Литмир - Электронная Библиотека

6 Pora dzieci i wariatów

Moja kariera wojennego pianisty rozpoczęła się w kawiarni „Nowoczesna”, która znajdowała się przy ulicy Nowolipki, w samym środku Getta Warszawskiego. Już przed końcem 1940 roku, kiedy zamykano jego bramy, sprzedaliśmy wszystko, co tylko dało się sprzedać, nawet nasz najcenniejszy sprzęt domowy, fortepian. Życie zmusiło mnie do przezwyciężenia apatii i szukania możliwości zarabiania na chleb. Miałem przy tym dużo szczęścia. Praca pozostawiała mi mniej czasu na rozmyślania, a świadomość, że od moich zarobków zależała egzystencja całej rodziny, pomogła uporać się z wcześniejszym stanem załamania. Mój dzień pracy zaczynał się po południu. Aby dostać się do kawiarni, szedłem krętymi uliczkami przez centrum getta, gdy zaś po drodze chciałem przyjrzeć się fascynującej pracy przemytników, szedłem bezpośrednio przy jego granicy – wzdłuż murów.

Popołudniowe godziny sprzyjały szmuglowi. Żołnierze zmęczeni porannymi zadaniami, zadowoleni z dobrych interesów, byli po południu mniej czujni i najbardziej absorbowało ich obliczanie zysków. W bramach i oknach kamienic stojących wzdłuż murów getta ukazywały się i znikały niespokojne postacie, które pełne zniecierpliwienia nasłuchiwały turkotu zbliżającego się wozu. Od czasu do czasu wyczekiwany hałas nasilał się i gdy wóz z towarem znajdował się już odpowiednio blisko, rozbrzmiewały umówione gwizdy i przerzucano ponad murem worki oraz paczki. Z bram wybiegali oczekujący, chwytali spiesznie swą zdobycz, skrywali się na powrót w bramach i znów zapadała pozorna cisza, wypełniona oczekiwaniem, nerwowym napięciem i tajemniczymi szeptami. W te dni, w które żołnierze sumienniej zajmowali się swoimi obowiązkami, słychać było odgłosy wystrzałów mieszające się z hałasem wozów, zza muru zaś zamiast worków spadały granaty, które – wybuchając z głośnym hukiem – powodowały znaczne szkody. Mur prawie na całej jego długości przebiegał w oddaleniu od jezdni. W pewnych odstępach na poziomie ziemi znajdowały się w nim podłużne otwory, które służyły jako spływ wody z „aryjskiej” części ulicy do kanałów ściekowych przebiegających wzdłuż chodników po stronie getta. Otwory te wykorzystywały dzieci podejmujące próby organizowania drobnego przemytu. Małe istotki śpieszyły do nich zewsząd, na nóżkach cienkich jak zapałki, przestraszone oczy rozglądały się ukradkiem w lewo i prawo, a małe, słabe rączki ciągnęły przez te otwory worki często większe niż cała postać przemytnika.

Gdy cały ładunek znajdował się już w getcie, zarzucali go sobie ci malcy na plecy i – głęboko uginając się pod jego ciężarem, chwiejąc się, z nabrzmiałymi od wysiłku niebieskimi żyłkami na skroniach, z ustami szeroko otwartymi i z wysiłkiem łapiącymi powietrze – rozpierzchali się we wszystkich kierunkach jak przepłoszone szczury.

Pewnego dnia, gdy znów szedłem wzdłuż muru, byłem świadkiem takiego dziecięcego przemytu, który wydawał się zmierzać już ku szczęśliwemu końcowi. Chodziło jeszcze tylko o to, by mały żydowski chłopiec prześlizgnął się z tamtej strony muru przez otwór w ślad za swoim towarem. Jego drobna figurka była już w połowie widoczna, gdy nagle dziecko zaczęło przeraźliwie krzyczeć. Jednocześnie z „aryjskiej” strony dał się słyszeć ochrypły wrzask Niemca. Podbiegłem do chłopca, by mu pomóc, lecz jak na złość zaczepił się biodrami o brzegi odpływu. Ciągnąłem go za ramiona ze wszystkich sił, podczas gdy jego krzyk stawał się coraz bardziej rozpaczliwy. Z drugiej strony muru dochodziło echo ciężkich uderzeń obcasów żandarma. Gdy w końcu udało mi się dziecko wyciągnąć, zmarło mi na rękach. Miało strzaskany kręgosłup. Przerzucane przez mur worki i paczki zawierały w większości dary Polaków dla najbiedniejszych Żydów. Główne zaś zaopatrzenie getta opierało się na przemycie znajdującym się pod kontrolą takich potentatów jak Kohn i Heller. Przebiegał on gładko, bez komplikacji i w całkowicie bezpieczny sposób. Przekupieni wartownicy tracili po prostu o określonej godzinie wzrok, a wtedy tuż przed ich nosem i pod ich milczącym nadzorem przejeżdżały przez bramę getta całe kolumny wozów wypełnione żywnością, drogimi trunkami, luksusowymi smakołykami, tytoniem prosto z Grecji czy też francuskimi ubraniami i kosmetykami.

Wystawą tego towaru mogłem podziwiać codziennie w „Nowoczesnej”. Tam przychodzili ci bogaci, obwieszeni złotem, błyszczący od brylantów, i tam też jaskrawo uszminkowane „damy” przy zastawionych łakociami stołach, w rytm strzelających korków od szampana proponowały swe usługi spekulantom wojennym. Tam też straciłem dwa złudzenia: jedno – o powszechnie panującej solidarności, i drugie – o muzykalności Żydów.

Przed „Nowoczesną” nie wolno było ustawiać się żebrakom. Tędzy portierzy przeganiali ich pałkami. W podjeżdżających tu rikszach rozpierali się wytworni mężczyźni i kobiety, którzy zimą ubrani byli w drogie wełny, latem zaś przywdziewali drogie kapelusze i francuskie jedwabie. Aby dotrzeć do przestrzeni chronionej pałkami portierów, musieli, z wyrazem oburzenia na wykrzywionych twarzach, torować sobie drogę laskami przez zgraję żebraków. Nie rozdawali nigdy jałmużny. Ich zdaniem byłaby ona demoralizująca. Należało przecież pracować tak jak oni i tak też zarabiać pieniądze. W końcu każdy mógł to robić i każdy wyłącznie sam ponosił winę za to, że nie umiał zorganizować sobie życia.

Zasiadali przy stolikach odwiedzanego przez nich w interesach sporego lokalu i zaczynali narzekać na ciężkie czasy oraz niesolidarność Żydów amerykańskich. Cóż to ma znaczyć? Tu umierają ludzie, nie mając najmniejszego nawet kęsa chleba, i dzieją się najstraszniejsze rzeczy, zaś po tamtej stronie oceanu prasa amerykańska okrywa to milczeniem, a żydowscy bankierzy nic nie robią, by Amerykanie wypowiedzieli Niemcom wojnę, mimo że w każdej chwili, gdyby tylko chcieli, mogliby na to wpłynąć. W „Nowoczesnej” nikt nie poświęcał mojej muzyce najmniejszej nawet uwagi. Im głośniej grałem, tym głośniej rozmawiano i każdego dnia odbywały się pomiędzy mną a publicznością zawody, kto kogo zdoła zagłuszyć. Pewnego razu zdarzyło się wręcz, że jeden z gości poprosił mnie przez kelnera, bym na krótko przerwał grę, gdyż nie pozwalała mu sprawdzić czystości dźwięku odkupionych właśnie od kogoś z sąsiedniego stolika złotych dwudziestodolarówek. Chciał uderzyć monetami o marmurową płytę, unieść je do ucha i wsłuchiwać się w ich dźwięk, dźwięk jedynej muzyki, która zdawała się go interesować. Nie wytrzymałem zbyt długo w tym miejscu. Na szczęście zdobyłem pracę w lokalu zupełnie innego rodzaju, przy ulicy Siennej, gdzie żydowska inteligencja przychodziła, by słuchać mojej gry. Tam zdołałem umocnić swoją pozycję cenionego artysty, a także poznałem ludzi, z którymi później miałem spędzić wiele miłych chwil, jak i przeżyć wiele przerażających. Do stałych bywalców tej kawiarni zaliczał się malarz Roman Kramsztyk, wybitnie zdolny artysta, przyjaciel Artura Rubinsteina i Karola Szymanowskiego. Pracował on nad wspaniałym cyklem grafik, przedstawiającym życie w obrębie murów getta, nie przeczuwając, że później zostanie zamordowany i że duża część tych rysunków zaginie.

W kawiarni przy Siennej bywał też jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem – Janusz Korczak. Był literatem zaprzyjaźnionym niegdyś z Żeromskim i znał prawie wszystkich ważniejszych artystów Młodej Polski, o których opowiadał w prosty, a zarazem ciekawy sposób. Nie uchodził za pisarza najwyższej klasy, może przez to, że jego zasługi na polu literatury miały dość specjalny charakter. Jego twórczość ograniczała się do pisania o dzieciach i dla dzieci. Książki Korczaka charakteryzowały się głębokim zrozumieniem dziecięcej psychiki i powstawały nie dla zaspokojenia ambicji artystycznych, lecz z potrzeby serca urodzonego działacza i wychowawcy. O wielkiej wartości Korczaka stanowiło nie to, co pisał, lecz to, jak żył. Każdą minutę wolnego czasu i każdą posiadaną złotówkę poświęcał, już od samego początku swojej pracy zawodowej, sprawie dziecka. Trwał w tej postawie niezłomnie i miał wytrwać aż do śmierci. Organizował sierocińce, przeprowadzał liczne zbiórki na biedne dzieci, do dzieci mówił przez radio, dzięki czemu osiągnął wielką popularność nie tylko pośród dzieci – jako Stary Doktor. Gdy zamykano bramy getta, przekroczył je, mimo że mógł się przed tym uchronić. W getcie kontynuował zaś swoją misję ojca z powołania dla paru tuzinów żydowskich sierot, tych najbiedniejszych i najbardziej samotnych ze wszystkich dzieci na całym świecie. Wtedy, gdy gawędziliśmy z nim na Siennej, nie podejrzewaliśmy nawet, jak wspaniałym i pełnym poświęcenia gestem zakończy swoje życie.

Po czterech miesiącach przeniosłem się do innej kawiarni – „Sztuka” – znajdującej się przy ulicy Leszno. Był to największy lokal getta i miał różnorakie ambicje. W sali „Sztuki” odbywały się koncerty i tam też śpiewała Maria Eisenstadt, która z pewnością stałaby się bardzo sławna i znana milionom ludzi, gdyby nie została zamordowana przez Niemców. Tam występowałem w duecie z Andrzejem Goldfederem i tam też odniosłem niezwykły sukces z moją parafrazą walca z Casanovy Ludomira Różyckiego do tekstu Władysława Szlengla, poety występującego tam każdego dnia wspólnie z Leonidem Fokczańskim, piosenkarzem Andrzejem Włastem, znanym satyrykiem „mecenasem Wacusiem” i z Połą Braunówną w „Żywym dzienniczku” – zabawnej kronice getta, pełnej ostrych i zakamuflowanych aluzji pod adresem Niemców. Obok sali koncertowej znajdował się bar, w którym ludzie mniej spragnieni sztuki, a zainteresowani przede wszystkim jedzeniem i piciem, mogli dostać wyborne trunki bądź też przesmacznie przyrządzone cotelettes de volaille czy też boeufs a la Strogonoff. Zarówno w sali koncertowej, jak też i w barze wszystkie miejsca były prawie zawsze zajęte. Dobrze wtedy zarabiałem i mogłem, nawet jeśli z trudnościami, zaspokoić potrzeby naszej sześcioosobowej rodziny.

W przerwach pomiędzy występami spotykałem tu wielu znajomych, z którymi mogłem porozmawiać i może nawet mogłoby mi się w „Sztuce” podobać, gdyby nie dręczące mnie przez całe popołudnie myśli o wieczornym powrocie do domu.

Była to ciężka dla getta zima 1941/1942. Wysepki względnego dobrobytu żydowskiej inteligencji i przepychu spekulantów podmywało morze żydowskich nędzarzy, już wtedy wycieńczonych do ostateczności przez głód, zawszonych i nieuchronnie narażonych na zimno. W getcie roiło się od insektów i nie było jak się przed nimi ustrzec. Zawszone były ubrania przechodniów, wnętrza tramwajów i sklepów, wszy wędrowały chodnikami, schodami domów, a także spadały z sufitów urzędów publicznych, które trzeba było odwiedzać w związku z wieloma sprawami. Wszy znajdowały się w załamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywały skórkę zakupionego właśnie chleba, a każde z tych żyjątek było nosicielem tyfusu plamistego. W getcie wybuchła epidemia… Liczba przypadków śmiertelnych sięgała pięciu tysięcy miesięcznie. Dla wszystkich – biednych czy bogatych – tyfus był głównym tematem rozmów: biedni zastanawiali się, kiedy nań umrą, bogaci natomiast, jak się przed nim uchronić i gdzie zdobyć szczepionkę doktora Weigla. Ten wybitny bakteriolog stał się teraz najpopularniejszą obok Hitlera postacią: dwa skrajne symbole – dobra i zła – obok siebie. Opowiadano, że zaaresztowano doktora we Lwowie, ale – niech Bóg strzeże – nie zamordowano go, lecz z miejsca uznano za „Praniemca” honoris causa i zaoferowano mu wspaniałe laboratorium, willę i nie mniej wspaniały samochód – po oddaniu go pod równie „wspaniały” nadzór gestapo, by produkował możliwie jak najwięcej szczepionki dla znajdującej się na wschodzie zawszonej armii niemieckiej. Podobno doktor Weigel nie przyjął ani willi, ani samochodu.

13
{"b":"89309","o":1}