Литмир - Электронная Библиотека

– Ojciec… stąd pewnie?

– Wasza wielmożność chciał rzec: Prusak!

W głosie Dominika zagrała jakaś nutka zjadliwa, której sam nie rozumiał.

– Nie wielmożuj mi, bom nie hrabia. Jeślim głupstwo strzelił, wybacz. Jeno że nie dość, jako to dzisiaj widać powszechnie, Polakiem się urodzić, by Polakiem być. Kto cię Polakiem uczynił? Matka?

– Długo by mówić. Księża dwaj, matka takoż. I brat i Dezyderek Chłapowski, a życie samo najwięcej. Ojciec mój…

– Czekaj! – przerwał Dąbrowski – brata masz? Karśnicki… Józek czy Janek, nie pomnę… Za Naczelnika ze mną i z Madalińskim pod Bydgoszcz chodził, wąsów jeszcze wtedy nie miał, dzieciak zupełny. Jeśliś ty ta sama krew, toś brylant czystej próby, dzierż go, Wybicki!

Dominik mimo wszystko, mimo że Wybicki spodobał mu się od pierwszego spojrzenia, nie potrafił polubić Dąbrowskiego. Teraz jednak, gdy ten wspomniał o Janku jak o własnym synu, pomyślał o generale cieplej.

– Co z nim? – zagadnął Dąbrowski.

– Co z nim? Po świecie ganiał, po morzach nawet. Lat kilka nie było go w domu, a potem nagle wrócił, kilka dni zabawił i do Krakowa pomknął. Wrócił w trzy niedziele i dziewczynę przywiózł, Cygankę, pono piękną jak… jak…

– Do diabła z twoim jak, co dalej?!

– Nic dalej. Siedzi teraz w Buszewie, a co robi, nie wiem, bom nie był w domu dwa lata prawie. Ojciec mi o tym wszystkim kilka słów napisał, będzie już półtora miesiąca temu.

– Znaczy się, brat sieje i orze, a mieczyka przepomniał!

– Kto go wie? Jednego tylko nie pojmuję, jak się z ojcem zgadzają razem. To tak jakby psa i kota do jednej zamknął klatki. Zresztą nie wiem, toć już rok prawie razem żyją… Jeśli żyją, bo nie wiem nawet, czy się Janek znowu z ojcem nie pokąsał i w świat nie czmychnął. On…

– Gdzie to? – wskoczył w słowo Wybicki.

– Pod Szamotułami, Buszewo.

– To jedź tam. Trzy dni ci daję. Ja jutro do Poznania ruszam. Siódmego, najpóźniej ósmego zjawisz się w mieście, jeśli… jeśli cię złe nie porwie. Ale się nie turbuj, złe złego nie porywa. Ha, ha, ha – roześmiał się szczerze, pierwszy raz tego dnia i zaraz znowu spoważniał. – Ludzi poderwiemy. Nim Napoleon przyjdzie, my już musimy zacząć działać i wszystko na nogach, na polskich nogach postawić! Pamiętają tam serca prawe jenerała, jak z rozkazu Kościuszki wojował… Wielkopolska ogień ten roznieci tak, że się cała Polska zapali. Wielkopolska wicią będzie, naród podrywającą. Pojmujesz? Twoja ziemia, aniś się domyślał, co? – Wybicki promieniał, jakby stał na trybunie. – Ani żeś wiedział, ni marzył!

– Wiedziałem, dawno już wiedziałem. Wiedziałem, nim waść, panie Wybicki, wiedział!

Dąbrowski, który do wyjścia się zbierał, w drzwiach stanął i zawrócił raptownie. Wybicki stał wytrącony z konceptu, osłupiały, z głosem się mocując.

– Ty? Wróżem chyba jesteś albo bajesz! Dzieciuchem byłeś przecie, teraz ledwie przeskoczyłeś dwudziestkę, a prawisz, żeś dawno wiedział!

– Wiedziałem! – odparł Dominik z mocą. – Brat mi to rzekł, kiedy w świat uchodził. Jemu zaś i drugim przepowiedział ksiądz.

Wybicki i generał spojrzeli po sobie, znak wzrokiem dając, że młodzikowi chyba rozum pomieszało.

– Cóż, cóż ci rzekł? – wyszeptał Wybicki.

– Że Wielkopolska ojczyzny kolebka… Że ona naród do boju podjudzi. Z niej się wolny byt narodzi. To mi rzekł!

Tamci dwaj nie wiedzieli, co mówić, milczeli, oszołomieni wyznaniem, którego za kłamstwo brać nie śmieli, bo je prawda rozpierała najświętsza, wyczuwalna… Nie mogli pojąć.

Dominik skłonił się i wybiegł konia siodłać. Wierzchowce – odkąd marszałek Berthier wciągnął

Dąbrowskiego, Wybickiego i ich pomocników na listę kwaterunkową sztabu generalnego Wielkiej Armii – trzymali w stajni sztabowej, gdzie miały opiekę, o której można marzyć. Był już prawie gotów, kiedy z dołu, spod butów, usłyszał głuche, długo przeciągnięte wycie człowieka. Za chwilę powtórzyło się i zgasło. Uklęknął, rozgarnął słomę i przyłożył ucho do ceglanej posadzki. Przez jakiś czas nic nie było słychać, aż nagle rozległ się przytłumiony jęk i dochodzące jakby z bardzo daleka, rozpaczliwe “nieeeeee!… ”. Poderwał się na nogi i wyskoczył z przegrody swego konia. Pobiegł do krańca stajni, w stronę, z której zdawało mu się napływały owe krzyki. W samym kącie ujrzał żelazną klamrę drewnianej klapy. Gdy przyłożył do niej ucho, słyszał już bardzo wyraźnie, co się dzieje w podstajennym lochu i w chwilę później uniósł klapę…

Kosztowało go to kilka godzin opóźnienia w wyjeździe, lecz ta historia należy do innego rozdziału i zostanie później opowiedziana.

Przez wspomniane opóźnienie wyjechał dopiero przed samym wieczorem. Dąbrowski, czekający na zatwierdzenie przez cesarza odezwy, którą Wybicki i Hauke już przetłumaczyli na francuski i Napoleonowi zanieśli, wstrzymywał Dominika prawiąc, że wariactwem jest ruszanie o zmroku, i namawiał do przespania się, a wyruszenia o świcie dnia następnego, lecz Rezlera ogarnęła gorączka i nawet stu Dąbrowskich nie mogłoby go powstrzymać inaczej jak rozkazem. Wszakże generał nie zakazał, tylko pokiwał głową, jakby chciał rzec: “Postrzelony dzieciaku!” Dominik pożegnał się drugi raz i w kilka minut później przekroczył rogatki Berlina.

Pędził całą noc, szczęśliwy, że wreszcie własny dom zobaczy. We Frankfurcie niewiele brakowało, by pozostał na długo lub nawet na zawsze. Wieczorem w bardzo porządnej gospodzie, nic nie mającej z karczmy pospolitej czy przydrożnego zajazdu, Dominik zamówił jedzenie i piwo, w którym się rozsmakował w Berlinie. Gdy jadł, para aktorów zaczęła ku uciesze gości odgrywać zabawne scenki rodzajowe i pantomimy na obłożonym dywanami podwyższeniu. Dominik nie zwracał szczególnej uwagi na spektakl, lecz w końcu podniósł głowę znad talerza, gdy usłyszał głośniejszy wybuch śmiechu.

Mniejszy z komediantów, w kapeluszu naciśniętym na czoło, które ozdabiał charakterystyczny kosmyk, w szarym płaszczu i z jedną dłonią wsadzoną w rozpięcie kamizelki, drugą zaś założoną na plecy, maszerował uciesznie i pokracznie tam i z powrotem, kopany w tyłek przez drugiego klowna, dzierżącego w ręku pruską chorągiewkę z czarnym orłem. Więc to tak?! Dominik rozejrzał się dookoła – gawiedź pokładała się ze śmiechu, kwiczała, tupała nogami i biła brawo przy każdym celniejszym kopniaku. W drzwiach stał fagas w liberii i wyglądał ostrożnie na zewnątrz. Pilnuje, czy Francuzów nie ma w pobliżu! Dominikiem zatrzęsło. Tak poniewierać cesarza! Wroga szanować należy, sam Scharnhorst tego uczył. Tak szanują!

Dominik sam nie wiedział, jak się to stało. Może przez częste bywanie w teatrach berlińskich, gdzie nauczył się żywo reagować. Wsadził nagle dwa palce w usta i świsnął tak silnie, że śmiech ucięło jak nożem. Wyższemu pajacowi noga zamarła w wykroku, mały, “Napoleon”, czekał z wypiętym zadem. Wszystkie twarze zwróciły się ku młodemu Rezlerowi. Nie rozumieli jeszcze, był w cywilnym ubraniu, swój.

Brodaty mężczyzna, który siedział przy sąsiednim stoliku, podniósł się wolno. Po ruchach widać było, że to wojskowy, jeden z tych, co zrzucili mundur, by ustrzec się przed niewolą. Brodacz chwycił w rękę ciężki kufel i stanął przed Dominikiem.

– Das Pfeifen gefallt mir nicht! – zawarczał, opierając się łapami o blat stołu i przysuwając czerwony nochal do twarzy siedzącego.

Dominik odsunął się nieco i wycedził z flegmą, pokazując brodaczowi drzwi:

– Wenn es ihnen nicht gefallt, so gehen sie heraus!

Sala czekała w napięciu. Pijak rozejrzał się niepewnie wokół, jakby szukając poparcia czy podniety, po czym uniósł kufel… i poleciał w tył, wraz ze stołem i całą zastawą, kopniętymi przez Dominika, który również padł, przewrócony siłą odbicia na wznak, razem z krzesłem. Zerwał się w mig i dostrzegając kątem oka, że już suną ku niemu z dwóch stron, zamarkował bieg do wyjścia, lecz miast w objęcia czyhającego tam fagasa, tuż przed nim skoczył w bok i osłaniając głowę rękami, całym ciałem uderzył w okno. Na szczęście nie kości, lecz drewniane ramiaki poszły w drzazgi, Dominik przekulał się przez grzbiet i zatrzymał na parkanie. Zerwał się natychmiast i podbiegł do konia, u którego cugli wisiał już ów kelner czy sługa w liberii. Pejczykiem przez pysk, raz i drugi i po zasłaniających gębę łapach, konia obcasami i galop przez most, dalej na wschód.

Wkrótce minął uśpiony Sulęcin, gdzie udało mu się zmienić konia, potem Międzyrzecz i poczuł bliskość rodzinnych stron. Drżąc z zimna przyswajał sobie na nowo własne krajobrazy, budzące się do życia w świetle poranka, a przecież i tak martwe, posmutniałe jesienią. Dalekie połacie piachów, najeżone kolcami sosen, kępy jałowca, które kłaniały się nisko, jak gdyby witając lub dziwując się, mgła… Słabe słońce rozświetlało równinę, świecąc w oczy i przynosząc senność. Był zmęczony i obolały, ale już blisko domu. Niepokój… Co z ojcem? Pewnie go sąsiady z Francuzami wyżeną, a może nie, toć razem z Jankiem gospodarują, może da się wszystko uładzić. Nie było mu to obojętne.

Prędzej! Prędzej!

Zza mijanej ściany lasu wytrysnął widok pagórka i nagle korony drzew wokół dworu. Na krańcu wstęgi gościńca dostrzegł kilka punktów, bliżej dało się widzieć, że to konni i dwa wozy z ludźmi. Sam wkrótce dopadł dwóch szlachciców, którzy zmierzali kłusem pod górę. Do ojca jadą? Z czym? Niepokój ścisnął mu serce, zaciął konia. Gołe kikuty sadu śmigały wokół uszu, wpadł w bramę i oniemiał.

Całe podwórze zastawione było powozami, brykami, staroświeckimi landarami, a także i chłopskimi wozami z drabin. Ponad trzydzieści koni najróżniejszych maści wierciło się przed stajnią, na uwięzi. Parobcy znosili zwierzętom owies.

Na pojazdach leżeli w słomie panowie szlachta i jakieś łyki przedziwne, wyglądające z miejska i trudne do określenia. Całe zgromadzenie, nie rozbudzone jeszcze i głośno chrapiące, tuliło się pod kożuchami i derkami. W kącie podwórza kilku grzało się przy małym ognisku.

Dominik nic nie pojmował. Szedł wśród tego koczowiska sam, bo mu konia bez słowa z ręki wyjęto i przywiązano u stajni, patrzył w obce twarze, spite, zmarznięte, zaspane i chrząkające. Wstąpił pod tympanonik portyku i w oczach zrobiło mu się ciemno, plamy jakieś migały i atakowały zmysły. Z domu wychodził, przecierając oczy, człowiek, którego widzał przed laty, jak rozszalały rzucał się na ojca wraz z Czarnockim i innymi, pod kościołem. Tamten nie mógł poznać trzynastoletniego brzdąca w dwudziestodwulatku pod wąsem. Minęli się. Dominik, pełen złych przeczuć, skoczył w kierunku korytarza zawalonego leżącymi pokotem ciałami. Tu wpadł niespodziewanie w objęcia Grety, która zaczęła go tulić ze szlochem, co przeczucia jego uczyniło jeszcze czarniejszymi. Wyrwał się z jej ramion i kopnął z rozmachem drzwi, w miejsce, gdzie w dzieciństwie przykładał chciwie ucho.

26
{"b":"89260","o":1}