Литмир - Электронная Библиотека

Dominik – Krew na śniegu

– Ou se trouve Jean Karśnicki? C’est mon frere.

Huzar klęczał i dokładał drew do wątłego ogniska. Powoli, niedbale podniósł rękę, owiniętą szczelnie i grubo szmatami, i wskazał mu największy namiot.

– La! Dans le pavillon, avec Lasalle!

Koń Dominika dalej brnął w śniegu. Nareszcie tej nocy zobaczy Janka. Soult zwolnił go do czwartej nad ranem. “Uściskaj brata” – powiedział. Oj! Uściska, uściska i to jak mocno. Chociaż tak naprawdę na to “mocno” był jeszcze trochę za słaby. Drogi w ciągłych zawiejach i w zamarzającym błocie, potyczki i pościgi, widok skrwawionych trupów dezerterów rosyjskich, których Bennigsen setkami przepuszczał przez kije i wreszcie przeziębienie, które dopadło go pod Sochocinem – wszystko to wyczerpało jego młode siły.

Minął stary młyn, a zaraz potem jego minęła grupa oficerów, klnących i oglądających się za siebie złymi oczami. Mówili o jakiejś dziewczynie. Dziesięć kroków przed namiotem zsiadł z konia i wpadł po kolana w miękką zaspę. Wokół nikogo, jak gdyby śnieg wymiótł ludzi i wyciszył wszelkie odgłosy życia. Czyż Janek śpi? Ale przecież nie w namiocie dowódcy brygady! Gdy miał dwa kroki do wejścia, zobaczył po drugiej stronie namiotu karetę pokrytą białym puchem, przy niej zdrętwiałe konie, a wszystko to jakby zapomniane, jakby z bajki gwiazdkowej lub ze snu, zagubione w nocy i w księżycowej bieli, nierzeczywiste. Powóz z gwiezdnej przestrzeni i rumaki-dziwaki, stare klechdy, stare gadki matczyne…

Stanął, okiem w wąskiej szparze tnącej na pół zasłony wejścia i błyskającej od wewnątrz bladą smużką świecy, która rozpraszała mrok namiotu. Wyciągnięta ręka zamarła i Dominik powoli cofnął ją.

Brat stał bokiem do patrzącego, a naprzeciw kobieta, ubrana w mudnur szasera i tak piękna, że Dominikowi zwidziało się przez chwilę, iż to jest właśnie królewna śniegu, która hen, z Wielkiej Niedźwiedzicy, sfrunęła swoim powozem na ziemię i teraz chce zabrać Janka do siebie. Jej drapieżny profil, orli nos i bladość lica mokrego i błyszczącego, czarne włosy, wysypane falą spod kołpaka leżącego u nóg i drżenie czerwonych warg, i głowa ku Jankowi wyciągnięta, oczy w oczy wbite – wszystko to wydawało mu się znajomym. Poznał nagle. Kami! Kochanka brata. Skąd się tu wzięła, na Boga!

Milczeli oboje. Ona ręce, które zrazu bezwładnie leżały na biodrach, uniosła miękko ku górze, splotła jak do modlitwy, a potem rozchylając koniuszki palców, przykryła Jankowe policzki, oczu nie odwracając, patrząc… A zaraz palce owe bieluchne zsuwać się po twarzy zaczęły, potem po mundurze i niżej, cała ona osuwała się, aż na kolana padła i usta do dłoni brata chciała przyssać. I wtedy brat ożył, ku górze ją poderwał, postawił, rękę uniósł, dłoń rozwarł, palce jak szpony skrzywiły się… uderzy! – pomyślał Dominik. Kobieta nie ruszyła się, nie uchyliła, nie zamknęła oczu i ręka zniewolona tą uległością nie opadła, w górze zawisła, a potem osunęła się bezwładnie. Ale tylko na ułamki sekund. Dominik ujrzał, jak obie dłonie brata spadają nagle na futrzane zapięcie wojskowego kożuszka i rozwierają go ze straszliwą mocą na boki, rwąc mundur i koszulę pod nim i wyrywając na wierzch dwie piersi rażąco białe w półmroku wnętrza, unoszące się spazmem coraz gorętszego oddechu, a może szlochu. Janek objął nagie ramiona kobiety i pochylił głowę ku jej szyi i długo tak trzymał. Zanim Dominik cofnął się i oderwał od ściany namiotu, widział jeszcze przez chwilę oczy Kami, wzniesione ku górze nad ramieniem brata, załzawione i szczęśliwe.

Wziął konia za uzdę i poszedł do karety. Wewnątrz spał żołnierz, skulony i przykryty kożuchem, spod którego dobywało się rytmiczne chrapanie. Ruszył dalej, między namioty.

– Jaśnie panie! Panie Dominiku!

Z ciemności wychynęła gęba brodata i ośnieżona. Gil, fagas Jankowy. W lochu pono razem siedzieli. Dominik przyciągnął go bliżej.

– Widziałeś ją? Skąd się tu wzięła?!

– Nie wiem, jaśnie panie, ale znam ją. Cały Kraków ją znał. To Cyganicha, wiedźma, którą niegdyś w Krakowie pan Karśnicki zoczył, a która mu uroku zadała. Pfuj! – splunął z rozmachem – siła nieczysta! Ale tak se myślę, jaśnie panie…

– Panie poruczniku, psiakrew!

– Tak jest, panie poruczniku. Tak się ośmielam dumać, że tam lepiej nie zachodzić, bo brat pański ubije, choćby sam cesarz wlozł.

Widać to “cesarz” zbyt głośno wymówił, bo z mroku wyłoniła się trzecia sylwetka, warcząc: “Silence!” Ognik porcelanowej fajki dymił w sumiaste wąsy i oświetlał piękną, rozumną twarz.

– Ktoś jest?

– Dominik Rezler, adiutant marszałka Soulta. Podporucznik do dyspozycji sztabu.

– Co tu robi, u diabła, adiutant Soulta?!

– Melduję, że przybyłem do brata!

– Znaczy do kogo?

– Jan Karśnicki, dowódca trzeciego…

– Ciszej, synu! – wąsacz wytrzepał fajkę o dłoń, potem przygarnął Dominika i pociągnął za sobą. – Chodź do namiotu, ogrzejesz się… Praktyk losu przeklętego i tak nie zgłębisz. Bóg jeno wie, a i to niepewne!

Dominik nie chciał spać, chciał czuwać, czekać, aż brat się wyzwoli z tych białych ramion i wyjdzie z namiotu. Ale nie utrzymał powiek.

Gdy się obudził było jeszcze ciemno. Śnieg przestał padać i zastygł, a dalekie ognie placówek zlewały się z gromadą gwiazd, zacierając linie podziału czarnej przestrzeni. Przeciągnął się głęboko i wyszedł przed namiot. Załatwił się pod drzewem i skierował ku karecie, ale karety już nie było.

Gdyby nie głębokie wąwozy kolein, biegnące w kierunku, z którego wczoraj przyjechał, pomyślałby, że czarodziejka odfrunęła ku swojej konstelacji, na skrzydłach rumaków i w gwiezdnym powozie. Gdy podszedł bliżej, usłyszał pisk ośki oddalający się w dół, ku miastu. Widać kareta dopiero co odjechała, Jej ruch wyrwał go ze snu. A Janek?

Zanim zdążył podejść do wejścia namiotu, wewnątrz ozwał się głuchy, zwierzęcy ryk, furknęła kotara i Karśnicki wyskoczył na mróz, z nagą piersią i w rozchełstanej koszuli. Brata dopadł, za ramiona ścisnął i widać nie poznając, wycharczał:

– Gdzie onaaaa…! Dominik?

Ręce opadły. Dominik słowa nie wyrzekł, nie zdążył, bo już postać gibka jak chart z mroku zjawą skoczyła, Karśnickiego chwyciła za płótno koszuli, obie jej części na piersiach zwierając.

– Do namiotu!

– Karolu… ona, ona…

– Baczność! Szarżę znasz?!

– Tak? Tak jest, generale.

– Do namiotu mówię i w mundur! Mazgaj, sacrebleu!

Czarne wąsy drżały z pasji. Ale głos już łagodniał, do szeptu schodził:

– Widzisz, Jean… Murata niewolnica, złota jej nie dasz, a serce pewnie twoje. Trza kobiety znać, a któryż mędrzec je zna? Zostać przy tobie nie mogła, bo w noc byś ją kochał, a w dzień w klatce trzymał i przypomnieniem zadręczał. Zrozum…

Karśnicki schylił się w przejściu i zniknął w namiocie, a Dominik na konia skoczył i popędził do oddziału. Nad białą pustynią zaczynało szarzeć.

***

W kilkanaście dni później Bennigsen zdecydował się przyjąć bitwę.

Miasteczko, w którym krzyżowało się kilka dróg, w tym również ważny trakt strategiczny, prowadzący na Królewiec, leżało na niewysokim wzgórzu, zwieńczonym smukłą igłą gotyckiego kościoła. Dnia poprzedniego na ulicach padło pod kulami i bagnetami korpusu Soulta około pół tysiąca żołnierzy rosyjskich. Było to niewiele w porównaniu z ofiarami przeszłości. Było to nic w zestawieniu z hekatombą dnia, który budził się do życia.

Dzień ten – 8 lutego 1807 roku – obejrzał najbardziej krwawe widowisko militarne, jakie wystawiła sobie ludzkość od czasów narodzin. W tym zimowym spektaklu na polach Pruskiej Iławy, razem z ponad 150 tysiącami aktorów kilku narodowości, odegrało swoją rolę kilkuset “pospolitaków” wielkopolskich. Bili się o ojczyznę, więc zagrali dobrze.

Napoleon spał tej nocy w domu iławskiego pocztmistrza. Spał źle. Po czterech niespokojnych godzinach wstał z łóżka, poprosił o konia i ruszył pod górę, a potem lekko w dół, po pochyłości stoku, aż zatrzymał się na prawo od kościoła, na małym cmentarzu, wokół którego biwakowała piechota gwardii. Był zadowolony…

Rosjanie tym razem nie zrobili uniku. Cztery dywizje Bennigsena siadły okrakiem, w dwóch rzutach, na drodze z Iławy do Domnowa, trzy następne stały w odwodzie, razem z kawalerią. Łącznie, jak oceniali na oko sztabowcy cesarza, około 80 tysięcy nieprzyjaciół. Wywiad potwierdzał te dane. Napoleon, choć miał do dyspozycji niewiele ponad 50 tysięcy ludzi, nie widział powodów do niepokoju, aż do chwili, gdy kolejne doniesienia zapoznały go z faktem, iż przeciwko jego 200 działom Rosjanie wystawili aż 500.

Około siódmej rano Francuzi byli już uszykowani. Korpus Augereau w centrum, między Pruską Iławą a Rothenen, Soult na lewym skrzydle, a Davout na prawym. Murat warował ze swą jazdą z tyłu, na jeziorach, które tak były pokryte lodem i śniegiem, że nie dawało się ich odróżnić od całej równiny. Skrzydła ubezpieczały brygady lekkiej kawalerii, lewe – Lasalle, prawe – Marulaz.

Gdy punktualnie z wybiciem godziny ósmej działa rosyjskie zaczęły miotać pierwsze pociski w kierunku Francuzów i gdy ci ostatni żywo odpowiedzieli ogniem ze swych pozycji, Dominik znajdował się obok Soulta, w otoczeniu sztabu marszałka, na wzgórzu, z którego rozpościerała się idealna panorama białej sceny. Otaczała ich dywizja Levala. Po lewej stronie mieli młyn i za nim Lasalle’a, po prawej miasto i cesarza, a dalej już tylko śnieżną pustynię, z nielicznymi chałupami, płotami i pagórkami, na których stały rzędy czarnych punkcików. Punkciki błyskały raz po raz. Była to artyleria Bennigsena.

W momencie pierwszego strzału Dominik przestał myśleć o czymkolwiek innym. Stał się żołnierzem, jednym z masy, kółkiem mechanizmu całkowicie wprzęgniętego w rydwan bitwy. Z miejsca, w którym stał, widać było, że działa Rosjan czynią Francuzom niewielkie szkody, biją w mury, druzgocą gotyckie cegły wieży kościelnej, zrywają gonty. I na nich, na dywizję Levala, padały kule rzadko i niecelnie. Sanitariusze próżnowali.

Marszałek nie odrywał lunety od oka. Co chwila rzucał krótkie słowa-informacje, według których otaczający go oficerowie mogli orientować się w rozwoju poczynań cesarza. Szef sztabu nanosił spostrzeżenia Soulta na mapę.

47
{"b":"89260","o":1}