałem. Mają ciemną stwardniałą skórę. Miejscowe plemię. Wśród nich są dwie kobiety. Z ciężkimi ozdobami ze srebra w uszach, na kostkach, przegubach i w nosach przycupnęły na uboczu. Szorują garnki i szepczą między sobą, błyskając zażółconymi białkami oczu. Ich zaciekawione spojrzenia zatrzymują się na nowo przybyłych. Po chwili kobiety zasłaniają twarze końcem sari i wbijają wzrok w ziemię. Fotograf zaczyna wydawać polecenia. Mężczyźni podnoszą się niespiesznie.

Za nimi widać jakieś dwa spore kopce osłonięte gałęziami. Pran obchodzi ognisko i zbliża się ku nim. Wita go donośny chrapliwy głos. Ryk. Przerażony Pran staje twarzą w twarz z parą tygrysów w klatce. Bestie przyglądają mu się leniwie, z językami na wierzchu. Ich wilgotne oczy zdają się ledwo rejestrować jego obecność. W poszukiwaniu wyjaśnienia Pran odwraca się w stronę fotografa. Wszyscy mężczyźni szczerzą zęby w szerokim uśmiechu, jakby zdradzili mu sekret szykowanego kawału.

– Kiedy Angrezi polują – śmieje się fotograf – niektórych spraw lepiej nie zostawiać przypadkowi.

Jeden z tubylców doskakuje do klatki, wkłada rękę między pręty i trąca wielki aksamitny pysk. Uderzony tygrys muska łapą jego rękę z łagodnością kota.

– Nie za bardzo je odurzyłeś? – pyta fotograf. – Będziesz musiał je ciągnąć do stanowisk.

– Nie, sir. Nie. Są wystarczająco przytomne, żeby je ustrzelić. Ci obcy i tak nie zauważą różnicy.

– Racja – mruczy fotograf. Teraz pozostaje jedynie czekać.

Nieco dalej w głębi lasu zasadnicza grupa posila się lekką kolacją. Wokół stoją kosze z pokrywkami. Naczynia do chłodzenia wina. Rozkładane stoliki nakryte białymi obrusami. Książę Firoz wędruje między cudzoziemcami, bardziej cudzoziemski niż jego goście. Nie może usiedzieć w miejscu. Od czasu do czasu rzuca spojrzenie w kierunku pijanego majora, który pałęta się między autami z flaszką w ręce, wstrząsany mimowolnymi drgawkami. Wygląda, jakby… Tak, najwyraźniej mówi sam do siebie. Jean-Loup nie powinien mieć z nim kłopotów. Jeśli po tej głupiej historii z filmem pornograficznym facet go nie zarekomenduje, trzeba będzie wywrzeć na niego presję. Birch przywiózł góry sprzętu i w tej chwili pewnie rozkłada wszystko w jakimś dogodnym punkcie obserwacyjnym. Musi się udać. Chyba że jego przeklęty brat mówi prawdę. Chyba że, Boże uchowaj, udało mu się umieścić porcję swojej niepełnowartościowej spermy w ciele jednej ze swoich kobiet i zapłodnić ją. Firoz uważa, że to nieprawdopodobne. A jednak… Dobrze poinformowane źródła w zenanie złożyły alarmujące doniesienia. Niech to szlag! Teraz żałuje, że nie wybrał innego kapelusza. Ten jest za bardzo hinduski. Niech to szlag!

Diwan też myśli o zdjęciu. Nie ufa fotografowi, któremu trzeba było przypominać, że czeka go praca po ciemku. A jak twoje urządzenie będzie widzieć w ciemnościach? Och, nad tym się nie zastanawiał. Jedno jest pewne. Gdyby ten idiota zrobił dobre zdjęcie za pierwszym razem, wszystkie zabiegi nie byłyby teraz potrzebne. Poza tym major nie wydaje się sobą. Może jest chory? A i nabab sahib zachowuje się bardzo dziwnie. Zaraz po wyjściu z auta przysunął się do lady Braddock i zrobił coś bardzo nieprzyzwoitego. Otarł się o nią. Naturalnie dobre maniery kazały całemu towarzystwu udać, że nic się nie stało, lecz po minie sir Wyndhama widać, że jest zły. Jego uczciwa angielska żona nie powinna pozwolić nababowi pieścić swoich piersi, nawet jeśli ten stoi wyżej w hierarchii.

Słychać sygnał do wymarszu. Towarzystwo sadowi się na słoniach. Czeka ich jeszcze parę mil wędrówki przez dżunglę. Wszystko przebiega gładko, nie licząc błazeństw szwedzkiej tancerki, która życzy sobie, by jej słoń usadził ją na grzbiecie trąbą. Wreszcie zwierzęta ruszają rozkołysanym krokiem jedno za drugim, zanurzone w wysokiej trawie. Nad ich szarymi grzbietami zawisa ciężka atmosfera spisku, celowych przemilczeń, naprędce przeprowadzanych kalkulacji, nerwowego przebierania palcami, dziwacznego przyciągania i odpychania, paranoicznych wyobrażeń. Pod ich wpływem zwierzęta stają się nerwowe i płochliwe. Kornacy dotykają piętami wrażliwych miejsc za uszami swoich podopiecznych i półgłosem dodają im otuchy.

Wysoka trawa przechodzi w las. Towarzystwo zsiada i ostatni odcinek drogi pokonuje na piechotę. Królewski łowczy wyznaczył miejsce, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien zjawić się tygrys. Wiekowy dworzanin z sumiastymi wąsiskami sam kroczy na czele pochodu. Poniżej łagodnego grzbietu wzgórza biegnie wyschłe koryto rzeki. W zakolu jest jeszcze trochę całkiem czystej wody. Właśnie tutaj, mniej więcej półkoliście, rozmieszczono na drzewach drewniane platformy. Obszerne i solidne, wsparte na niższych gałęziach, zaopatrzone są w stołki i miejsca do leżenia.

– Nikt – wykrzykuje nabab pierwsze od paru godzin słowa zrozumiałe dla otoczenia – nie może cierpieć niewygody w gościnie u pana Fatehpuru!

Jego szumną deklarację goście kwitują słabymi oklaskami.

– Niezłe miejsce – zauważa Vesey z afektowanym uśmiechem człowieka, który zastrzelił już jednego czy dwa wielkie koty. Diwan uprzejmie przyznaje mu rację. Sam, niestety, nie znajduje w sobie tyle entuzjazmu dla myśliwskiego aspektu dzisiejszego wieczoru, głównie dlatego, że już wie, co będzie dalej. Około drugiej po północy sir Wyndham ustrzeli dorodnego samca, który w cudowny sposób okaże się o dwa cale dłuższy (od czubka nosa po koniec ogona) od tygrysa zastrzelonego przez jego poprzednika trzy lata temu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, drugi Anglik powali drugie zwierzę. Taka manipulacja przyniesie rozczarowanie niektórym gościom. Gospodarze hołdują jednak przekonaniu, że polityka wymaga pewnych ofiar. Najważniejsze, by sir Wyndham kojarzył Fatehpur z odniesionym sukcesem. Nawet jeśli nie brać pod uwagę względów czysto dyplomatycznych, brak spontaniczności u diwana wydaje się nieunikniony. Ostatniego żyjącego na wolności tygrysa zastrzelono w Fatehpurze w 1898 roku. Od tego czasu rodzina panująca sprowadza swoje tygrysy z Asamu, gdzie mają ich nadmiar.

Trzy cielęta na wątłych nóżkach myśliwi zostawiają spętane przy bajorku. Nacinają im grzbiety nożami na tyle głęboko, by popłynęła krew. Zwierzęta grzebią kopytami w ziemi i ryczą przerażone, jakby wiedziały, że z każdą chwilą las napełnia się ich nęcącym zapachem. Pod komendą królewskiego łowczego goście wykonują skomplikowany taniec. Trwa rozdział miejsc. Zamieszanie wynika częściowo z cudacznej wymowy nazwisk, tłumionej jeszcze zwisającymi wąsiskami łowczego, a częściowo z niechęci niektórych gości do zajęcia przydzielonych im stanowisk. Choćby pani Privett-Clampe i lady Braddock, które z niezrozumiałych powodów nie kwapią się do wspólnego spędzenia nocy na drzewie. Sir Wyndham zostaje czym prędzej odholowany na najlepsze stanowisko w towarzystwie nababa i księcia Firoza. Privett-Clampe, który ledwo widzi drzewa, więc jakże miałby wdrapać się o własnych siłach po sznurowej drabince na swoją platformę, dociera tam przy wydatnej pomocy Veseya i De Souzy. Ten ostatni odprowadza tęsknym spojrzeniem swoje przyjaciółki, którym przypadło bezpieczne stanowisko z samego brzegu. Zanim myśliwi zajęli miejsca, a drabinki zostały wciągnięte, las spowiła ciemność. Teraz pozostało jedynie czekać.

Pran zasnął. Budzi go fotograf, który wygląda, jakby sam ocknął się przed chwilą. Mówi stłumionym, ochrypłym głosem i wygląda na poruszonego.

– Pospiesz się! – szepcze. – Już jesteśmy spóźnieni.

Po ognisku zostały jedynie żarzące się szczapy. Tubylcy zniknęli, tygrysy razem z nimi. Fotograf zbiera swoje rzeczy i obaj puszczają się szalonym pędem między drzewami. Ostre krzewy czepiają się ich ubrań, łapią za kostki niczym żebrzące dzieci. Pran nie rozumie, po co ten pośpiech, nie rozumie, po co gnają przed siebie. Czuje tylko, że całe jego życie streszcza się w tym jednym akcie – w szaleńczej gonitwie przez lepką, oporną ciemność. Ta myśl rodzi w nim śmiech. Pran biegnie, dysząc i chichocząc jednocześnie, z lekkim sercem, beztroski i niefrasobliwy.

Polowanie na tygrysa wymaga ciszy i cierpliwości. Jeśli wiatr nagle zmieni kierunek i wyczekiwana zdobycz chwyci w nozdrza zapach myśliwego, będzie trzymać się z daleka. Ta reguła nie dotyczy jedynie najbardziej wygłodniałych tygrysów-ludojadów. Podobnie najdrobniejszy szmer może zepsuć wszystko. Nie mówiąc o głośnym chichocie czy strzelaniu korków od szampana. Charlie Privett-Clampe, zadowolona z księżycowego blasku zalewającego wyschłe koryto rzeki i miejsce, w którym tkwi potrójna przynęta, nie chce, by jej szansę na ustrzelenie tygrysa zrujnowało hałaśliwe towarzystwo z ostatniej platformy. Co oni tam wyprawiają? Urządzają cocktail party’? Charlie syczy „ciii” jak widz w teatrze, ale kiedy to nie robi na nich żadnego wrażenia, wraca do milczącego rzucania groźnych spojrzeń znad lufy strzelby i sadowi się wygodnie, usiłując ignorować Minty, która zalotnie czesze włosy.

Nie tylko rozbawione towarzystwo na najdalszym drzewie ma kłopoty z zachowaniem ciszy i spokoju. Niektórzy uczestnicy polowania odczuwają przykre dolegliwości. Ich źródło tkwi w jednej z tych podejrzanych lemoniad serwowanych tuż przed odjazdem. Jej dziwaczny smak został im w ustach, stał się wyraźnie metaliczny. Teraz dołącza do niego coraz intensywniejsze uczucie, dla którego jedynym określeniem jest „świadomość żołądka”. Żołądek każdego z nich (organ, którego istnienia właściciel świadom jest sporadycznie) przypomina o sobie, jest ruchliwy, aktywny, niespokojny. W gronie cierpiących znalazł się Vesey. W brzuchu przewala mu się jakaś błotnista maź, która już na platformie przemienia się w bulgoczące bagno. Żadne zaciskanie nóg czy autosugestia z gatunku „umysł panuje nad materią” nie zapobiegną nieuniknionemu. To tylko kwestia czasu.

30
{"b":"90789","o":1}