Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

Na szczęście nie ma zbyt wielu sławnych ludzi. Nawet przy tak liberalnych i eklektycznych kryteriach, jakie stosuje pan José, nie jest wcale łatwo, szczególnie w małym kraju, doliczyć się okrągłej setki osobistości naprawdę sławnych, nie popadając w relatywizm właściwy autorom różnych antologii, takich jak sto najlepszych sonetów miłosnych lub sto najsmutniejszych elegii, które wzbudzają uzasadnione podejrzenia, że ostatnie pozycje zostały wybrane tylko z uwagi na zaokrąglenie liczby. Kolekcja znakomitości pana José grubo wykraczała ponad setkę, choć dla niego, podobnie jak dla autorów antologii, cyfra sto również stanowiła górną granicę, limit nec plus ultra , czyli mówiąc zwyczajnie, była niczym litrowa butelka, która mimo wszelkich usiłowań, nie zmieści więcej niż litr płynu. Takie rozumienie sławy można by nazwać dynamicznym, gdyż kolekcja pana José siłą rzeczy dzieli się na dwie części, w pierwszej znajduje się setka najsławniejszych, w drugiej zaś ci mniej sławni, a na granicy między nimi panuje bezustanny ruch, jako że sława jest, niestety, zmienna jak chmury lub chorągiewka na wietrze, toteż równie dobrze jakiś szary człowiek raptem może stać się sławny, jak i ktoś chodzący w glorii sławy znienacka popaść w całkowite zapomnienie. Stosownie do tej smutnej prawdy również w kolekcji pana José zdarzają się zarówno efektowne wzloty, jak i dramatyczne upadki, na przykład ktoś z grupy rezerwowych przechodzi do kadry, podczas gdy ktoś inny zostaje wylany, bo nie zmieścił się w butelce, zupełnie jak w życiu.

Dzięki wytężonej pracy, niekiedy do białego rana, co oczywiście musiało negatywnie odbić się na wydajności w normalnych godzinach funkcjonowania biura, pan José zdołał w niespełna dwa tygodnie skompletować dane dotyczące pochodzenia stu najsławniejszych ludzi z kolekcji. Za każdym razem, kiedy musiał wchodzić na szczyt drabiny, przeżywał chwile niewypowiedzianej grozy i to nie tylko z powodu zawrotów głowy, miał bowiem wrażenie, że wszystkie pająki Archiwum Głównego sprzysięgły się, żeby właśnie w tym miejscu snuć najgrubsze, najbardziej lepkie i najbardziej zakurzone pajęczyny, jakie kiedykolwiek dotykały ludzkiej twarzy. Ten odrażający dotyk napełniał go takim wstrętem i przerażeniem, że machał na oślep rękami, toteż mimo pasa bezpieczeństwa parę razy mało brakowało, żeby runął razem z drabiną, w chmurze historycznego kurzu i deszczu spadających papierów. W jednej z takich krytycznych chwil, kiedy wyobraził sobie, jaką hańbą okryłby swoje imię, gdyby następnego ranka szef znalazł między regałami trupa przywiązanego do drabiny, z roztrzaskaną głową i mózgiem na wierzchu, pomyślał, że z dwojga złego lepiej spaść luzem. Później jednak zastanowił się i doszedł do wniosku, że rezygnacja z pasa uchroni go jedynie od śmieszności, a nie od śmierci, więc nie warto tego robić. Walcząc z wrodzoną bojaźliwością, stopniowo tak udoskonalił metody pracy, że pod koniec znajdował potrzebne dokumenty prawie po omacku, w ciągu kilku sekund. Pierwsze wejście na drabinę bez użycia pasa w skromnym życiorysie kancelisty urosło do rangi wiekopomnego zwycięstwa. Kiedy ostatnia znakomitość, sklasyfikowana na setnym miejscu, została opisana zgodnie ze wszystkimi zasadami Archiwum Głównego i spoczęła w stosownym pudle, był już ledwie żywy z niewyspania, wyczerpany nerwowo, ale zarazem szczęśliwy jak nigdy w życiu. Pomyślał wówczas, że po tak wielkim wysiłku należy trochę odpocząć, a jako że zbliżał się koniec tygodnia, postanowił dopiero w poniedziałek przystąpić do drugiego etapu pracy, to znaczy nadać status urzędowy dokumentacji pozostałych czterdziestu paru pomniejszych sław, czekających na swoją kolej. Nie podejrzewał, że przytrafi mu się coś znacznie poważniejszego niż upadek z drabiny. Wynikiem upadku mogła być utrata życia, co bez wątpienia miało jakieś znaczenie tak dla niego, jak i dla statystyki, jednakże tego, co mu się przytrafiło, statystyki nie odnotują, gdyż z biologicznego punktu widzenia zachował życie, nadal miał te same komórki, rysy twarzy, wzrost, spojrzenie i sposób bycia, a mimo to stał się zupełnie innym człowiekiem.

Sobota i niedziela dłużyły mu się bez końca. Zabijał czas, robiąc nowe wycinki i parę razy otwierał wewnętrzne drzwi, żeby podziwiać dostojeństwo pogrążonego w ciszy Archiwum Głównego. Czuł, że coraz bardziej lubi swoją pracę, dzięki której miał wgląd w prywatność sławnych ludzi i odkrywał różne fakty, które starali się ukryć, jak choćby to, że byli dziećmi nieznanego ojca czy matki, albo że wbrew temu, co twierdzą, wcale nie urodzili się w stolicy powiatu czy województwa, lecz w jakiejś zapadłej dziurze, w jakimś grajdołku o strasznej nazwie lub, co gorsza, w jakiejś wiosze cuchnącej oborą i chlewem, która z powodzeniem mogła się obejść bez żadnej nazwy. Te i tym podobne sceptyczne myśli snuły się po głowie panu José podczas weekendu, w poniedziałek zaś poczuł, że wrócił do formy po ostatnich wysiłkach, toteż mimo napięcia nerwowego wywołanego bezustanną rozterką między chcę a boję się, postanowił kontynuować nocne wyprawy i śmiałe wspinaczki. Dzień jednak zaczął się źle. Kierownik pełniący funkcję intendenta doniósł kustoszowi, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni zużycie kart i teczek wzrosło niewspółmiernie do liczby nowych aktów urodzenia i przyjętego marginesu błędów przy ich wypisywaniu. Kustosz zapytał, jakie środki zastosowano w celu wyjaśnienia przyczyn oraz uniknięcia podobnych przypadków w przyszłości. Intendent skromnie odparł, że nie ośmielił się wyrobić sobie zdania ani powziąć żadnych decyzji bez uprzedniego powiadomienia szefa. Na co kustosz odparł jak zwykle sucho, Już pan powiadomił, teraz proszę działać, nie chcę więcej słyszeć o tej sprawie. Intendent wrócił na swoje miejsce, myślał przez jakąś godzinę, po czym zaniósł szefowi notatkę służbową z propozycją zamknięcia szafy z drukami na klucz, który byłby wyłącznie w jego władaniu. Kustosz napisał, Zgoda, wówczas intendent ostentacyjnie, żeby wszyscy zauważyli, zamknął szafę na klucz, a pan José, na którego w pierwszej chwili padł blady strach, z ulgą skonstatował, że zdążył wykonać zasadniczą część pracy i usiłował sobie przypomnieć, ile czystych kart zostało mu w domu, chyba jakieś dwanaście lub piętnaście. A więc nie jest tak źle, gdyż zabraknie mu tylko około trzydziestu druków, które można przecież zastąpić zwykłymi kartkami, na czym ucierpi jedynie estetyka. Pocieszył się jednak tym, że nie zawsze można mieć wszystko naraz.

Nie było żadnego powodu, dla którego pan José miałby być bardziej podejrzany o podkradanie druków niż pozostali kanceliści, których zadaniem było wypisywanie kart i zakładanie teczek osobowych. Miał on jednak słabe nerwy i dlatego cały dzień drżał z obawy, żeby się nie zdradzić. Mimo to znakomicie spisał się podczas przesłuchania, któremu go poddano. Ze stosownym do sytuacji wyrazem twarzy i odpowiednim tonem oświadczył, że niezwykle sumiennie podchodzi do sprawy zużycia druków, co wynika zarówno z jego natury, jak i ze świadomości, że papier używany w Archiwum kupowany jest za publiczne pieniądze, pochodzące z podatków płaconych przez obywateli, nierzadko kosztem wyrzeczeń, dlatego on, jako urzędnik państwowy, uważa za swój obowiązek gospodarować nim rozważnie i oszczędnie. Tak treść, jak i forma tego oświadczenia spodobały się zwierzchnikom, toteż następni przesłuchiwani powtarzali je z niewielkimi zmianami, tym bardziej, że kustosz, człowiek o niezwykłej osobowości, zdołał wpoić podwładnym zasadę, przez wszystkich zgodnie akceptowaną, że choćby nie wiem co się działo w Archiwum, praca ma się toczyć swoim trybem, i chyba głównie z tego powodu nikt nie zwrócił uwagi na to, że w ciągu wieloletniej pracy pan José nigdy nie wypowiedział tylu słów jednym tchem. Gdyby zastępca szefa znał podstawy psychologii stosowanej, kłamliwa argumentacja pana José natychmiast by się rozsypała niczym domek z kart, w których król pik jest kuternogą lub runęłaby jak człowiek cierpiący na zawroty głowy spada z chwiejnej drabiny. Z obawy, że kierownik, zastanowiwszy się nieco, może odkryć, gdzie jest pies pogrzebany, pan José postanowił nie prowokować losu i tego wieczoru zostać w domu. Nie ruszy się nawet na krok, nie wejdzie do Archiwum, choćby mu obiecywano krocie za odnalezienie najbardziej poszukiwanego dokumentu wszech czasów, a mianowicie aktu urodzenia Pana Boga. Powiadają, że przezorność jest miarą mądrości i jeśli idzie o pana José, to trzeba przyznać, że mimo ostatnich wybryków nie jest on pozbawiony czegoś w rodzaju mimowolnej mądrości, której źródłem może być zarówno wdychane powietrze, jak i promień słońca muskający głowę, nie jest to więc mądrość, której można by zazdrościć. Tak czy inaczej, postanowił tym razem posłuchać głosu rozsądku i pozostać wieczorem w domu. Zawieszenie rozpoczętych poszukiwań na tydzień lub dwa pomoże mu wyzbyć się wyrazu lęku i niepokoju, malującego się ostatnio na jego twarzy. Po zjedzeniu skromnej jak zwykle kolacji, stwierdził jednak, że nie wie, co począć z wolnym wieczorem. Przez jakieś pół godziny przeglądał dokumentację kilku największych sław i dorzucił parę nowych wycinków, lecz jego myśli błądziły po mrocznych zakamarkach Archiwum niczym czarny pies, który złapał trop niezgłębionej tajemnicy. Pomyślał, że nic się nie stanie, jeśli na zapasowe fiszki skopiuje ze trzy lub cztery karty, po prostu dla zabicia czasu, żeby potem lepiej spać. Przezorność próbowała go powstrzymać, chwytała za rękaw, ale jak wszyscy dobrze wiedzą, a jeśli nie, to powinni wiedzieć, że bywamy przezorni tylko wówczas, gdy dana sprawa jest nam całkiem obojętna, wszak nic się nie stanie, jeśli otworzy drzwi, szybko wyciągnie ze cztery karty, no może pięć dla łatwiejszej rachuby, natomiast teczki osobowe zostawi na inną okazję, żeby już dziś nie wchodzić na drabinę. Ten argument ostatecznie zaważył na jego decyzji. Wszedł do ciemnej czeluści Archiwum, trzymając latarkę w drżącej ręce i skierował się do kartoteki. Był bardziej zdenerwowany, niż mógł przypuszczać, kręcił głową w prawo i lewo, jakby w obawie, że z mrocznych korytarzy między regałami śledzą go tysiące oczu. Jeszcze się nie otrząsnął z porannego szoku. Najszybciej, jak na to pozwalały drżące palce, zaczął otwierać i zamykać szufladki, szukając kolejnych liter alfabetu, parę razy się pomylił, lecz w końcu zdołał wyjąć karty pięciu sław drugiej kategorii. Był naprawdę przestraszony, pobiegł do domu z sercem w gardle, czuł się jak dziecko, które zakradło się do spiżarni po słodycze i potem ucieka, jakby ścigały je wszystkie duchy ciemności. Pan José zatrzasnął im drzwi przed nosem, dwa razy przekręcił klucz w zamku i wolał nie myśleć o tym, że niebawem będzie musiał tam wrócić, żeby wstawić karty na miejsce. Dla dodania sobie animuszu pociągnął łyk wódki z butelki, którą trzymał na złe i na dobre okazje, a że zrobił to pośpiesznie i brak mu było wprawy, bowiem w jego szarym życiu tak złe, jak i dobre okazje były rzadkością, więc się zachłysnął, zakrztusił, zaczął kaszleć i z tego wszystkiego wypuścił z ręki pięć, jak mu się zdawało, kart, które rozsypały się po podłodze i wtedy okazało się, że jest ich sześć, proszę bardzo, każdy może policzyć, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, przecież jeden łyk wódki nie mógł tak na niego podziałać.

5
{"b":"89254","o":1}