Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie, myślę, że nie. Ojciec tego nie pochwalał, a ponieważ musiałam liczyć głównie na siebie, był to luksus, na który raczej nie mogłam sobie pozwolić.

Martinowi nigdy dotąd nie przyszło do głowy, że Juliana mogła czuć się samotna. Oczywiście wiedział, że owdowiała na długo przedtem, zanim uciekła z Clive'em Massinghamem, ale sądził – teraz uświadomił sobie, że był o tym przekonany – iż przez cały ten czas nie brakowało jej męskiego towarzystwa. Założył, że przez te lata, które upłynęły od śmierci Massinghama, miała niezliczonych kochanków. Jednak z jej słów wynikałoby, że przez większość tego czasu była zupełnie sama, jeśli nie samotna. Albo ci mężczyźni pojawiali się i znikali jak efemerydy albo… albo cały ten sznur kochanków w ogóle nie istniał. Tylko czy miało to dla niego jakieś znaczenie? Nie był już tego taki pewny. Nie teraz, kiedy Juliana należała do niego. A tak było, niezależnie od tego, co mówiła i jak bardzo broniła się przed przeznaczeniem.

Martin wyczuwał słaby, słodki zapach lilii, który wydawał się promieniować ze skóry i włosów Juliany. Poruszył się gwałtownie. Przy tym ruchu jeszcze bardziej się do niej zbliżył, bo stopień był zbyt wąski na skomplikowane manewry. Zamierzał się odsunąć, a tymczasem osiągnął wręcz odmienny skutek. Tuż przy ramieniu poczuł dotyk jej miękkiej piersi.

– Dobrze się pan czuje, panie Davencourt? – Głos Juliany nie zdradzał niczego poza towarzyską uprzejmością.

– Ja… tak, czuję się bardzo dobrze, dziękuję.

– Boi się pan ciemności?

– Nie. Z pewnością nie.

– Nie musi się pan wstydzić. Każdy ma swoje słabości. Martin wiedział, na jaką słabość cierpi w tej chwili. Siedziała tuż przy nim.

– Może jest panu zimno? – ciągnęła Juliana, z niepokojem w głosie. – Lodownia, jak sama nazwa wskazuje, nie służy do zatrzymywania ciepła.

Martin próbował się skupić. Niestety, rozmowa o jego samopoczuciu nie pomagała mu, bo naprowadzała jego myśli na dość uciążliwe dolegliwości. Nie było mu zimno. Niektóre partie jego ciała były aż za gorące.

– Nie jest mi zimno, dziękuję, lady Juliano. A pani? Mogę pani dać swój surdut, jeśli pani sobie życzy.

Ledwie to powiedział, uświadomił sobie, że zdejmowanie ubrania nie pomoże mu w najmniejszym stopniu. Jak już zacznie, nie będzie w stanie przestać, a potem zabierze się za suknię Juliany.

– Teraz jest mi całkiem ciepło, a poza tym nie powinnam pana pozbawiać okrycia – zauważyła Juliana rzeczowo. – Mój szal jest dość gruby. – Roześmiała się. – Jacy uprzejmi dla siebie jesteśmy dzisiejszego wieczoru, panie Davencourt! To tylko dowodzi, że możemy sobie z tym poradzić, jeśli spróbujemy.

– Mimo wszystko – zauważył Martin – powinniśmy się postarać nie dopuścić do utraty ciepła na wypadek, gdyby temperatura spadła. Czy gdybym otoczył panią ramieniem, lady Juliano, miałaby pani coś przeciwko temu?

Nastąpiła kolejna pauza.

– Uważam, że to jest do przyjęcia. – Juliana poruszyła się lekko, żeby Martin mógł uwolnić rękę uwięzioną między ich ciałami i objąć nią jej plecy. Po chwili przylgnęła do niego i oparła mu głowę na ramieniu.

– Tak jest bardzo wygodnie – powiedziała, ziewając. – Dziękuję panu, panie Davencourt.

Milczeli przez czas jakiś, choć w milczeniu Martina nie było nic z bezczynności. Zdążył zarejestrować miękki nacisk jej ciała przy swoim, muśnięcie jej włosów na policzku, irytująco kuszący zapach lilii, ciepło jej dłoni, kiedy ufnie przesunęła ją przez jego pierś i oparła w pasie, jej usta w odległości zaledwie paru cali od jego ust.

– Szkoda, że nie ma pani damy do towarzystwa – zauważył od niechcenia. – Na wypadek gdyby pani zaginęła, miałby kto narobić alarmu.

Juliana lekko uniosła głowę.

– Ja tego nie żałuję. Dlaczego miałabym znosić towarzystwo jakiejś męczącej ubogiej krewnej dzień po dniu tylko po to, żeby, jeśli pewnego dnia zniknę, miał mnie kto szukać?

Martin wybuchnął śmiechem.

– Jeśli przedstawia to pani w ten sposób, można zrozumieć pani racje.

– Pan ma dom pełen krewnych. Czy czasami nie uważa pan tego za męczące?

Martin zawahał się.

– Właściwie nie. Lubię towarzystwo.

– A poza tym pan jest mężczyzną. Ma pan o wiele większą swobodę robienia tego, na co panu przyjdzie ochota.

Martin z żalem pomyślał, że właśnie teraz nie ma najmniejszej swobody robienia tego, na co przyszła mu ochota, choć jedynym, co stało mu na drodze w pogoni za szczęściem, było jego opanowanie. Powinien dostać medal za tak pełną determinacji powściągliwość.

Odchrząknął.

– Lady Juliano, chciałbym przeprosić za to, że powiedziałem, by trzymała się pani z dala od Kitty i Clary. Zdaję sobie sprawę, że musiało to być bardzo pompatyczne. Przepraszam.

Nastąpiła pauza.

– Był pan okropnie pompatyczny – potwierdziła Juliana. – Sądzę, że teraz, kiedy mieszka tu ciotka Beatrix, Kitty i Clara mogłyby mnie odwiedzić.

– To nie ma nic wspólnego z lady Beatrix. A właściwie w pewien sposób ma.

– Oczywiście, że ma! Nie pozwolił im pan mnie odwiedzać, gdy mieszkałam sama. Uważał pan, zdaje się, że mój dom cieszy się złą s ławą. Za to teraz, kiedy jest tu ciotka Beatrix, bez przerwy przychodzą do niej najbardziej szacowni goście, jakich można sobie wyobrazić. Przez nią i ja na powrót staję się godna szacunku. To okropnie irytujące.

Martin uśmiechnął się.

– Lady Juliano, ta sprawa nie ma nic wspólnego z lady Beatrix. Dowodzi wyłącznie mojej głupoty. Była pani bardzo miła dla Kitty i Clary – i dla Brandona – a to samo w sobie powinno wystarczyć, by uczynić z pani najlepszą przyjaciółkę rodziny.

Niestety, ja okazałem się aroganckim głupcem i nie miałem odwagi postąpić wbrew konwenansom, za co przepraszam.

Poczuł, że Juliana lekko się poruszyła. W jej głosie wyczuwał uśmiech.

– Przeprosiny przyjęte, sir, ale tylko wówczas, jeśli obieca pan, że przestanie mnie pan przepraszać. To bardzo męczące.

Martin znów uścisnął jej rękę.

– Proszę nie żartować. To jest dla mnie bardzo ważne, Juliano. Chcę, by pani uwierzyła, że robię to, bo uświadomiłem sobie, iż byłem uprzedzony.

Blask księżyca odbił się w oczach Juliany. Były szeroko otwarte i ciemne.

– Przecież nie mógł pan nagle uwierzyć w moją dobroć, skoro do niedawna uważał pan, że jest akurat na odwrót.

– Nie o to chodzi. – Martin zmarszczył czoło. – Widzę, że usprawiedliwianie się idzie mi bardzo źle. To proste. Przedtem byłem krytycznym głupcem. A teraz.

– Teraz?

– Teraz opinia publiczna nie obchodzi mnie nic na nic. Wiem, czego chcę.

Coś wynurzyło się z ciemności i lekko otarło o jego policzek. Podskoczył. Juliana pisnęła i jeszcze bardziej wtuliła twarz w jego ramię.

– Czy to był nietoperz? – Najwyraźniej brakowało jej tchu. Martin mocniej objął ją ramieniem.

– Tak mi się zdaje. Boi się pani?

– Ja… tak, trochę.

Martin pozwolił sobie delikatnie pogładzić ją po włosach. Miękko wiły się pod jego palcami. Uświadomił sobie, że trudno mu oderwać dłoń, a po chwili przestał próbować.

– Nie zrobią pani krzywdy. Nawet jeśli pofruną pani prosto w twarz, są całkiem nieszkodliwe.

– Wolałabym tego nie sprawdzać. – Martin poczuł, że Julianę przeszedł dreszcz. Po sekundzie objął ją drugą ręką i delikatnie wziął w ramiona. Nawet się spodziewał, że ona będzie się bronić, tymczasem przysunęła się jeszcze bliżej. To wystarczyło, by przestał się kontrolować.

Pocałunek Martina był tak kuszący, że Juliana wyciągnęła rękę, chcąc przyciągnąć go bliżej.

– Proszę…

Martin odpowiedział na błaganie w jej głosie, a kolejny niespieszny pocałunek oddała mu z całą namiętnością, jaką w niej wyzwolił. Po pewnym czasie Martin oderwał usta od jej warg i lekkimi pocałunkami wytyczył szlak od szyi do zagłębienia między obojczykami. Jego włosy niczym miękkie piórka łaskotały Julianę w szyję. Nie była w stanie spójnie myśleć. Objęła go, a on ułożył ją sobie w zagłębieniu ramienia i przytulił do siebie. Ich pozycja na stopniu była w najwyższym stopniu frustrująca, bo nie mogli przylgnąć do siebie dostatecznie blisko. W końcu Martin rozwiązał ten problem, pociągając Julianę na kamienną podłogę. Płyty były zimne i twarde, ale ona nawet tego nie zauważyła. Martin znów ją pocałował, językiem musnął jej dolną wargę i wsunął go jej do ust. Jęknęła cicho i przez całe jej ciało przebiegł dreszcz.

Poczuła dłoń obejmującą jej pierś i kciuk gładzący brodawkę przez cienki jedwab. Martin zaczął zsuwać jej stanik sukni. Wyciągnęła rękę, chcąc go powstrzymać. Nagle wydało jej się niezwykle ważne, żeby nie uznał jej za rozpustnicę.

– Nie…

– Dlaczego nie? – Cichy szept połaskotał ją w ucho. – Myślałem, że nie obchodzi cię, kto cię ogląda? Na kolacji na cześć Brookesa i w kasynie…

– To wszystko nie miało znaczenia.

– A teraz jest inaczej? – W głosie Martina wyczuła uśmiech.

– Cieszę się.

Całował ją znów, głęboko, zachłannie. Julianie zabrakł tchu wyzbyła się resztek skrupułów. Przejechała dłońmi po jego plecach i poczuła, jak mięśnie mu się napięły pod obcisłym surdutem. Jego ciało było ciepłe, mocne i tak wspaniale pasowało do jej ciała. Prawie zapomniała, jak to jest. Martin całował zagłębienie poniżej szyi, muśnięcia jego języka przyprawiały ją o rozkoszne dreszcze. Zsunął jej suknię z ramienia i pieścił odsłoniętą skórę, aż Juliana krzyknęła, wyginając się w łuk, gdy wytyczył linie jej obojczyka ustami i językiem. Kiedy tym razem zsunął stanik jej sukni, nie sprzeciwiła się, a narastające podniecenie domagało się zaspokojenia. Obróciła się, omal nie uderzając głową o ścianę, i powiedziała:

– Martinie, to nie czas ani miejsce.

Martin najwyraźniej również oprzytomniał. Objął ją i mocno przytulił, własnym ciałem chroniąc przed chłodem kamiennej podłogi. Po chwili Juliana przestała się opierać, toteż pociągnął ją wyżej i ponownie usiedli obok siebie na stopniu. Położyła głowę na jego ramieniu.

– Tylko nie przepraszaj, Martinie – ostrzegła. – Musiała bym zakazać ci odwiedzin, gdybyś powiedział, że jest ci przykro.

38
{"b":"90627","o":1}