Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wreszcie rozmowa zaczęła tracić tempo i Juliana zauważyła:

– Powinnam była spytać o pana Plunketta. Czy ojciec Emily pogodził się już z tym małżeństwem?

– Udało mi się go ułagodzić – odparł Martin z krzywym uśmiechem. – Plunkett to prawy obywatel przerażony perspektywą skandalu, obawiający się wszystkiego, co wykracza poza jego niewielki światek. Jest pełen dezaprobaty dla Brandona i Emily, a nie można powiedzieć, że sposób, w jaki postąpili, przyczynił się do poprawy ich sytuacji w tej mierze. Jednak… – Martin westchnął.

– Jednak, kiedy przekonał się, jakim filarem społeczeństwa jest starszy brat Brandona, z pewnością doszedł do wniosku, że Brandon nie może być całkiem zły? – spytała Juliana chytrze.

Martin roześmiał się.

– Może tak, może nie. Plunkett nie ufa politykom. Uważa, że my wszyscy dbamy wyłącznie o własne interesy.

– To skandal! Skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł? Martin rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Jest pani cyniczna jak zawsze, lady Juliano. Wierzę jednak, że ucieszy się pani, kiedy powiem, że pogodził się z tym małżeństwem i jest nawet gotów, aczkolwiek poniewczasie, dać swoją zgodę.

– A więc nie będzie niewygodnych pytań o nielegalność?

– Mam nadzieję, że nie.

Poczuł, że siedząca obok Juliana odprężyła się.

– Och, dzięki Bogu! Choć jestem przekonana, że Brandon poślubiłby Emily ponownie choćby jutro, gdyby okazało się to niezbędne – tym razem za zgodą jej ojca – bardzo się cieszę, że nie dotknie jej oszczerstwo, co na pewno miałoby miejsce, gdy by małżeństwo okazało się nielegalne.

Martin przyglądał się jej twarzy.

– Zawsze bardzo żywo reaguje pani na takie sprawy.

– Cóż, naturalnie. Emily to takie słodkie stworzenie i nazwanie jej upadłą kobietą byłoby absurdalne. A jednak tak by się stało, gdyby plotkarze podchwycili tę historię. Ucieczka, nieważny ślub, nieślubne dziecko. Mieliby uciechę, gdyby cała sprawa wyszła na jaw, a Emily byłaby tą, której reputacja na tym by ucierpiała. Zawsze cierpi kobieta!

– Kiedyś już o tym mówiliśmy. Wiem, że ma pani bardzo zdecydowane poglądy w takich sprawach, i doskonale rozumiem, o co pani chodzi.

Juliana odwróciła twarz.

– A więc da pan Brandonowi farmę w Davencourt? On chciałby tam osiąść i hodować konie, wie pan. Jestem przekonana, że doskonale mu się powiedzie.

– Jak widzę, powiedział pani o wszystkim. – Wyjątkowe przywiązanie jego rodzeństwa dla Juliany już Martina nie martwiło. – Tak, farma stanie się własnością Brandona. Lepiej niech się postara wyhodować zwycięzcę Derby w ciągu pięciu lat, żeby moja inwestycja mi się zwróciła. – Spoważniał. – Zaproponowałem, żeby Brandon i Emily przenieśli się do Davencourt, jak tylko Emily wyzdrowieje, a tymczasem jestem pani niewypowiedzianie wdzięczny, że ofiarowała im pani gościnę u siebie.

– Teraz, kiedy mieszka tu ciotka Beatrix, to żaden problem.

– Pewnie nie. – Martin spojrzał na jej pochyloną głowę. – Tak naprawdę chodzi jednak o to, że była pani tak miła, iż zgodziła się ich przyjąć, lady Juliano. Jestem pani niezwykle zobowiązany.

– Przecież nie mogłam ich wyrzucić na ulicę.

– Niektórzy by tak postąpili, jestem pewien. Proszę więc przyjąć moje podziękowania.

– Zamiast pańskiej krytyki? – Juliana uśmiechnęła się do niego i poczuł, że serce mu się ścisnęło. – To spora zmiana, tak mi się wydaje. A to przypomina mi… jak się mają Kitty i Clara?

– Doskonale. Wygląda na to, że pan Ashwick stanie się częstym gościem przy Laverstock Gardens. Był już z wizytą dwa razy, przysłał kwiaty i zabrał Kitty na przejażdżkę.

Juliana uniosła głowę.

– Cieszę się. Pomyślałam, że Kitty i Edward będą do siebie doskonale pasować.

– Naprawdę? – Martin wyglądał na skrępowanego. – Nie ma pani nic przeciwko temu? Pan Ashwick od dawna należał do grona pani wielbicieli.

Juliana roześmiała się.

– Och, Edward jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Byłabym zachwycona, gdyby on i Kitty się pobrali. Ona jest bardzo nieśmiała, a Edward to najmilszy człowiek, jakiego znam, i jestem pewna, że będzie dla niej dobry.

– A ponieważ mieszka na wsi, Kitty nie będzie zmuszona przebywać za dużo w mieście, czego najwyraźniej nie znosi.

Juliana uśmiechnęła się.

– Powiedziała panu o tym?

– Tak, w końcu. – Martin roześmiał się. – Opisała cały plan, który miał doprowadzić do jej zesłania do Davencourt.

– O, Boże. Z pewnością nie było panu do śmiechu.

– Nie bardzo. Jednakże zaniepokoiło mnie co innego, a mianowicie to, że taki pomysł w ogóle przyszedł jej do głowy. – Martin przeczesał włosy palcami. – Sądzę, że nigdy nie pojmę, w jaki sposób pracują umysły mego rodzeństwa. Wydawało mi się, że nie rozumiem tylko dziewcząt, ale po fiasku z Brandonem pogodziłem się z faktem, że żadne z nich nie ma ochoty mi się zwierzać.

Juliana przysunęła się nieco. Martin poczuł jej miękkie ciało tuż przy swoim i trochę zmienił pozycję. Powoli schodzili na osobiste tematy. Na niebezpieczny grunt.

– Jestem przekonana, że po tym, co się stało, zaczną panu ufać. – Juliana mówiła, jakby próbowała go pocieszyć. Martin był wzruszony. – Nie znali pana za dobrze, a teraz, skoro się przekonali, że nie jest pan potworem…

– Potworem! – powtórzył Martin. Złagodził ton. – Na pewno zachowam się jak potwór wobec Clary, jeśli nadal będzie robiła słodkie oczy do Fleeta.

– Nie wyjdzie za niego. – Juliana mówiła cicho, z przekonaniem. – Rozmawiałam z nią na wieczorze muzycznym.

– Widziałem. Dziękuję pani, Juliano.

– Proszę bardzo. Ale czy nie mógłby pan obrócić tej sytuacji na swoją korzyść? Gdyby Fleet został pańskim szwagrem, zyskałby pan ogromne wpływy.

Martin roześmiał się.

– Kuszące, przyznaję, jednak nie zmienię zdania.

– Tak właśnie myślałam. Jest pan zbyt pryncypialny.

– Za mało pryncypialny dla pani Alcott, jak się zdaje. Juliana gwałtownie uniosła głowę.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że ona nie jest w stanie tolerować krewnych, którzy trudnią się handlem, i zdążyła mi już o tym powiedzieć wprost. Kiedy podkreśliłem, że nikt jej nie prosi, by zmieniała swoje zasady, wchodząc w taką rodzinę, uciekła jak niepyszna.

Juliana zdusiła chichot.

– Jakie to niestosowne z pańskiej strony, Martinie.

– Wiem. – Martin był pełen samozadowolenia.

– Serena żyje pod kloszem. – Juliana lekko rozłożyła ręce. – Trzeba wziąć na to poprawkę.

– Mogę brać poprawkę na wiele spraw – powiedział Martin, a w jego głosie pojawiły się stalowe tony – ale nie na snobizm.

Juliana spojrzała na niego.

– Zawsze wiedziałam, że Serena jest… świadoma swojej pozycji bratanicy markiza.

– Świadoma swojej pozycji! Delikatnie powiedziane, zapewniam panią. Zachowywała się jak oburzona arcyksiężna.

– O Boże. Ciotka Beatrix potrafi namieszać, bez dwóch zdań. Podejrzewam, że to ona namówiła do tego Serenę dzisiejszego ranka. Serena była tu przed wizytą u pana.

– W takim razie jestem zobowiązany lady Beatrix. Ułatwiła mi sytuację. Nigdy nie zamierzałem dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko, i ogarnęło mnie przerażenie, kiedy sobie uświadomiłem, że wszyscy zaczynają mnie uważać za jej narzeczonego.

– Musi pan być ostrożniejszy – zauważyła Juliana. – Tak czy inaczej chyba powinnam panu współczuć. Teraz będzie pan musiał zacząć poszukiwania żony od początku.

– Na to wygląda. Tym razem spróbuję jednak nie zrobić z siebie durnia. – Martin przerwał na chwilę. – Może zresztą nie będę musiał daleko szukać.

W lodowni zapanowała napięta cisza. Juliana bawiła się fałdami spódnicy i nie patrzyła na Martina, a on irytował się, że siedząc tuż obok niej na stopniu, nie może widzieć wyraźnie jej twarzy. Pochylił się i w tym samym momencie Juliana odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego.

– Dlaczego tak mi się pan przygląda? – spytała głosem, w którym nie było śladu wzburzenia.

– Przepraszam. To pewnie dlatego, że częściej widuję panią w jedwabiach niż w codziennych sukniach.

Juliana zmarszczyła brwi.

– Jakie to niezwykłe, że pan to w ogóle zauważył, panie Davencourt. Myślałam, że rzadko zdaje sobie pan sprawę z tego, co dama ma na sobie.

Widzę, co pani miewa na sobie, zapewniam panią. Juliana odchrząknęła i odwróciła wzrok. Martin był przekonany, że obmyśla, jak sprowadzić rozmowę na inny temat.

– No, cóż… chyba nie byłoby stosowne, gdybym poszła po lód ubrana w balową suknię, prawda?

– Chyba nie. Swoją drogą dlaczego nie posłała pani kamerdynera?

– Bo jak tylko wpadłam na ten pomysł, natychmiast wzięłam się do realizacji. Wydawanie poleceń służbie jest takie czasochłonne, nie uważa pan? Zanim zadzwoniłabym po Segsbury'ego, mogłam być z powrotem w domu z wiaderkiem lodu. – Spojrzała na niego ponuro. – I tak by właśnie było, gdyby pan nie stanął mi na drodze.

– Nie sądzę, że wracanie do tego tematu przyniesie nam jakiekolwiek korzyści – westchnął.

Zawtórowała mu.

– Pewnie nie. Długo tu jesteśmy, jak pan myśli?

– Wydaje mi się, że jakieś półtorej godziny. Noc dopiero się zaczęła.

Przez szpary w drzwiach do środka wtargnął podmuch wiatru, od którego zadrżały pajęczyny. Świeca zgasła. Martin usłyszał, jak Juliana gwałtownie zaczerpnęła tchu. Teraz zupełnie inaczej postrzegał sytuację, w której się znaleźli. Przedtem udawało mu się okiełznać myśli wskutek usilnego skupienia na rozmowie i na rozlicznych problemach Brandona, Kitty i Clary. Wyciągnął rękę i poszukał dłoni Juliany. Przywarła do niego.

– Boi się pani ciemności? – Starał się mówić wyjątkowo łagodnie.

– Nie. To niedokładnie tak. – Juliana mówiła jakoś inaczej. Stanowczość, charakterystyczna władczość znikły z jej głosu. – To znaczy nie lubię ciemności, ale bardziej boję się nietoperzy. Nie chcę, by wyglądało, że jestem tchórzem, ale przeraża mnie myśl, że będą fruwać naokoło mojej głowy, a ja nie będę ich widziała.

Martin roześmiał się i uścisnął jej dłoń.

– Dla mnie brzmi to całkiem rozsądnie. Założę się, że nigdy w życiu nie była pani tchórzem, Juliano.

37
{"b":"90627","o":1}