Dwa tygodnie później jeden z moich kolegów radiowych, skrzypek Zygmunt Lednicki, wracał z popowstańczej tułaczki do Warszawy. Szedł – jak wielu innych – piechotą, byle tylko jak najszybciej znaleźć się w swoim mieście. Któregoś dnia mijał przejściowy obóz dla niemieckich jeńców, leżących pokotem za drutami kolczastymi, tak jak parą miesięcy przedtem leżała za drutami cała ocalała ludność Warszawy: mężczyźni, kobiety i małe dzieci.
Gdy opowiadał mi o zdarzeniu, które mu się wtedy przytrafiło, był zdania, że postąpił niewłaściwie, ale nie mógł zapanować nad swoim odruchem. Zbliżył się wówczas do zasieków i powiedział do Niemców: „Twierdziliście, że jesteście narodem cywilizowanym, a mnie, artystą, ograbiliście z całego mojego majątku ze skrzypiec”. Jakiś oficer uniósł się z trudem ze swojego barłogu i podszedł chwiejnym krokiem do drutów. Był wychudły, zarośnięty i obdarty. Wbił w Lednickiego zrozpaczony wzrok:
Czy zna pan może Szpilmana?
Oczywiście, że go znam!
Jestem niemieckim oficerem – zaczął szeptać gorączkowo – pomagałem Szpilmanowi, gdy ukrywał się na strychu w budynku sztabu obrony Warszawy. Niech mu pan powie, że tu jestem. Niech mnie ratuje, zaklinam pana…
W tej samej chwili podszedł jeden z wartowników.
– Nie wolno rozmawiać z jeńcami. Proszę odejść! Lednicki odsunął się. Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że nie zna nazwiska tego Niemca. Zbliżył się znów do drutów, ale oficer został już odprowadzony przez wartownika dość daleko.
– Jak się pan nazywa? Pańskie nazwisko?!
Niemiec obejrzał się, odkrzyknął coś, czego jednak Lednicki nie zdołał zrozumieć.
Ja również nie znałem jego nazwiska. Nie chciałem go znać z prostej ostrożności. Gdyby mnie ujęto i sprawdzano, kto dostarczał mi chleb, mógłbym zdradzić pod wpływem brutalnych tortur, stosowanych z zasady przez niemiecką policję, nazwisko tego oficera.
Choć robiłem, co mogłem, nie zdołałem wpaść na jego ślad. Obóz jeniecki przeniesiono gdzieś dalej. A gdzie – nie udało się ustalić. Stanowiło to tajemnicę wojskową. Może jednak ten oficer – jedyny człowiek w niemieckim mundurze, jakiego spotkałem – wrócił w końcu szczęśliwie do domu.
Grywam niekiedy w budynku przy ulicy Narbutta 8 w Warszawie, gdzie w 1942 roku nosiłem cegły i wapno, gdzie pracowała brygada robotników z getta, których zastrzelono, gdy tylko skończyli przygotowywać mieszkania dla oficerów gestapo. Oficerowie ci niedługo jednak cieszyli się pięknymi mieszkaniami. Dziś w tym ocalałym domu mieści się szkoła. Grywam tam dla dzieci, które nic nie wiedzą o tym, ile cierpienia i śmiertelnego strachu zaznałem w tych słonecznych szkolnych salach.
Kapitan Wilm Hosenfeld