Литмир - Электронная Библиотека

Pierwszy pocałunek okazał się kompletną klapą. gus przygotowywał się do niego w nerwowym podnieceniu, jak do bezpośredniego starcia z wrogiem. Na miejsce ofensywy wybrał bujany fotel stojący na werandzie na tyłach Abbotabad Club. Rozciągała się stamtąd imponująca i stosownie romantyczna panorama gór. Poza tym weranda zapewniała możliwość odwrotu na wypadek fiaska całego przedsięwzięcia: bezpośredni dostęp do ogrodu i sali bilardowej. gus przypuścił szturm wieczorem, w końcowej fazie pożegnalnego przyjęcia na cześć kumpla, towarzysza gry w polo, który dostał nowy przydział. Mimo przewagi, jaką daje zaskoczenie, i uśpionej czujności wroga w postaci Charlotte po kilku szklaneczkach napoju nieco wzmocnionego alkoholem, gus był w pełnej gotowości bojowej.

Uraczył ją paroma frazesami (podpowiedzianymi przez Johnny’ego) o pięknie dzikiej przyrody i aromatycznej woni wieczoru. Wyobrażał sobie, że po takim wstępie jego intencje staną się dla przeciwnika jasne i oczywiste. Przypuścił więc frontalny atak, równie gwałtowny, co źle wymierzony, i huknął czołem w grzbiet nosa swojej lubej. Zawartość szklanki chlusnęła na nową suknię, z nosa Charlotte zaczęła kapać krew. Oboje czuli się upokorzeni. gus natychmiast skapitulował, ale Charlotte, wysłana do Indii przez matkę w jasno określonym celu, nie zamierzała tak łatwo rezygnować. Mocno złapała Gusa za szyję i przyciągnęła ku sobie. Mimo mnóstwa dymu, sygnałów ostrzegawczych i działań zaczepnych obie strony osiągnęły porozumienie. Tydzień później gus i Charlotte ogłosili zaręczyny, a trzy miesiące później w kościele anglikańskim w Peszawarze odbył się ich uroczysty ślub.

Noc poślubna nie odbiegała od pierwszego pocałunku. Po kilku nieudanych próbach wdrapania się na mury twierdzy gus postanowił wziąć ją silą, na co rozjuszona Charlotte wysadziła go z siodła, uznając rzecz całą za obrazę i czyste wykorzystywanie. Jako ludzie nie chowający długo urazy, państwo młodzi szybko sobie wybaczyli i zaczęli zachowywać się w łóżku bardzo przyzwoicie. Kolejne tygodnie przyniosły nieznaczny postęp, ale że gus i Charlotte nigdy nie stawiali tych spraw na pierwszym miejscu, w następnym roku podczas długich wakacji w Kaszmirze żyli już równie cnotliwie jak brat z siostrą.

Ostatni obraz odbity w oczach każdej trafionej kaczki to lśniąca tafla Sułtan Jheel, naznaczona ciemnymi punktami stanowisk strzeleckich rozmieszczonych regularnie na brzegach. Ptaki opadają do wody ruchem spiralnym, z gwałtownym trzepotem skrzydeł ociekających krwią. Pran zgarnia je do łodzi. Zabijaniu nie ma końca. Kiedy jego ręce są już skąpane w ptasiej krwi, a w łodzi brak miejsca, osuwa się wyczerpany na stos ptaków i wspiera głowę na ciepłej jeszcze poduszce z ich martwych ciał. Yasmin idzie w jego ślady. Trzyma w rękach drąg, którego koniec wlecze się za nimi w wodzie. Ponad ich głowami trwa masakra, a echo nieregularnych wystrzałów rozchodzi się po jeziorze.

Pozbawiona sternika łódź dryfuje, by po jakimś czasie znaleźć się w niebezpiecznej bliskości stanowiska brytyjskich oficerów. Bystrzejsze oczy, być może oczy zjaw widywanych czasem przez wieśniaków ponad trzcinami, dostrzegłyby drapieżny wyraz twarzy majora Privett-Clampe’a. Ta sama drapieżność maluje się na twarzach reszty uczestników polowania, choć najbardziej u Charlotte Privett-Clampe. To mocno zaciśnięte usta, błysk w oku, który wzmaga się jeszcze w chwili pociągania za spust. Gdy nabab bierze od ładowniczego broń i strzela, jego wargi wykrzywiają się w grymasie okrucieństwa. Nawet towarzyszki księcia Firoza, bardziej nawykłe do przyjemności tańca, igraszek w łazienkach nocnych klubów czy w ciemnych zakątkach ogrodów w trakcie przyjęć, dziwnie podnieca każde szarpnięcie broni po strzale i ciężar rozgrzanej lufy w rękach. Nikt nie odczuwa tego z większą intensywnością niż major, któremu strzał musi zastąpić wszystko inne i jest jedyną ucieczką przed dręczącymi go popędami.

W pierwszym okresie małżeństwa Privett-Clampe przeżywał najszczęśliwsze dni swojego życia. Czul, że dana mu jest doskonałość ludzkiej egzystencji, że z żoną u boku zazna radości nieprzerwanego ciągu polowań na dziki i dowodzenia Pathanami. I właśnie wtedy (czyż mogło być inaczej?) spotkało go nieszczęście. Niczym bohaterowie szekspirowskich tragedii, które w szkole tak śmiertelnie go nudziły, młody P.-C. nosił w sobie pewien rys tragizmu. Jednak w przeciwieństwie do postaci Szekspira nie było to jakieś wyjątkowo dramatyczne pęknięcie osobowości. Skrzętnie skrywane przed światem, ujawniało się w postaci bliżej nieokreślonej aury powagi, którą roztaczał wokół siebie, gdy prowadzona rozmowa wydawała mu się bezcelowa lub wprawiała w zakłopotanie. Jego twarz posępniała, a po chwili rozjaśniał ją promyk głębokiego namysłu. Cokolwiek Privett-Clampe wtedy mówił – nawet jeśli było to tylko zamówienie następnej kolejki nimbu-pani – zawsze brzmiało jak ostatnie słowo w toczonej dyskusji.

Za sprawą tej uderzającej właściwości Privett-Clampe zyskał reputację człowieka o błyskotliwej inteligencji. I choć nie była to opinia w pełni zasłużona, nie starał się jej dementować. Zresztą, czy ktoś na jego miejscu postąpiłby inaczej? Taką słabostkę wybaczyłby każdy; każdy prócz renesansowego dramaturga syfilityka. A jednak ten drobiazg stał się powodem wygnania Privett-Clampe’a z raju Abbotabad i wciągnął go w grzęzawisko niepewności, od której już nigdy nie potrafił się uwolnić.

Do upadku Privett-Clampe’a przyczyniła się rozmowa z niejakim Wiggsem, a jego bezpośrednim powodem stało się kichnięcie. Wiggs nie był mile widzianym gościem w kasynie oficerskim. Polityka i kobiety należały tam do tematów zakazanych. Tymczasem Wiggs, adwokat z praktyką, uważał, że termin „polityka” dotyczy tylko działalności partyjnej, a on mówił o szkodach wyrządzanych przez agitację nacjonalistyczną albo o klubach na terenie Indii. Teoretycznie miał rację. Jednak przez „politykę” oficer pierwszej pendżabskiej kawalerii rozumiał „wszystko, co nudne”, a ta definicja doskonale opisywała naturę monologu pana Wiggsa. Wiggs domagał się, by każdy buntownik, każdy kolporter wywrotowych broszurek i każdy nadęty babu był wysyłany na Andamany i tam dożywał swoich dni. Choć zasadniczo słuchacze podzielali tę opinię, wywód Wiggsa przyjęli z kamienną obojętnością. Jak stół długi i szeroki, uważnie oglądano paznokcie i przygryzano nastroszone wąsy. Privett-Clampe ze swoją poważną i skupioną miną nawet nie zauważył, że wystąpienie Wiggsa zmierza ku końcowi. Był zbyt zatopiony w słodkich marzeniach o biszkopcie, o który w Indiach bardzo trudno.

I wtedy kichnął.

Owo kichnięcie zwróciło na niego uwagę Wiggsa, który nerwowo rozglądał się za sprzymierzeńcami pośród nagłego chłodu wiejącego od bywalców oficerskiego kasyna. Dostrzegł zamyśloną twarz i pomyślał, że oto wreszcie trafił się człowiek, który docenia przenikliwość i trafność jego argumentacji. Privett-Clampe, bezrozumna marionetka losu, podniósł głowę i napotkał wzrok Wiggsa. Przyszło mu na myśl, że powinien rzucić jakąś uwagę. Powiedział: – Tak, racja – i pokiwał głową ze szczerym zrozumieniem.

Tym przypieczętował swój los. Ku jego przerażeniu Wiggs (który miał na koncie jakieś sprawki w Delhi) dopadł go podczas przerwy na papierosa. Oświadczył tonem nieprzyjemnie mrocznym i tajemniczym, że tak utalentowany młody porucznik jak Privett-Clampe kompletnie się tu marnuje. Privett-Clampe, który wcale nie uważał, by w Abbotabad zmarnowała się choćby odrobina jego talentu, dyplomatycznie nie zaprzeczył. Serdecznie podziękował rozmówcy, zaczekał na stosowny moment i czmychnął. Skąd mógł wiedzieć, że samotne rozmyślania w czterech ścianach pokoju gościnnego zrodzą w Wiggsie (człowieku wprawdzie pozbawionym talentów towarzyskich, lecz wpływowym) postanowienie wyciągnięcia pomocnej dłoni do młodego porucznika? Skąd mógł przypuszczać, że myśl natychmiast zamieni się w czyn i przybierze formę listu, w którym znajdzie się wzmianka o „młodym człowieku obdarzonym przenikliwym rozumem politycznym, wyczulonym na problemy regionu”? Któż mógł przypuścić, że adresat listu – niejaki pułkownik Brightman – umieści nazwisko młodego zdolnego w notatce, która po jakimś czasie trafi na biurko samego sir Davida Handleya-Scotta? Komu przeszłoby przez głowę, że sir David po chwili namysłu stwierdzi, że to przecież członek PVH, i zaznaczy jego nazwisko czerwonym ołówkiem?

Choć nikt się tego nie spodziewał, tak się stało. Trzy miesiące później Privett-Clampe awansował do stopnia kapitana i został przeniesiony do Indian Political Service, gdzie miał objąć jedną z najbardziej intratnych posad w całym Imperium. Każdy inny mężczyzna urządziłby z tego powodu fetę. P.-C. był przerażony.

Czekała go praca za biurkiem.

Uznał, że zaszła jakaś pomyłka. Jednak bez względu na to, jak bardzo się skarżył, ile razy zwracał się do dowódcy, pisał do Londynu czy wyzywał po pijanemu Wiggsa od wścibskich ulizanych świń, nikt nie brał go poważnie. Wszyscy byli przekonani, że Privett-Clampe stroi sobie żarty, albo składali jego reakcję na karb nagłej utraty wiary w siebie.

Nie było rady. W wieku dwudziestu dziewięciu lat kapitan Privett-Clampe wkroczył w świat papierkowej roboty i intryg w Simli jako negocjator w szatańsko powikłanych kontaktach Korony z setkami lokalnych państewek. W IPS liczył się tylko protokół i spryt. Nieudana próba wbicia noża w plecy komu trzeba i kiedy trzeba przy jednoczesnej skrupulatności w przestrzeganiu zasad pierwszeństwa i tradycji mogła przynieść opłakane skutki. Jedno potknięcie, jedno niewłaściwe słowo i incydent gotowy. Trudno się było w tym wszystkim rozeznać. Privett-Clampe odkrył, że jego praca chodzi za nim jak bezpański pies, uparcie dając o sobie znać nawet podczas najbardziej udanych łowów czy zawziętych rozgrywek polo. Po roku na jego twarzy pojawiły się pierwsze bruzdy. Privett-Clampe zaczął regularnie sięgać po whisky.

Gorzej, że kombinacja nudy i wymogu tajemnicy w nowej pracy oddaliła go od żony. Prostolinijna Charlotte nie rozumiała, co gus robi z papierami, które każdego wieczora przynosił z ponurą miną do ich bungalowu. Jej pytania doprowadzały go do rozpaczy. Jak miał powiedzieć żonie, że spędza całe dnie w strachu, sprawdzając pospiesznie nagryzmolone wykazy, które wetknął do kieszeni munduru?

23
{"b":"90789","o":1}