Литмир - Электронная Библиотека

– Trzeba być chyba skończoną małpą, żeby nosić takie krawaty jak Władek! -wyrzucał z siebie.

– Sam jesteś małpa, a do tego osioł! – odpowiadałem i kłótnia wybuchała na dobre. Nie chciał zrozumieć, że musiałem być starannie ubrany, gdyż występowałem publicznie. Nie rozumiał nic z tego, co dotyczyło mnie i moich spraw. Teraz, gdy już dawno nie żyje, wiem, że kochaliśmy się na swój sposób, mimo że często przekomarzaliśmy się ze sobą. W zasadzie mieliśmy bardzo podobne charaktery. Najmniej miałbym do powiedzenia o Halinie. Była jedyną osobą w rodzinie żyjącą jakby poza jej nawiasem. Była skryta i gdy tylko znalazła się w domu, nie zdradzała nic z tego, co się w niej działo i co ją poruszało. Każdego dnia zasiadała po prostu do stołu, nie wykazując jakby żadnego zainteresowania naszymi problemami. Nie mogę powiedzieć, jaka była naprawdę, i nigdy już niczego o niej się nie dowiem. Nasze obiady były bardzo skromne. Mięsa prawie nigdy nie oglądaliśmy, a wszystkie posiłki matka przygotowywała bardzo oszczędnie. Mimo to były one iście królewskie w porównaniu z tym, co mieli na talerzach inni ludzie w getcie.

Była zima, wilgotny grudniowy dzień, pod nogami chlupało błoto ze śniegiem, a na ulicach wiał ostry wiatr, gdy stałem się przypadkiem świadkiem „obiadu” jednego ze starych łapaczy. Łapaczami zwano w getcie ludzi, którzy popadli w taką biedę, że musieli kraść, by przeżyć. Rzucali się na niosącego jakąś paczkę przechodnia, wyrywali mu ją i uciekali, mając nadzieję, że znajdą w niej coś do jedzenia. Szedłem przez plac Bankowy, parę kroków przede mną szła jakaś biedna kobieta, niosąc w lewej ręce zawinięty w gazety garnek. Pomiędzy mną i kobietą wlókł się stary łachmaniarz, z przygarbionymi ramionami, trzęsący się z zimna, powłóczący po błocie dziurawymi butami, z których wystawały szarofioletowe stopy. Znienacka starzec rzucił się przed siebie, schwycił za garnek i usiłował go kobiecie wyrwać. Być może nie miał dość siły czy też kobieta trzymała garnek zbyt mocno – w każdym razie nie udało mu się zawładnąć naczyniem, które upadło na chodnik i gęsta parująca zupa wylała się na brudną ulicę.

Wszyscy troje staliśmy jak skamieniali. Kobiecie odjęło ze zgrozy mowę, łapacz wpatrywał się w garnek, potem w kobietę, a z jego piersi wyrwało się westchnienie, które zabrzmiało jak jęk. Nagle rzucił się w błoto i zaczął chłeptać zupę bezpośrednio z chodnika, chroniąc ją z obu stron rękami, tak by nie uronić ani kropli, nieczuły na reakcję kopiącej go w głowę, krzyczącej i wyrywającej sobie z rozpaczy włosy kobiety.

12
{"b":"89309","o":1}