Литмир - Электронная Библиотека

– Jest chłopiec, którego chce adoptować, ale żeby to zrobić, musi mieć zgodę Brytyjczyków. A oni go nie lubią. Mówią o nim, że jest przeciwko ich rządom, że chce stworzyć muzułmański kalifat i zabić wszystkich niewiernych.

– A chce?

– Jasne. Brytyjczycy wolą Firoza, bo nosi krawat i obiecał, że pozwoli im zbudować fabryki.

A zatem major Privett-Clampe może zdecydować o losach sukcesji. Wszystko staje się jasne.

Pstryk, pstryk.

٭

W następnych tygodniach Pran musi polegać na własnym rozumie. Stopniowo pałacowa polityka przestaje być dla niego tajemnicą. Książę Firoz otacza się coraz to nowymi, licznymi Europejczykami. Czasem jego gośćmi bywają brytyjscy urzędnicy, najczęściej jednak są to playboye i wyzwolone kobiety, towarzystwo biorące udział w nieustającym party w komnatach księcia. Trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo frakcji Firoza niż frakcja nababa. Władca i jego zwolennicy żyją modlitwą i prowadzą przyciszone rozmowy o Mahdim, który pewnego dnia zrobi porządek z wszystkimi wrogami islamu i rozpędzi ich na cztery wiatry. Toczą dyskusje o świętych miejscach pielgrzymek na Środkowym Wschodzie i wstąpieniu na tron Amira Amanullaha w Afganistanie. Wieczorami muzyka jazzowa z gramofonu konkuruje z nawoływaniem muezina. Atmosfera gęstnieje, a hidżrowie wykonują swoje obowiązki z nisko spuszczonymi głowami, pełni obaw o przyszłość.

I wtedy Flowers przesyła wiadomość, że Privett-Clampe ma ochotę na ponowne spotkanie z Pranem. Ku przerażeniu spiskowców major nie chce jednak przyjść do chińskiego pokoju. Życzy sobie, by chłopca przywieziono do jego rezydencji. Teren rezydencji jest strzeżony. Nie ma czasu na układanie nowego planu. Khwaja-sara niechętnie pakuje Prana do jednej z limuzyn nababa, syczy mu na ucho, że ma robić wszystko, co major mu każe, a potem zdać dokładną relację. Tym razem nie będzie żadnych zdjęć.

Siedziba majora leży w pewnej odległości od murów miasta. Jak na szacownego reprezentanta Korony przystało, major Privett-Clampe mieszka w godnych warunkach. Na paru akrach ziemi, z oddaniem podlewanej przez armię ogrodników i obsadzonej angielskimi kwiatami, stoi dwupiętrowy dom w stylu Tudorów. Wzniesiony na przełomie stuleci, przypomina wiejską rezydencję, przytulną i okazałą jednocześnie, którą gracz giełdowy albo właściciel nieźle prosperującej fabryki mógłby zbudować dla swojej nagle wzbogaconej rodziny. Gdzieś w zakamarkach tego domu, w jednym z licznych gabinetów używanych sporadycznie przez sekretarzy i młodszych urzędników, w bezpiecznej odległości od części domu nawiedzanej regularnie przez żonę, major Privett-Clampe zorganizował spotkanie ze swoim młodym gościem.

Prana wysadzają z samochodu w pewnej odległości od tylnego wejścia. Jeden z hidżrów prowadzi go do bocznych drzwi i puka. Odpowiada mu gardłowy głos. Major siedzi za biurkiem w rozchełstanym mundurze, spod którego wystaje okrągły brzuch. Na głowie ma pomiętą koronę z zielonej bibuły, pozostałość po religijnych uroczystościach obchodzonych tego dnia przez Brytyjczyków. Poci się obficie. Tania farbka spływa z bibuły i barwi mu czoło. Przed nim stoi kubek i w połowie pusta butelka miejscowej whisky (Highland Paddock, wyprodukowana w Kalkucie przez słynnych braci Banerjich).

– Woda sodowa się skończyła – komunikuje, gdy hidżra zostawia ich samych.

Pran zastanawia się, czy ma po nią pójść. Wskazuje na drzwi. Major kręci przecząco głową.

– Nie, nie trzeba. Już i tak cholernie dużo wypiłem. Pran stoi, oczekując w napięciu dalszego ciągu.

– Nie jestem złym człowiekiem – mówi major, ocierając swój kulfoniasty nos wierzchem dłoni. – Ani degeneratem. – Nagle wali pięścią w stół. – Na Boga! Jak ja mam z tobą rozmawiać?! W co oni cię ubrali?! Masz być chłopakiem, a nie jakąś przeklętą dziewuchą!

Przez chwilę zbiera myśli.

– Jest w tobie coś z Anglika. To widać. Skąd… Nie, nie chcę wiedzieć. – Nalewa sobie kolejną porcję whisky. – Wesołych świąt – mówi. – Wesołych świąt – powtarza, jakby analizował znaczenie tych słów. Milknie na moment, po czym ku zaskoczeniu Prana oznajmia: – Mam dla ciebie prezent.

Na podniszczonym trzcinowym fotelu przy oknie leży spora paczka zawinięta w szary papier. Major niecierpliwie daje Pranowi znak, żeby ją rozpakował. W środku jest komplet angielskich ubrań: krótkie spodnie, biała bawełniana koszula, wełniane podkolanówki z podwiązkami do podtrzymywania. Prócz tego krawat i czapka, dosyć stare, w jednakowe niebiesko-bordowe prążki.

– Teraz przynajmniej nie będziesz wyglądać jak uciekinier z cyrku. Na co czekasz? Ubieraj się.

Kilka minut później Pran przypomina już angielskiego ucznia, tyle że bez butów. Gołe deski podłogi kłują w stopy. Ubranie leży jak ulał, choć kołnierzyk trochę uwiera.

– Dobrze – mruczy major. Oczy mu jaśnieją. – Bardzo dobrze. Koniec z tymi pogańskimi ciuchami. Wiesz, to były moje barwy. Barwy szkolne. Trzeba grać przynajmniej w jednej najlepszej drużynie, żeby zdobyć taki krawat. – Zawiesza głos dla większego efektu. – Ja grałem w czterech.

Pran kiwa głową na znak, że jest pod wrażeniem.

– To były dobre czasy – ciągnie major. – Wspaniałe czasy. Chciało się żyć. Stój prosto!

Pran prostuje się i zastanawia, dokąd to wszystko prowadzi. Privett-Clampe drżącą ręką nalewa sobie kolejną porcję, jeszcze większą niż poprzednia. Krople whisky padają na blat obciągnięty zniszczonym marokinem.

– W twoich żyłach płynie trochę krwi białego – major wraca do przerwanego wątku, machając kubkiem w stronę Prana. – Więcej niż trochę, to pewne. Trening pomoże ci to zrozumieć. Chodzi o to, mój chłopcze, że musisz się nauczyć jej słuchać. Ona woła do ciebie, przebija się przez hinduską krew, wzywa, żebyś wyrabiał swoją stanowczość. Jeśli posłuchasz jej głosu, dobrze na tym wyjdziesz.

Majorowi przypada do gustu ta idea. Klnąc pod nosem i mrucząc, przetrząsa biurko, wreszcie wstaje i sięga ku półce z książkami. Opierając się o ścianę dla zachowania równowagi, znajduje to, czego szukał: cienki tomik w niebieskiej oprawie. Podaje go Pranowi.

– Czytaj. Strona sto dwudziesta szósta.

Z głębokim westchnieniem opada z powrotem na krzesło. Książka okazuje się zbiorem wierszy. Jest podniszczona i poplamiona atramentem. Wygląda jak wypisy szkolne, należące do tej samej fazy życia majora co czapka i krawat. Pran otwiera ją na wskazanej stronie i zaczyna czytać na głos.

The boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled…
Privett-Clampe prycha gniewnie.
– Whence, nie vence, gamoniu! Jeszcze raz!
Tec boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled…

– Nie! Stój prosto, chłopcze! I mów tak, jakby to była prawda. Właśnie o to mi chodzi. Musisz umieć słuchać, chłopcze! Słuchać głosu własnej krwi!

The boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled;
The flame that lit the battle’s wreck
Shone round him o’er the dead.

– Boże, ratuj! O’er, nie oh-ear! Jeszcze raz!

Recytacja trwa. Pran zaczyna, major przerywa mu krzykiem, Pran zaczyna od nowa, major znów krzyczy. Stopniowo Pran pojmuje, co to znaczy mówić „dobitnie” i „z pasją”. W każdą kolejną zwrotkę wkłada coraz więcej żaru, coraz więcej serca, aż dobitność i pasja jego recytacji poruszają tak bardzo, że z piersi majora wyrywa się okrzyk „tally-ho!”. Upchnięty pod blatem biurka jęczy, unosząc się i opadając na obrotowym krześle. Gdy Pran kończy ostatnią strofę, major bezwładnie osuwa się na krzesło z nieobecnym wyrazem twarzy znaczonej zielonymi smugami.

– Możesz już iść – rzuca. – Dobra robota, mój chłopcze. Tak trzymać!

– Poezja? – obrusza się diwan. – Co ten dzieciak plecie? Jaka poezja?

– The boy stood… – zaczyna Pran.

Diwan wali pięścią w stół. Tonące w półmroku barokowego pokoju lustra ślą złowrogie błyski.

– To twoja wina! – ruga fotografa. – To było proste zadanie.

– Moja?! To wina tego dzieciaka. Za mało się stara. Co ze sztuczkami, których wyuczył się w Agrze? Właściciele burdeli uczą ich tam, co robić z językiem. Tak mi przynajmniej mówiono. Może gdyby spróbował tego…

– Nie możemy wziąć innego chłopca? Przecież widać, że ten się nie nadaje.

– Ale majorowi się podoba – wtrąca Flowers, dotąd przysłuchujący się rozmowie z głową ciężko wspartą na rękach.

– Więc czemu się do niego nie dobrał?

– A skąd ja mam to wiedzieć?! Major nie mówi mi o takich rzeczach. Wiem tylko, że chłopiec ma przychodzić raz w tygodniu. Ten stary hipokryta miał czelność powiedzieć, że chce doskonalić jego umysł.

– Umysł?

– Tak powiedział. Zrobił się bardzo podejrzliwy. Wczoraj przy wszystkich nazwał mnie degeneratem. Moja kariera wisi na włosku.

Nikt nie wydaje się zbytnio przejęty Flowersem i jego karierą. Khwaja-sara jest praktyczny.

– Przynajmniej możemy znaleźć jakieś miejsce na aparat w jego gabinecie.

– A może napisać list? – proponuje zdenerwowany fotograf. – Czy to by nie wystarczyło?

– Musimy mieć zdjęcie – ucina diwan. – To jedyna rzecz, w jaką wierzą ci Angrezi.

I tak zaczynają się cotygodniowe wizyty Prana u majora Privett-Clampe’a. Pran wdziewa wtedy szkolny mundurek, deklamuje wiersze i obserwuje harce gospodarza pod biurkiem. Deklamuje dobitnie i żarliwie. Za każdym razem słyszy od majora zachętę: „Tak trzymać!”. Stopniowo jego angielski akcent staje się coraz lepszy. Pran uczy się porywających fragmentów dziel wiktoriańskich poetów o męstwie i świętym obowiązku dotrzymywania słowa. Poezja rozczarowuje go swoją napuszonością, apoteozą przemocy i ciężkim rytmem, ale ponieważ Pran domyśla się, że ma ona jakiś związek ze znaczeniem Privett-Clampe’a i Brytyjczyków w ogólności, pilnie się w nią wsłuchuje z nadzieją zgłębienia jej sekretu.

20
{"b":"90789","o":1}