Литмир - Электронная Библиотека

Majorowi dzień ptasiej rzezi niesie wytchnienie, przynosi ulgę w coraz bardziej pogmatwanym życiu. Augustus Privett-Clampe jest człowiekiem, którego egzystencja była kiedyś uporządkowana i kontrolowana, możliwa do dokładnego obejrzenia z każdej strony niczym manierka u pasa albo strzelba, której miłe ciepło czuje teraz przez skórzaną rękawiczkę. Gdyby zajrzeć do jego akt w India Office, znajdzie się w nich jedynie zapis kolejnych osiągnięć. O alkoholu i pederastii ani słowa. Dlaczego w takim razie major sięga po pierwszą whisky o dziewiątej rano? Dlaczego zaniedbuje lojalną żonę i oddaje się przyjemnościom z chłopcem mieszańcem? Dlaczego godzinami przesiaduje w gabinecie, a jego myśli (zgodnie z wzorcem zachowań przegranych mężczyzn) krążą wokół służbowego rewolweru w zamykanej szufladzie biurka?

Pod skwarnym słońcem północno-zachodniej granicy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Młody Privett-Clampe, świeżo przybyły do Indii w służbie królowej, spoglądał na ośnieżone szczyty gór Pir Panjal i czuł, że jest w raju, którego nie chce opuszczać. Garnizon w Abbotabad był wymarzonym miejscem dla młodego oficera, szczególnie z przydziałem do tak szacownego pułku jak l. Pułk Kawalerii Pendżabu Księcia Alberta. Peszawar, Pindi i Simla leżały w niewielkiej odległości od garnizonu i choć samo Abbotabad niczym szczególnym się nie wyróżniało, w kasynie oficerskim niebiesko-purpurowe bractwo urządzało wesołe zawody (w trakcie których cywile zostawali bez spodni, za to z podbitym okiem, krzesła i stoły szły w drzazgi, a miesięczne wydatki boleśnie wzrastały), na które dowódca nie tylko spoglądał przez palce, ale do których wręcz zachęcał.

Jako człowiek Daly’ego (tak ich ciągle nazywano od czasów nababa, gdy byli po prostu kawalerią Daly’ego) miał swobodę działania. Po zakończeniu porannego apelu nie było nic do roboty prócz korzystania z życia. Okolica obfitowała w zwierzynę, więc naturalną koleją rzeczy Privett-Clampe odkrył w sobie zamiłowanie do polowania na dziki.

Nic, ale to nic na świecie – co dwudziestotrzyletni Privett-Clampe powtarzał każdemu, kto zechciał go słuchać – nie mogło równać się ze wspaniałym towarzystwem w Abbotabad Tent Club. Dowódca zasłynął z oficjalnego uznania czwartku za początek weekendu, dzięki czemu liczni miłośnicy polowania na dziki z włócznią mieli więcej czasu na doskonalenie swoich umiejętności. Gorąco pragnął, by któryś z jego podwładnych wygrał Kadir Cup. Przez jakiś czas faworytem wydawał się właśnie młody P.-C. Wszystko, co miało związek z polowaniem na dziki, odpowiadało usposobieniu młodego oficera – od ciężaru bambusowej włóczni, długiej na dziewięć stóp, po zakrzywione groźnie kły wiszące nad łóżkiem w jego kwaterze. Twierdził, że nic nie porwało go równie mocno, jak okrzyk przewodnika: „Woh juta hai!”, gdy potężny odyniec znienacka wyskoczył z ukrycia.

Kiedy Privett-Clampe nie znajdował wdzięcznych słuchaczy w kasynie oficerskim, po apelu chronił się pod moskitierą, gdzie bohaterskie wyczyny z polowania przybierały postać jednoosobowego teatru cieni. Palce odgrywały rolę jeźdźców ustawionych pomiędzy flagami na starcie i czekających na sygnał do rozpoczęcia gonitwy. Szelest wysokiej trawy, przez którą brnęli naganiacze dźgający zarośla długimi drągami, ginął wśród głośnego poświstywania. Po takim wstępie przedstawienie nabierało większej dynamiki. Pięść uderzała o wnętrze otwartej dłoni, gdy dzik robił pierwszy udany unik. Niemiłosierne trzeszczenie łóżka wtórowało coraz bardziej szaleńczej galopadzie, gdy zwierzę gnało niezagrożone przez pół mili, a prowadzący wyciągał się w siodle, sprawdzając, czy gra jest warta świeczki. Za mały okaz? Może samica? Potem opuszczenie włóczni, długi wydech, gwałtowne zatrzymanie konia i kolejna próba. Czyżby odyniec? Tak! (W tym momencie aż się prosiło o okrzyk). Po „Dalej-dalej-dalej!” trzeba było pędzić co koń wyskoczy. Miarowe i donośne skrzypienie łóżka zwracało uwagę kolegów porucznika, którzy czasem wtykali głowy do środka, wyobrażając sobie coś zupełnie innego, i wybuchali gromkim śmiechem na widok P.-C. w roli dzika. Zwierz powoli opadał z sił, ale robiąc uniki, chytrze wciągał swego prześladowcę w coraz trudniejszy teren, najeżony niewidocznymi na pierwszy rzut oka pniami, zagajnikami ciernistych krzewów czy kępami tamaryszku, gdzie jeździec ledwo wybronił się przed upadkiem do rowu albo na dno wąwozu. Dopiero kiedy koń dzielnego młodego łowcy galopował resztką sił, zostawiwszy innych daleko w tyle, dzik odwracał się i zaczynał szarżować. Wtedy nadchodził upragniony moment zniżenia włóczni i wbicia jej w ów punkt między łopatkami, nagłe szarpnięcie ramienia, gdy czuje się w nim cały ciężar trafionej zdobyczy. Po tej porywającej chwili był czas na pospieszne wypicie szklanki zimnej herbaty i powrót za linię, aby zacząć wszystko od nowa. Nic nie budziło podobnych emocji. Nic na świecie.

Po zakończeniu pierwszego sezonu w Abbotabad młody P.-C. otrzymał klubowy guzik (za dziesięć pierwszych trafnych rzutów). Nie wygrał jednak Kadir Cup. I choć lepszy o włos okazał się rywal z konnicy Skinnera, drugie miejsce wystarczyło, by stać się bohaterem pułku i zyskać dozgonną sympatię dowódcy. Życie było cudowne. P.-C. przeszedł twardą szkołę. Nauczył się, że pewność daje tylko mocna pozycja w siodle. Będąc zbyt często po złej stronie grotu kapitana kawalerii, Privett-Clampe znajdował coraz większą przyjemność w polowaniu na dziki. Donośne bicie końskiego serca podczas galopu po

nierównym terenie, ekscytująca świadomość, że jeden błąd może spowodować upadek i krwawą jatkę, zapierające dech w piersiach połączenie gwałtownego zamachu i przeraźliwego kwiku, gdy „Zły” nadziewał się na dziewięć stóp twardego bambusa – każda z tych rzeczy przypominała mu, że jest mężczyzną, góruje nad resztą i jest panem życia i śmierci innych stworzeń.

To samo poczucie władzy widział Privett-Clampe na twarzach swoich dumnych Pathanów podczas porannego apelu. Wysocy, dobrze zbudowani, chorobliwie czuli na punkcie własnego honoru Pathanowie nie mieli sobie równych. Ich młody dowódca – jak wszyscy oficerowie armii, którym przyszło służyć w Indiach – zgłębił sztukę rozpoznawania bojowej przydatności przedstawicieli rozmaitych grup i ras subkontynentu indyjskiego. Po sromotnej klęsce sipajów stało się jasne, że bramini są przebiegli i niegodni zaufania, że marni z nich żołnierze w porównaniu z najzwyklejszym muzułmaninem znad Cangesu, który z kolei nie umywa się do urodzonych wojowników, jakimi są sikhowie i Pathanowie. Anglicy czuli do nich nieodpartą sympatię. Rekrutując niemal wyłącznie sikhów i Pathanów, zapewnili sobie generacje lojalnych żołnierzy, świadomych swojej uprzywilejowanej pozycji w hierarchii i gotowych na wielkie poświęcenia w jej obronie. Różnice między poszczególnymi grupami były tak wyraźne, że dostrzegał je nawet nowicjusz na indyjskim gruncie. W porównaniu z dzielącym włos na czworo kalkuckim babu czy bojaźliwym Kaszmirczykiem Pathan był bezsprzecznie najdzielniejszym i najwierniejszym człowiekiem, choć, niestety, nie wolnym od wad. Brutalni wobec swoich kobiet Pathanowie mieli szczególną skłonność do pederastii, ale armijna dyscyplina nigdy na tym nie cierpiała. Kilka razy Privett-Clampe prowadził swoich Pathanów w góry. Palili wtedy wioski w odwecie za bandyckie napady w rejonie granicznym albo urządzali obławy na koniokradów. Wszystko działo się na długo przed nastaniem ery zmechanizowanego zabijania i okopów, gdy walką rządziły honor i dobre obyczaje. Privett-Clampe (i ci, którzy kiedykolwiek dzielili z nim kwaterę, stół czy przedział w pociągu) nigdy nie zapomni dnia, w którym doszło do strzelaniny między jakimś oddziałem piechoty a Wazirami ukrytymi po przeciwnej stronie doliny. Jeden z wrogów zawołał wtedy, że Anglicy mierzą za nisko, i wstał, by wiedzieli, gdzie strzelać. To był Pathan, któż by inny. Najwspanialszy, najbardziej honorowy człowiek w Imperium, nawet gdy występował w charakterze wroga Jej Królewskiej Mości.

Privett-Clampe oddał się swoim Pathanom i dzikom bez reszty. Na uprzejme zapytania żony dowódcy garnizonu o plany małżeńskie odpowiadał zawstydzony, że ich nie ma. Znosił jej dociekania cierpliwie, choć z ponurą miną rannego, którego czeka operacja w szpitalu polowym. To była jego typowa reakcja na problematykę kobiecą. Relacje z płcią przeciwną wymagały według niego nadludzkiej cierpliwości.

Dla klanu starszych swatek zawiadujących życiem towarzyskim w garnizonie młody myśliwy był zbyt smakowitym kąskiem, by pozwoliły mu umknąć. Urządzały podwieczorki, których jedynym celem było znalezienie Augustusowi żony. Dręczyły nieszczęśnika częstymi piknikami, podczas których młode łowczynie świeżo przybyłe z Southampton usiłowały złapać go na zalotne spojrzenia pięknych oczu rzucane zza parasolek i wdzięczne omdlenia w odpowiednim momencie. P.-C. pomagał im wstać, otrzepywał z kurzu i ku ich rozczarowaniu po dżentelmeńsku zwracał przyzwoitkom w nienaruszonym stanie.

Gdy zawisła nad nim groźba, że matrymonialna koteria straci do niego cierpliwość i napiętnuje jako pomyleńca, Augustus spotkał Charlotte Lane. Jeśli nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to zachwyt na pewno. Zauważył ją, gdy pokonywała na koniu zdradliwy rów. Znalazła się jako gość na polowaniu urządzanym przez Peshawar Yale Hounds. Privett-Clampe był cenionym członkiem tego klubu. Powszechnie uważano, że w purpurowym mundurze z jasnoniebieską stójką wygląda doskonale. Uderzyło go, jak świetnie dziewczyna poradziła sobie ze skokiem. Gdy koń odbił się od ziemi i wyciągnął w powietrzu, przylgnęła do jego szyi, by płynnie wyprostować się w siodle, kiedy zwierzę wylądowało po drugiej stronie rowu. Privett-Clampe’a urzekła elegancja tego skoku, o czym nie omieszkał jej powiedzieć wieczorem w klubie.

Zapoczątkowane pod znakiem konia zaloty nabierały rumieńców. Do polowań Augustus i Charlotte dodali rozgrywki polo, biegi śladem kawałków papieru rozrzuconych przez współzawodników, wyrywanie lancą kołków z ziemi w galopie. Każde takie wydarzenie było pretekstem do spotkania, które zawsze wyglądało na przypadkowe. Stali potem oboje naprzeciw siebie, z rękami w kieszeniach, kołysząc się w przód i w tył na obcasach swoich wysokich butów. Nie byli dobrymi tancerzami, ale ku wielkiej radości Privett-Clampe’a okazało się, że. młoda dama jest równie świetnym strzelcem, co amazonką. Kiedy zobaczył, jak z odległości stu pięćdziesięciu jardów trafia czarnego jelenia, pomyślał, że to musi być miłość. Charlotte była wysoka i smukła, miała duże dłonie i burzę jasnych włosów, upchniętych zazwyczaj pod tropikalnym hełmem. P-C. cenił te przymioty równie wysoko, jak dobry galop albo ładne pęciny u kuca do gry w polo. Nigdy nie zastanawiał się, co Charlotte ma pod ubraniem, i dopiero pod wpływem nauk Johnny’ego Balcombe’a zaczął przemyśliwać, jak, gdzie i kiedy ją pocałować.

22
{"b":"90789","o":1}