Литмир - Электронная Библиотека

Dominik – Szabla i bat

Tego październikowego ranka było zadziwiająco ciepło jak na porę roku tak zazwyczaj chłodną. A może podniecające oczekiwanie chwili rozgrzewało Dominika, może tłum, który tłoczył się zwartym szeregiem, wywoływał niepoważną, rzecz prosta, chętkę, by zrzucić ciasno opięty surdut i szerzej zaczerpnąć oddechu. Trzy dni temu, gdy był tu z Chłapowskim, działo się podobnie. Wtedy również tłumy mieszkańców wyległy na ulice, przepychając się ku bramie zwanej Brandenburską lub Charlottenburską, jako że rozkraczyła swoje dwanaście kolumn na drodze z Poczdamu przez Charlottenburg.

Wówczas – 25 października 1806 roku – nastąpiło tylko preludium. Do miasta wjechał na czele swego korpusu marszałek Davout. To pierwszeństwo należało mu się, było nagrodą za zwycięstwo pod Auerstadt, o którym mówiono, wbrew oficjalnym zapewnieniom, iż miało o wiele większe znaczenie dla przebiegu kampanii niż Jena samego cesarza. Lecz Davout znał swoje miejsce. Gdy przedstawiciele rządu municypalnego, na czele którego uciekający Fryderyk Wilhelm postawił księcia Hatzfeld, wręczyli mu klucze do Berlina, on zwrócił je, oświadczając, że należą do kogoś większego. W mieście zostawił tylko jeden pułk piechoty, którego zadaniem było pełnić razem z mieszczanami funkcje policyjne, sam zaś stanął o milę za miastem, we Friedrichsfeld, między Sprewą a lasem.

Berlin, zdany na łaskę Francuzów i pełen obaw o swój los, los wziętej stolicy, mógł Bogu składać dzięki, że tym pierwszym ze zwycięzców, który pojawił się w jego murach, jest właśnie Davout. W całej Wielkiej Armii nie było korpusu bardziej karnego niż korpus Davouta. Porządek był tu prawem niepodważalnym, złamanie tego prawa równało się wyrokowi śmierci, stawało się samobójstwem wichrzyciela. Davout, surowy do przesady, fanatyk karności i wróg bezprawia, był zarazem czułym ojcem swoich ludzi. Zabezpieczając się przed zimnem wybudował dla wojska drewniane, kryte słomą baraki, zorganizował dostawy żywności i rozproszył niepokój berlińczyków, przez co sklepy, zamknięte w dniu jego wjazdu, już następnego dnia zostały otwarte. To zaś dawało oddziałom puszczanym z Friedrichsfeldu na zwiedzanie miasta możliwość dokonywania zakupów.

I teraz, gdy znowu nieprzebrane tłumy falowały po obu stronach szerokiej na kilkadziesiąt metrów alei, prowadzącej do zamku królewskiego, wszędzie pełno było francuskiego munduru. Poza żołnierzami, którzy utrzymywali porządek, zwanymi “les gendarmes”, widziało się kity, hełmy i czaka Francuzów rozsiane jak kolorowe kwiaty w szarym mrowiu berlińczyków, wśród czepków kobiecych, kapeluszy, chust i koronek, pośród dzieci siedzących na ramionach rodziców, pod drzwiami i na balkonach domów.

Tym razem Dominik, nauczony lekcją przy wjeździe Davouta, kiedy przybył za późno i niewiele widział, przywędrował pod flankujące bramę galerie już o świcie. Pozycja była nad wyraz dogodna.

Co pewien czas jakiś przypadkowy okrzyk lub mimowolny ruch ręką żołnierza, który pilnował porządku i nie pozwalał rozlewać się ciżbie w kształt nieregularnej plamy oliwy, jakiś jeździec przelatujący galopem lub też zwyczajnie, samoistny, niczym nie wywołany prąd przenikający masę, odwracał wszystkie głowy w kierunku głębi widniejącej w prześwicie kolumn, wszystkie stopy unosiły się na palcach, głośny szmer jak powiew wichru przetaczał się nad aleją i cichł aż do następnego razu.

Berlin wraz ze swymi kluczami czekał na Napoleona.

Napoleon. W Artillerieacademie jeden był tylko człowiek, pośród wielu nauczycieli, oficerów-artylerzystów i inżynierów, który wyrażał się o wielkim Korsykaninie bez nienawiści, z pewną dozą szacunku zmieszanego ze starannie skrywanym podziwem. Był nim kapitan Scharnhorst, ulubiony wykładowca Dominika, gorący pruski patriota, człek światły i prawy, w przeciwieństwie na przykład do takiego korepetytora, porucznika Perlitza, który przypominał chłopcu Borka. Pogląd Dominika na Bonapartego, wszystko co myślał o nim, co rozsądzał i oceniał, nasłuchując wieści o oszałamiających sukcesach kolosa, wszystko to streszczało się w jednym słowie: uwielbienie. Podobnie było z Chłapowskim, serdecznym druhem z wojskowej szkoły i Tancewiczem, który jednak nie dożył obecnej chwili, rozerwany przez przypadkowo eksplodujący pocisk, na ćwiczeniach. Dominik w marzeniach szarżował z młodym Kellermanem pod Marengo, a z Rappem pod Austerlitz, generałował i marszałkował, zdobywając Legię i krzyczał: “Vive l’empereur!” Wszystko to w twardej ławce lub na placu ćwiczeń i koszarowym dziedzińcu. Czekał na cesarza, śnił o dalszym marszu na wschód, ku Pznaniowi, ku ojczyźnie.

Tłumem szarpnęło w przód. Ręce żołnierzy, tworzących żywy mur oporowy, rozcapierzyły się i skrzyżowały, tamując ruchliwy organizm masy ludzkiej. Dominik uniósł się na palcach. O trzydzieści kroków od niego przesuwały się konne i piesze szeregi cesarskich gladiatorów, dalej wyorderowana, wyszamerowana złotem elita i obok On, w szarym płaszczu, mały, niepozorny, największy.

Kilku zgiętych wpół dostojników miejskich wstrzymało świtę. Zgarbiony starzec wyciągnął do przodu ręce, na których leżała atłasowa poduszka ze złotymi frędzlami i pomponami u naroży, a na niej dwa mistrzowsko rzeźbione klucze, ułożone na krzyż. Gawiedź milczała jak zaklęta i o to milczenie uderzał pogłos idący spod butów maszerujących grenadierów gwardii.

***

Wybicki przysiadł na brzegu biurka i nie patrząc na trzymaną w ręku kartkę rozkazał:

– Pisz, waść, co następuje: “Jan Henryk Dąbrowski… ”

– Przerwij! – Dąbrowski doskoczył do Dominika i położył rękę na papierze. – Inaczej zaczniesz, Wybicki pierwszy, on memoriał składał, jego to…

– Jego to memoriał i jego skład! Waszmość, panie jenerale, nie będziesz mi raz ułożonego konceptu wywracał. Nie salon tu i nie czas w drzwiach stać i pierwszeństwo sobie zwracać… Proszę tedy… nie przeszkadzać!

Wybicki prosząc, tak był stanowczym, że generał nie protestował już, uśmiechnął się i wyszedł rozmawiać z Berthierem i panem Miaskowskim, który już od godziny czekał nań niecierpliwie. Wybicki powtórzył:

– Pisz waść. “Jan Henryk Dąbrowski, generał dywizji, ozdobiony orderem Wielkiego… ”

– Orderem przez duże O?

“… Orderem Wielkiego Orła Legii Honorowej i komandor Orderu Królewskiego Korony Żelaznej. Józef Wybicki, reprezentant miast na sejmie 1791 roku.

Polacy!

Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości.

Obaczę, jeżeli Polacy… ” – przerwij! Po “obaczę” zrób nawias! “Obaczę (powiedział nam), obaczę, jeżeli Polacy godni są być Narodem, idę do Poznania, tam się pierwsze moje zawiążą wyobrażenia o jego wartości… ”

Do Poznania! Dominik słuchał tego śpiewu i w duszy mu grało, i w głowie, i trudno było pisać poprawnie, kiedy tyle cudów spadło naraz z nieba. “Jeżeli godni są być Narodem”. Godni! – krzyczało w Dominiku. Rację miał Wybicki, gdy cesarzowi na posłuchaniu zaręczył, że Polak krew swoją i majątek odda dla odzyskania niepodległości i ojczyzny. Lepiej niż dotychczas czuł to właśnie teraz, w obecności tych ludzi, nieprzytomnych, rozpalonych nadzieją, natchnionych jak święci, takich jak Wybicki i Dąbrowski, ten sam, którego ojciec buntownikiem zwał i jak Falkowski adiutant, który chciał naraić Wybickiemu na sekretarza Chłapowskiego, gdy Wybicki zjawił się w Berlinie, wezwany przez Dąbrowskiego. Ale Chłapowski, który w czasie nauki w Artillerieacademie służył w regimencie pruskim Brusewitza i na sześć tygodni w roku wychodził na manewry w pole, gdy regiment miał iść nad Ren został w stolicy, co mu wyprotegował u dowódcy stary Chłapowski i zaraz po wejściu do Berlina korpusu Davouta wyjechał do Poznania. Na stancji Falkowski zastał Dominika. Czasu ni wyboru nie było. Wybicki był w Berlinie już 2 listopada i nazajutrz stanął przed cesarzem, a Dominik znał język polski, niemiecki i francuski, ojczyznę kochał żarliwie, czegoż trzeba więcej. Wziął go Wybicki.

Dominik starał się, by Wybicki nie musiał żałować.

– Waść pisania nie wstrzymuj, piszmy dalej!

Ocknął się.

– “Polacy! Od was więc zawisło istnąć i mieć ojczyznę: wasz zemściciel, wasz stworza się zjawił.

Zabiegajmy mu drogę z stron wszystkich, tak jak osierocone dzieci rzucają się na łono ojca. Przynoście mu wasze serca i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. Wie, iż jesteście rozbrojeni. Broń i oręż z rąk jego otrzymacie… ”

“Od was”, a więc i od niego. I on nie będzie żałował krwi. I Janek też, choć na razie przy gospodarce siedzi z ojcem i z tą nie znaną mu dziewczyną z Krakowa.

“A wy Polacy, przymuszeni przez waszych najeźdźców bić się za nich przeciwko własnej sprawie, stawajcie pod chorągwiami Ojczyzny swojej… ”

Gdyby Janek to usłyszał, gdyby matka… Pióro skrzypiało coraz szybciej, aż go musiał Wybicki temperować i przymuszać do zwolnienia. Pisać było łatwo, bo Wybicki przed chwilą, zaraz po rozmowie z cesarzem, zredagował wszystko i teraz dyktował mocnym, dźwięcznym głosem.

“Wkrótce Kościuszko, wezwany przez niezwyciężonego Napoleona, przemówi do was z Jego woli. Na teraz macie od nas rękojmię Jego oświadczonej dla Narodu obrony.

Przypomnijcie sobie, iż proklamacja, która was do formowania legionów polskich we Włoszech wzywała, nie była ku waszej zdradzie użyta. Ci to są legioniści, którzy niezwyciężonego Napoleona pozyskawszy względy, dali mu pierwsze wyobrażenie o duchu i charakterze Polaków.

Dan w kwaterze głównej cesarskiej w Berlinie, dnia 3 listopada 1806 roku. Dąbrowski, Wybicki”.

– Pokaż! No, pięknie. Piszesz jak skryba sądowy. Hauke teraz na francuski przetłumaczy i będzie można pokazać ją cesarzowi.

Drzwi się otwarły i Dąbrowski przecisnął swój brzuch, spięty w kurtkę munduru. Wybicki zwrócił się do niego:

– Patrz! Wykaligrafował jak franciszkanin – podał papier generałowi. – Rezler się zwie, a pisze jak ksiądz Skarga.

– Karśnicki mam drugie, po matce!

Wybicki spoważniał i przesuwając papiery na biurku odezwał się:

25
{"b":"89260","o":1}