– Takich jak pan, Rezler, to ja bym kupił worek cały, całe południowe Prusy od Odry po Wisłę, zasiedliłbym lojalnymi poddanymi króla, starostwa na amty poprzewracał i porządek ku chwale monarchii utrzymał! Durna ta wasza szlachta “gospodarze kraju” pożal się Boże! Nie, nie o was mówię – odwrócił twarz ku Rezlerowi i Bronikowskiemu – i nie o braciach protestanckich, którzy mądrzejszymi oczami na świat patrzą i wiedzą, kiedy i co cesarskiego cesarzowi oddać należy, a gospodarki haniebnie dla zbytków nie zaniedbują. Ale ilu takich?! Pan, panie Rezler – Scholz mówił tak szybko i tak gwałtownie, że drobinki śliny wytryskiwały mu z ust – pan gorzelnię pierwszą wybudowałeś, udziały w sukiennictwie Leszna, Rawicza i Wschowy posiadasz, pan starasz się manufaktury zakładać, zboże ku morzu ślesz, a pański sąsiad, arystokrata, panek zasrany, tyłkiem się nad pana wynosi, bo on, słuchaj, Ertli!, on gardzi przemysłem, handel i rzemiosło za zniewagę ma, za plamę na swoim honorze, on się w Żyda, rozumiesz, bawić nie chce! Zapijać się będzie jak bydlę, burdy czynić, chłopa na śmierć skatuje i tak ciągnie, z dnia na dzień, od rebelii do wesela, a od wesela do rebelii, rycerz pieprzony!!! Dziadują, ledwie zipią, o pożyczki u bankierów naszych żebrzą i hipoteki obciążają tak, że skarz mnie Bóg! Nie spłacą się do sądu ostatecznego, ale popatrz, honor pielęgnują! Honorem hipoteki nie odciążysz, choć niejeden i na to by przystał!
– Prawda jest – Bronikowski odezwał się z pełną gębą, żując i na przemian wyciskając wyrazy – prawda, ośmielę się zauważyć. Nieróbstwo, swawola i niekarność to choroby toczące naród jak czerw, który drzewo piłuje. Gospodarka święta rzecz, ziemia nasza potrzebuje…
– Czego ziemia nasza potrzebuje najsampierw, nie tacy jak pan, mości Bronikowski, wykładać będą! – przerwał Janek.
– A jacy?! Że co, protestanci nie mają prawa wedle was, bo wiara inna? Jeden jest Bóg i my wszyscy synowie tej ziemi. I… nie o to, ośmielę się zauważyć, chodzi. Ojczym pański, katolik, jako i inni, jednako nie jak inni, lecz o stokroć lepiej gospodaruje, sobie i królestwu dostatku przysparzając.
– Nie o wiarę tu chodzi, nie udawaj pan głupiego!
– Tedy o co waści idzie? Co byś nie prawił, panowie bracia rujnują kraj i samych siebie, ośmielę się zauważyć. Pan landrat ma rację świętą w tej materii.
– Bydło! – Ertli czknął i popił winem. – Podatków płacić nie łaska, bo, jak mówią, chłop im nie pracuje, jak należy. Jak ma pracować, kiedy pierze zeń żywcem drą? W Dobrojewie dziedzic kmiotka tak batem popieścił, że mu żebra przez mięso na grzbiet wylazły, ot mi sposób…
– Zły sposób, kapitanie? Z dobrej jednak szkoły wzięty! – wtrącił Janek. – Trzy niedziele temu widziałem – słowa padały z takim impetem, że Dominikowi zdawało się, iż miotają płomieniami świec, czyniąc bardziej nerwowymi cienie na twarzach – widziałem, jak przeszedł przez kije wasz żołnierzyk. Dwa szeregi…
– Co znaczy wasz!? A pański, panie Karsnycky, bo nie wiem, czy Rezler zwać się zezwolicie, choć to zaszczyt być wam powinien, zważywszy zasługi ojczyma, a wasz to nie?! Ktoście więc? Czyj poddany? – wyrzucił z siebie landrat.
– Pan wie najlepiej, czyj. Niech będzie, że i mój to był żołnierz. Żaden żołnierz nie godzien takiej pieszczoty, że nazwę jak pan kapitan, i nie żebra wtedy przez mięso wylazły, bo już i co wychodzić nie miało! Do połowy szeregu żywy nie dojechał!
– Gdzie?! – Ertli stężał momentalnie, a oczy wypłynęły mu z fałd skóry, lepiej i bystrzej widzące.
– W Poznaniu, na rynku. Niejeden żołnierski balet wśród kijów oglądały ściany placu. Panu to trzeba mówić?
– Żołnierz to żołnierz, niesubordynacja grzech śmiertelny! I koniec! – Ertli uderzył ręką w stół, aż kieliszki podskoczyły i zabrzęczały chórem.
Dominik skulił się w przypływie strachu. Ale wciąż był jeszcze pod wrażeniem niemczyzny brata, tak poprawnej, jakiej z ust jego nigdy nie słyszał i swobody, z jaką Janek siedział za stołem i perorował do rzeczy. Że za spokojem tym kryje się czujność zwierza gotowego kąsać, Dominik wiedzieć nie mógł. Ojciec wiedział. I już kolejkę nową rozlewał, do kiełbas i ogórków zapraszał, łagodząc, na gospodarski temat wracając.
– Ma pan rację, Herr Scholz, prawda to, chłop też człowiek i że urząd pruski w opiekę go bierze, chwała królowi. Tylko że kanalie jednym żyją, jedno z mlekiem matki ciągną, jedno we krwi mają, jak od pańszczyzny uciec, jak się migać, jak…
– To pańszczyznę na czynsz zamieńcie! – warknął landrat.
– I bez tego wzbogacić się można łacno, kłopotów na głowę, ośmielę się zauważyć, nie ściągając. – Bronikowski gestykulował zawzięcie ręką wolną od kieliszka. – Trójpolówkę wprowadzić nie tak znowu trudno, radzę panu spróbować, panie Rezler. Kilku innych panów braci, trzy kalwińskie rodziny, sąsiedzi moi, lepszy jeszcze środek odnalazło. Miast zboża, którym chłop ich do tej pory się pożywiał, ziemne bulwy, owe kartofle, które pono sam Kolumbus z Ameryki przywiózł, pejzanowi nakazali sadzić i spożywać przez rok okrągły. Kartofle na gruncie lichszym niż pszenica rodzą się bogaciej, przeto, ośmielę się zauważyć, chłopu ziemię, którą dla siebie uprawia, można uszczuplić, bo mu teraz tyle co wprzódy nie trza. Dwór się na tym tylko bogaci i w ziemię obrasta… A kartofel ów, ośmielę się zauważyć, smaczny jest, sam go nieraz kosztowałem. Co do czynszu, nie przeczę, być może, być może…
– Nie takie to proste i niejeden zęby sobie połamał. Pańszczyzna to dobra machina, ale i to prawda, że czasami kijem naoliwić ją trzeba! – Rezler odpowiadając Bronikowskiemu, choć do landrata słowa te kierował pośrednio, śmielszym był i pewniejszym w głosie.
– Ja panu, Rezler, kijów, co na grzbiety pańskich ludzi spadają, nazbyt skrupulatnie rachował nie będę – powrócił do rozmowy Scholz. – Wasza rzecz. Ale krzywdzić chłopa zanadto, wbrew ustawom, nie dam! Żenić się prawo mają, rugować też nie wolno, chyba takich, jak owi, co ongiś do Dombrowsky’ego poszli – Scholz spojrzał znacząco na młodego Karśnickiego, ale ten udko kuraka obgryzał ze stoickim spokojem – i którzy teraz w lochach naszych bawią… Ha! Trzy lata już mijają, jak im nasi skórę przetrzepali!
– Nie wasi, tylko Suworow, to raz. A ślady trzepania pan kapitan jeszcze dzisiaj na czole ma wypisane – cedził Janek z jawnym szyderstwem.
Milczenie trwało chwilę, ale Dominik czuł, że skóra mu cierpnie.
– Z pułkownikiem Szekelym Bydgoszczy broniłem! – wykrztusił Ertli, pijany już dobrze, bo mu głowa latała na boki.
– Słaboście jej panowie bronili. Dąbrowski i Madaliński rozdeptali was w dwie godziny, a pan pułkownik, “lumen mundi a belli” zwano go, choć Polaków nienawidził jak własne wszy, zanim do piachu poszedł, u stóp generała Dąbrowskiego czołgał się i o litość błagał.
– Kłamstwooo!!! – Ertli poderwał się siny.
– Dla jednych kłamstwo, dla drugich prawda, bardziej gorzka niż ta pejsachówka, którą popijacie, mój panie – Janek chyba prowokował i Dominik czuł, że nieszczęście czai się w mroku.
– Ładnie umiecie bajać, panie Karsnycky – to Scholz rozładował napięcie. Trzeźwy był jeszcze, choć sporo wypił i uśmiechał się teraz przymilnie, mrużąc chytre ślepia. – Tylko skąd tak dokładne wiadomości? – landrat pochylił świdrujący wzrok w kierunku Janka, kręcąc na palcu łańcuszek monokla.
– Wiatr niesie, ludzie gadają, cały Poznań o tym trzepie, ot i do mnie dotarło – brat wycierał usta serwetą, a może chował uśmiech, Dominik nie zdążył dostrzec, gdyż z tyłu, za plecami, usłyszał kroki. Odskoczył za kotarę, w samą porę, by nie zauważyła go Greta, która wśliznęła się do komnaty. Na palcach podeszła do drzwi i zajęła miejsce Dominika.
Teraz już niewiele słyszał. Landrat proponował coś Jankowi, jakąś służbę czy urząd, ten jednak odmówił, mimo iż ojciec i Bronikowski żarliwie go do tego nakłaniali. Potem już nic nie było słychać. Dominik, któremu nogi drętwiały, złościł się w duchu na Gretę, bezradny aż do chwili, gdy ręką natrafił na szklaną kulę zwisającą na końcu sznura od kotary. Zdjął ją szybko i krótkim ruchem ręki cisnął w przeciwległy kąt pokoju. Zamarł… Kulka odbiła się od poręczy fotela i grzmotnęła w boazerię. Greta odskoczyła jak oparzona i w chwilę później Dominik był już sam.
– … A rządy króla jegomości to właśnie na celu mają! Sprawiedliwość dla panów i włościan, i zagospodarowywanie ziem odłogiem leżących, co intraty mnożyć będzie… Odłogiem, słyszysz Rezler – landrat wychylił się zza pleców Anny, która rezydowała mu na kolanach. – Kolonistów nowych osadzać będziemy, oni waszemu pospólstwu szkołę dadzą.
– Dadzą, dadzą – mruczał gniewnie ojciec, nie wiadomo, do siebie czy do landrata, Ertli bowiem spał z głową na stole, a Bronikowski przeglądał butelki, czy w której co na dnie nie zostało. – Najgorszą hołotę z Prus tu ściągacie. Żrą ziemię nie płacąc podatków ni czynszów, a gdy im lata wolnizny miną, pakują się i dalej w świat szeroki idą. Gnidy zatracone.
– O… odłogiem – czkał Scholz, manipulując pod spódnicą wiercącej się Anny. – Odłogiem, Rezler! – I palcem drugiej ręki kreślił jakieś jemu tylko wiadome znaki przed nosem ojca.
– Odłogiem, psiakrew! – Janek wypluł z siebie po polsku. – Zniemczyć byś chciał tę ziemię do cna, gdybyś potrafił, to i krowom kazałbyś po swojemu szprechać!
Zerwał się i ruszył od stołu prosto ku drzwiom. Bronikowski, jedyny chyba, który usłyszał i pojął jego słowa, zatrzymał go, chwytając za ramię.
– Czego pan chcesz, czemu zwady nawet we własnym domu czynisz? Jakie ci zło czynią ludzie, że kąsałbyś tylko? Czy już żadnej estymy i poszanowania dla zwierzchności nie znasz? Kraj nasz, ośmielę się zauważyć, odbudować możem w kwitnący, słuchając przykazań króla jegomości…
– Przykazania Boże i te, które serce i dusza rodzi, pod tyłek chowając, prawda?
– Nie, ale władza od Boga pochodzi i należy współpracować z nią godnie, co, ośmielę się zauważyć, owoce wyda obfite, tak iż pokolenia błogosławić nas będą. A pan byś jeno warczał i bunty czynił, które kraj w pustynię zmieniają spaloną!