Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

Prócz imienia pan José ma również nazwisko, zwyczajne, pospolite, bez żadnych onomastycznych ekstrawagancji, zgodnie z naszym zwyczajem składające się z połączonych nazwisk matki i ojca, które legalnie po nich odziedziczył, co w razie potrzeby można sprawdzić w akcie urodzenia znajdującym się w Archiwum, jeżeli ktoś zechce zadać sobie trud sprawdzania czegoś, co już wie. Mimo to, ilekroć go pytają, jak się nazywa, lub gdy sytuacja zmusza go do przedstawienia się, nie wiedzieć czemu, być może z racji jego skromnej pozycji, rozmówca nigdy nie zapamiętuje całego nazwiska, jedynie imię, José, do którego ewentualnie dodaje słowo pan, w zależności od tego, jak go traktuje, poufale czy oficjalnie, grzecznie czy bezceremonialnie. Aczkolwiek, powiedzmy to sobie szczerze, słowo pan wcale nie jest tak jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać, w każdym razie nie w Archiwum Głównym, gdzie wprawdzie wszyscy tak się do siebie zwracają, począwszy od kustosza, a kończąc na najmłodszym kanceliście, jednakże w praktyce urzędniczej to małe słówko miewa różny wydźwięk w zależności od tonu, pozycji służbowej, humoru czy intencji mówiącego, może więc wyrażać zarówno politowanie, irytację i pogardę, jak też pokorę i pochlebstwo, co dowodzi, że jedna sylaba, na pierwszy rzut oka jednoznaczna, może zawierać bardzo różne treści. Podobnie sprawa się ma z trzema sylabami składającymi się na zwrot pan José. Jeśli ktoś zwraca się tymi słowy do wyżej wymienionego, czy to w Archiwum, czy poza nim, zawsze w nich pobrzmiewa nutka pogardy lub ironii, irytacji bądź politowania. Natomiast słodko brzmiące tony pokory czy pochlebstwa nigdy nie dźwięczą w uszach kancelisty pana José, nie mieszczą się bowiem w gamie uczuć, jakie wzbudza. Warto jednak zaznaczyć, że o ile dwa ostatnie z wymienionych uczuć są jednoznaczne i prymitywne, o tyle pozostałe bywają o wiele bardziej złożone. Kiedy na przykład kustosz rzuca rozkaz, Panie José, proszę wymienić te teczki, baczne i wyczulone ucho wyłowi w jego głosie coś, co – bez względu na oczywistą nieprzystawalność pojęć – można by określić mianem władczej obojętności, czyli władzy tak dalece zadufanej w sobie, że nie tylko ignoruje osobę, do której się zwraca, nie racząc nawet na nią spojrzeć, ale zarazem daje do zrozumienia, że nie zniży się do sprawdzenia, czy polecenie zostało wykonane. Żeby sięgnąć najwyższych półek, niemal dotykających sufitu, pan José musiał korzystać z drabiny, a ponieważ na swoje nieszczęście cierpiał na przykrą nerwicę zwaną pospolicie lękiem wysokości, chcąc uniknąć upadku na kamienną posadzkę, nie miał innego wyjścia, jak przywiązywać się mocnym pasem do drabiny. Żadnemu z kolegów, nie mówiąc już o przełożonych, nawet przez myśl nie przeszło, żeby spojrzeć w górę i upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Zakładali, że tak, usprawiedliwiając tym samym własną obojętność.

Zgodnie z odwiecznym zwyczajem urzędnicy mieszkali w Archiwum Głównym. Nie znaczy to jednak, że byli stłoczeni w jednym pomieszczeniu, zajmowali bowiem skromne domki, przylegające do bocznych ścian gmachu niczym kruche kapliczki do potężnej bryły katedry. Domki miały dwa wejścia, jedno normalne, od strony ulicy i drugie ukryte, niewidoczne, prowadzące bezpośrednio do głównej nawy Archiwum, co przez długi czas uważano za niezmiernie korzystne dla organizacji pracy, gdyż urzędnicy nie tracili czasu na przejazdy i w wypadku spóźnienia nie mogli tłumaczyć się korkami ulicznymi. Prócz zalet logistycznych inną dobrą stroną tej sytuacji była łatwość kontrolowania pracowników nieobecnych jakoby z powodu choroby. Niestety, z uwagi na nowe plany urbanistyczne dzielnicy te oryginalne domki zostały zburzone, z wyjątkiem jednego, który stosowne władze postanowiły zachować jako zabytek architektoniczny, a zarazem świadectwo dawnej organizacji i warunków pracy, które, choć obecnie krytykowane, miały też swoje zalety. Właśnie w tym pozostawionym domku mieszka pan José. Nie znaczy to jednak, że i jego zostawiono celowo, jako relikt przeszłości, tak się bowiem złożyło, że z uwagi na swoje usytuowanie jego dom nie psuł nowej linii ulicy, nie była to więc ani żadna kara, ani nagroda, gdyż pan José nie zasługuje ani na jedno, ani na drugie, po prostu pozwolono mu dalej tam mieszkać, to wszystko. Jednakże na znak, że czasy się zmieniły, i żeby nie było podejrzeń o jakieś przywileje, wewnętrzne drzwi zostały zamknięte na klucz i panu José zakazano korzystania z nich. Z tego właśnie powodu jest zmuszony, jak wszyscy inni, codziennie wchodzić i wychodzić głównym wejściem, nawet w wypadku rzęsistej ulewy. Rozumiejąc wszakże zasadę równości, choć w tym wypadku działającą na jego niekorzyść, pan José bez szemrania stosuje się do tego i innych poleceń, chociaż prawdę mówiąc, wolałby, żeby wymianą starych teczek nie zajmował się wyłącznie on sam, choćby z uwagi na wspomniany już lęk wysokości. Pan José odznacza się chwalebną skromnością, nie opowiada na prawo i lewo o swoich prawdziwych czy urojonych zaburzeniach nerwowych bądź psychicznych, nigdy więc nie wspomniał kolegom o tej dolegliwości, w przeciwnym razie na pewno bez przerwy zerkaliby w górę w obawie, że mimo pasa bezpieczeństwa spadnie im na głowy. Kiedy wreszcie skołowany pan José schodzi z drabiny, starając się ukryć swój stan, żaden z kolegów, a tym bardziej przełożonych, nawet nie podejrzewa, co mu groziło.

Trzeba jednak wyjaśnić, że mimo wydłużonej drogi do Archiwum, pan José z ulgą i zadowoleniem przyjął polecenie zamknięcia wewnętrznych drzwi. Nie miał bowiem zwyczaju przyjmować kolegów w porze obiadowej, a w wypadku choroby zawsze sam, z własnej woli, meldował się u swojego kierownika, unikając przez to podejrzeń o niesumienność i ewentualnej kontroli w sypialni. Zamknięcie drzwi dodatkowo zmniejszało szansę niepożądanego najścia w domowym zaciszu na przykład w chwili, gdy wyłożył na stół owoc wieloletnich trudów, czyli sporą kolekcję wycinków dotyczących osób, które w kraju cieszą się jakąś sławą, tak dobrą, jak i złą. Zagraniczne sławy, bez względu na wielkość, nie interesowały go, gdyż ich papiery znajdowały się w odległych archiwach, były sporządzone według nie znanych mu zasad, w językach, których nie potrafiłby rozszyfrować, można by więc rzec, że nawet najwyższa drabina nie dałaby mu do nich dostępu. Osoby takie jak pan José wypełniają sobie wolny czas, zbierając znaczki, monety, medale, wazony, pocztówki, pudełka od zapałek, książki, zegarki, koszulki sportowe, autografy, kamienie, gliniane figurki, puszki po napojach, aniołki, kaktusy, programy operowe, zapalniczki, długopisy, sowy, pozytywki, butelki, obrazy, kubki, fajki, kryształowe obeliski, porcelanowe kaczki, stare zabawki, karnawałowe maski i robią to prawdopodobnie z powodu jakiegoś metafizycznego lęku, być może nie chcą pogodzić się z myślą, że światem rządzi wyłącznie chaos, dlatego też próbują na własną rękę, bez boskiej pomocy, zaprowadzić jakiś ład, co na pewien czas im się udaje, póki panują nad kolekcją, bowiem w dniu, gdy kolekcja ulega rozproszeniu, co zawsze nieuchronnie następuje czy to z racji śmierci czy zmęczenia kolekcjonera, wszystko wraca do stanu poprzedniego galimatiasu.

Jakkolwiek konik pana José jest najzupełniej niewinny, nie wiedzieć czemu, pan José pilnie baczy, by nikt nie odkrył, że zbiera wycinki z prasy z artykułami i zdjęciami sławnych ludzi, przy czym sława jest tu jedynym kryterium, gdyż jest mu obojętne, czy jest to polityk, generał, aktor, architekt, muzyk, piłkarz, kolarz, pisarz, spekulant, tancerka, morderca, bankier, oszust czy miss piękności. Nie zawsze był taki zamknięty w sobie. Wprawdzie nigdy nie zwierzył się ze swojego hobby nielicznym kolegom, z którymi łączy go pewna zażyłość, lecz był to raczej wynik jego skrytej natury niż obawy przed śmiesznością. Przesadna dbałość o ochronę własnej prywatności pojawiła się w nim dopiero po zburzeniu domów przylegających do Archiwum, a dokładnie po tym, jak dowiedział się, że nie będzie mógł korzystać z wewnętrznych drzwi. Może to tylko zwykły zbieg okoliczności, jakich przecież w życiu nie brak, trudno bowiem doszukać się bezpośredniego czy choćby bliskiego związku między tym faktem a nagłą potrzebą zachowania tajemnicy, choć skądinąd wiadomo, że ludzki umysł podejmuje na pozór niezrozumiałe decyzje, będące wynikiem niezwykle szybkich (niemożliwych do odtworzenia) operacji myślowych. Tak czy inaczej, pewnego razu, gdy późną nocą najspokojniej w świecie zajmował się aktualizacją danych pewnego biskupa, doznał olśnienia, które całkowicie odmieniło jego życie.

Być może poczuł nagły niepokój na myśl, że po drugiej stronie grubego muru znajduje się Archiwum, a w nim ogromne regały pełne żywych i umarłych, blada lampka paląca się dzień i noc nad biurkiem kustosza, gęsty mrok w korytarzach między regałami, egipskie ciemności w głębi gmachu, samotność, cisza i być może na skutek tego niepokoju w jego umyśle zaszły te dziwne procesy, o których przed chwilą wspomnieliśmy, i w rezultacie uświadomił sobie, że w jego kolekcji brak czegoś bardzo istotnego, a mianowicie pochodzenia, korzeni, źródła, innymi słowy zwykłego aktu urodzenia sławnych ludzi, którymi się interesuje. Dla przykładu nie wiedział, jak nazywali się ojciec, matka i rodzice chrzestni biskupa, nie znał też dokładnego miejsca urodzenia, ulicy, domu, piętra, nie mówiąc już o dacie urodzenia, którą wprawdzie wymieniono w jednym z wycinków, ale jedynym wiarygodnym źródłem mogła tu być tylko metryka znajdująca się w Archiwum, wiadomo wszak, że na prasie nie można polegać, dziennikarz mógł się przesłyszeć lub źle zanotować, a korektor poprzestawiać cyfry, historia korekty zna takie przypadki. A przecież rozwiązanie problemu leżało w zasięgu ręki. Szef Archiwum był święcie przekonany, że każde jego polecenie jest wykonywane przez podwładnych niesłychanie skrupulatnie i gorliwie, bez ociągania się i bez szemrania, dlatego też nie odebrano panu José klucza od wewnętrznych drzwi, on zaś wcale nie zamierzał go wyjmować z szuflady, a tym bardziej używać, aż do chwili, gdy stwierdził, że jako biograf-amator będzie niewiarygodny, jeżeli nie wzbogaci swojej kolekcji oficjalnymi dokumentami lub ich wiernymi kopiami.

Kiedy po raz pierwszy otworzył zakazane drzwi, był bardzo zdenerwowany i podniecony, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz, jakby postawił stopę na progu grobowca jakiegoś bóstwa, którego moc, w przeciwieństwie do tradycyjnych wyobrażeń, pochodzi nie z faktu zmartwychwstania, lecz z odrzucenia tej możliwości. Jedynie martwy bóg na zawsze pozostaje bogiem. Groźne widma wypełnionych papierami regałów zdawały się przenikać przez niewidzialny sufit i ginąć w czarnym niebie, a blada lampka nad biurkiem szefa robiła wrażenie odległej, przyćmionej gwiazdy. Gdy ochłonął z pierwszego wrażenia, zrozumiał, że mimo dobrej znajomości terenu, będzie mu potrzebna latarka, która pozwoli szybko i bez wpadania na meble odnaleźć dokumenty biskupa, najpierw kartę, a potem teczkę. W szufladzie, gdzie trzymał klucz, miał też latarkę, po którą wrócił. Światło latarki dodało mu odwagi i już pewnym krokiem przeszedł między biurkami aż do barierki, wzdłuż której stała obszerna kartoteka żywych. Szybko odnalazł fiszkę biskupa i z ulgą stwierdził, że półka z teczką osobową znajduje się w zasięgu ręki. A więc na szczęście nie musiał wchodzić na drabinę, już sama myśl wspinania się gdzieś pod czarne sklepienie przejmowała go grozą.

3
{"b":"89254","o":1}