– Panie bosmanie, wioska Pigmejczyków jest już pewnie niedaleko, skoro tak wyraźnie słychać tam-tamy – zagadnął Tomek, ocierając chustką zroszone potem czoło.
– Kto ich tam wie? Widocznie dla Bambutte wszystko jest blisko – burknął bosman, sapiąc jak miech kowalski. – Od samego rana karzełki zapewniają, że zaraz będziemy na miejscu. Tymczasem już południe, a my bez przerwy drałujemy po lesie. Taki murzyński mikrus toczy swoje brzuszysko prawie po ziemi, to i nie zmęczy się zbytnio. Co innego jednak, gdy człowiek o przepisowym wzroście musi udawać gazelę!
– Niech się pan nie denerwuje. Jestem przekonany, że już wkrótce ujrzymy wioskę – uspokajał Tomek swego druha. – Ciekawe, co też oznacza to bicie w bębny?
– Co ma oznaczać? Mikrusy zwołują się na wyżerkę, ot i wszystko! Dla nich zabity słoń to jak ziarno dla ślepej kury!
Niebawem rozjaśnił się leśny półmrok. Przednia straż Pigmejczyków krzyknęła donośnie. Ścieżyna kończyła się na sporej polanie, na której wśród kęp drzew widać było kilkanaście nędznych szałasów. Gromada mieszkańców wioszczyny wybiegła na spotkanie gości, lecz zaraz przystanęła niezdecydowanie, gdy za Bambutte wyłoniła się z gąszczu karawana. Biali łowcy również zatrzymali się w połowie drogi. Tymczasem obydwie grupy Pigmejczyków udzielały sobie wyjaśnień. Pośrednictwo przypadkowych przewodników musiało wypaść jak najlepiej, ponieważ wojownicy pigmejscy gromadnie zbliżyli się do łowców. Pokazywali sobie białych ludzi wydając okrzyki zdumienia. W pierwszej chwili kobiety chwyciły dzieci na ręce i biegły skryć się w gąszczu, lecz gdy naczelnik wioski poprowadził karawanę na środek polany i zezwolił na rozłożenie obozu, zjawiły się z powrotem.
Tragarze złożyli pakunki, zdjęli juki z osłów, a następnie zaczęli rozkładać obóz. Łowcy rozpięli dla siebie mały namiot, natomiast Murzyni wybudowali szałasy, po czym ogrodzili całe obozowisko. Była to konieczna ostrożność, ponieważ Pigmejczycy niemal nie przywiązywali znaczenia do prawa własności i bez złej intencji mogli narobić wiele szkoły. Aby odwrócić uwagę Bambutte od obozu, Smuga rozdał im podarki. Łowcy przeżyli wiele wesołych chwil obserwując dorosłych Pigmejczyków, którzy z największą powagą czynili przekomiczne grymasy, przeglądając się w ofiarowanych im małych lusterkach. Wśród upominków znalazły się też szklane korale, scyzoryki, tytoń i największy przysmak – sól. Naczelnik wioski otrzymał dodatkowo pudełko zapałek, co wprawiło go w szczególny zachwyt. Ciekawie oglądał niezwykły upominek, nie odkładając z rąk długiej fajki, która podobna była do kawałka grubej gałęzi. Smuga podsunął mu zapaloną zapałkę; tymczasem Pigmejczyk porwał z ogniska węgielek, wcisnął go do fajki, po czym pospiesznie wziął zapałkę z rąk podróżnika i trzymał, dopóki sama nie zgasła parząc mu palce. W ten sam sposób wypalił jedną po drugiej kilka zapałek, a następnie zadowolony niezmiernie schował do ust pudełko wraz z zawartością. Tomek obawiał się, że karzeł chce je połknąć, ale Smuga wyjaśnił mu, że prymitywni ludzie, nie zmuszeni warunkami do noszenia ubrań, w ten sposób zwykli przechowywać różne przedmioty.
Pigmejczycy, zachwyceni niezwykłymi podarunkami, stali się nadzwyczaj przyjaźni. Nie czynili łowcom przeszkód w rozglądaniu się po osadzie. Tomek nie mógł się nadziwić ich bardzo skromnemu życiu. Chatynki, uplecione z gałęzi i dużych liści, nie sięgały nawet wysokości dorosłego człowieka. Niemal zupełnie nie widziało się tu naczyń. Pokarm Pigmejczyków stanowiły dzikie brzoskwinie, jagody, banany, korzenie roślin, wiele gatunków jadalnych liści, grzyby, miód, słowem to, co można znaleźć w dżungli. Mięso było szczególnie upragnionym dla nich pokarmem.
Pigmejscy myśliwi, uzbrojeni w łuki i zatrute strzały, zapuszczali się daleko w lasy, by polować na małpy, ptaki lub węże. Czasem odważniejsi łowcy zabijali wielkiego słonia. Wtedy uszczęśliwione plemię wyprawiało wspaniałą ucztę, na którą zazwyczaj zapraszano sąsiadów. Na taką właśnie uroczystą chwilę trafili nasi podróżnicy.
Zaledwie Pigmejczycy zaspokoili pierwszą ciekawość spowodowaną przybyciem dziwnych, białych ludzi, natychmiast przypomnieli sobie o czekającym ich zadaniu. Bohaterami dnia byli dwaj nieustraszeni łowcy słoni. Ostatnie ich polowanie miało nadzwyczaj pomyślny przebieg, na dowód czego przynieśli do wioski jako trofeum myśliwskie odciętą trąbę słonia. Ten zaszczytny i nadzwyczaj smaczny kąsek natychmiast spożyli w gronie wodza oraz najodważniejszych wojowników. Teraz zaś, po przybyciu zaprzyjaźnionych sąsiadów, Pigmejczycy wraz ze swym skromnym dobytkiem mieli przenieść się tam, gdzie leżała olbrzymia “góra” świeżego mięsa.
Biali łowcy ruszyli razem z Pigmejczykami. Przebywając z nimi dłużej najłatwiej mogli sobie zaskarbić ich zaufanie. Przeprawa przez dżunglę ułatwiała nawiązywanie przyjaźni. Toteż Smuga skwapliwie korzystał z okazji, by dowiedzieć się czegoś o zwyczajach leśnych karłów. Wiedział już przedtem, że Pigmejczycy otaczają największą tajemnicą polowanie na słonie, które przy prymitywnym uzbrojeniu było udokumentowaniem zręczności i odwagi. Najdrobniejsza nieostrożność myśliwego lub nie przewidziany przez niego odruch potężnego zwierzęcia oznaczały śmierć. Aby poznać pigmejski sposób polowania na słonie, Smuga ofiarował dary naczelnikowi plemienia i obu odważnym myśliwym. Dzięki temu Mtoto uchylił mu rąbka tajemnicy.
Myśliwi udający się na polowanie na słonie żegnani są przez całe plemię uroczystościami z tańcami i śpiewem. Podczas polowania żywią się jedynie tym, co znajdą w lesie.
Pierwszą czynnością jest wytropienie w gąszczu samotnego zwierzęcia, ponieważ najmniejsi ludzie świat, uzbrojeni jedynie w krótkie, ostre dzidy, nie mogą się pokusić o zaatakowanie całego stada. Z kolei tak długo podążają śladem słonia, aż ułoży się on na ziemi do snu. Wtedy pozostaje im do wykonania najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna część zadania. Jeden z myśliwych musi się niepostrzeżenie podkraść do śpiącego olbrzyma, by ostrym jak brzytwa końcem dzidy przeciąć mu żyłę na tylnej nodze pod kolanem. Okaleczone zwierzę, nie mogąc skutecznie atakować swoich prześladowców, usiłuje zazwyczaj przed nimi uciec. Jeżeli słoń mimo rany atakuje, to drugi myśliwy ściąga na siebie jego uwagę. Kiedy w końcu zwierzę wyczerpane ucieczką i upływem krwi słabnie, odważny łowca podcina mu żyłę na drugiej nodze. Słoń pada obezwładniony. Myśliwi odrzynają mu trąbę, co ostatecznie przyspiesza upływ krwi i powoduje śmierć.
Na polowanie drugim sposobem Pigmejczycy uzbrajają się w dzidy o długich drzewcach zakończonych ostrzem w rodzaju harpuna. Myśliwi wbijają dzidę w brzuch śpiącego słonia. Pod wpływem bólu zwierzę zrywa się do ucieczki. Wtedy dzida, tkwiąca harpunowatym ostrzem we wnętrznościach, uderza o ziemię, drzewa i krzewy i wbija się coraz głębiej. Polowanie takie trwa dłużej, gdyż słoń ucieka, dopóki ból i upływ krwi nie obezwładnią go całkowicie.
Tyle opowiedział Mtoto. Smuga wyjaśnił swym przyjaciołom, iż słyszał o jeszcze innym sposobie łowów, a mianowicie o strzelaniu do słoni z łuków zatrutymi strzałami. Po trafieniu słonia strzałą Pigmejczycy podążają jego śladem i czekają, aż padnie martwy wskutek niezawodnego działania trucizny.
– To mi bardziej pasuje do tych mikrusów – orzekł bosman Nowicki, który nie mógł jakoś uwierzyć, by Pigmejczycy wyruszali na takie polowanie uzbrojeni jedynie w dzidy.
Wkrótce jednak łowcy ku swemu zdumieniu stwierdzili, że Mtoto powiedział prawdę. Zabity słoń miał przecięte żyły i ścięgna pod kolanami obu tylnych nóg. Pozbawiony był również trąby, którą myśliwi zabrali od razu jako trofeum.
Gromada karłów przystąpiła do ćwiartowania słonia. Przede wszystkim wykroili długie, białe kły, z których każdy ważył ponad dwadzieścia pięć kilogramów. Zgodnie ze zwyczajem miał je otrzymać naczelnik plemienia. Potem odrąbali nogi zwierzęcia i cięli cały tułów na spore kawały. Dopiero po dokonaniu tego przystąpili do budowania szałasów. Biali łowcy rozłożyli się obozem w pobliżu pigmejskiego koczowiska.
Następnego dnia przygotowano ucztę. Miała ona trwać tak długo, póki cały zapas mięsa nie zostanie zjedzony. Mali ludzie i jeszcze mniejsza dzieciarnia napełniali osadę wesołym gwarem. Nie codziennie przecież udawało im się najeść do syta. Z całego plemienia zaledwie dwaj myśliwi mieli odwagę polować na słonie, a nie każda ryzykowna wyprawa kończyła się pomyślnie.
Tomek zachęcony przez Smugę uważnie obserwował afrykańskich karłów. Teraz się dopiero przekonał, że wbrew powszechnemu mniemaniu Murzyni nie wiodą w dżungli beztroskiego życia. Większość żyła w najprymitywniejszych warunkach, a głód i niedostatek były ich codziennymi towarzyszami. Tomek zwrócił również uwagę na stosunek dorosłych do dzieci. Maleństwa były otaczane troskliwą opieką nie tylko własnych rodziców, lecz wszystkich członków plemienia. O ile w wioskach murzyńskich spotykało się na ogół mało dzieci, u Pigmejczyków roiło się od nich. Naśladując dorosłych, pigmejscy chłopcy przysiadali na kamieniach bądź zwalonych pniach. Dziewczynki, jak kobiety, siadały wprost na ziemi, wyciągając nogi.
Podróżnicy skracali sobie czas ciekawymi rozmowami na temat najniższych ludzi świata, a tymczasem nad ogniskami rumieniły się bryły mięsa. Gospodarze ofiarowali białym łowcom jedną nogę zabitego zwierzęcia. Smuga przyjął ten podarunek, a swoim wyjaśnił, że uważa to za gest przyjaźni ze strony Pigmejczyków.
Wkrótce rozpoczęła się oryginalna uczta pod gołym niebem. Pigmejczycy i Bugandczycy obsiedli kołem dymiące połcie pieczeni, która znikała w ich przepastnych brzuchach z nieprawdopodobną szybkością. Jednocześnie raczyli się dzikimi owocami oraz jadalnymi roślinami i korzeniami.
Tomek z przerażeniem spoglądał na pęczniejącego Samba. W końcu zaniepokojony zawołał:
– Sambo, jesteś już tak gruby, że brzuch ci pęknie za chwilę! Przestań pchać w siebie takie fury jedzenia, bo słabo mi się robi, gdy na ciebie patrzę.
– Nie bój się, potężny biały buana – odparł Murzyn. – Sambo kocha jeść, a dobre mięso kocha Samba! Ty tylko zamknij oczy i nie patrz, a wszystko będzie dobrze.
Ucztujący stawali się coraz bardziej ociężali. Naraz zadudniły bębny “ngoma”. Rozpoczęły się tańce przeplatane śpiewem.